wtorek, 11 czerwca 2019

I postanowiłem sobie poznać mądrość i wiedzę, szaleństwo i głupotę.



• z domu Woronow, z Filipa oraz Waleriji, pierwszy z chłopców, młodszy od najstarszej z pięciu potomków, trzech synów, dwóch dziewek •
• szpieg, w wolnym czasie historyk • lat trzydzieści PIĘĆ • narodzony nieokreślonego chłodnego dnia • Nalaesia •
Zaginął, Antonino.
Przepadł jak kamień we wzburzonej wodzie, rozpłynął się w powietrzu, zabierając kosztowności, cały swój dobytek, wraz z koniem. Nie pożegnał się, pisnął ni słowa, jedynie chodząc cały poprzedni dzień niezwykle zasępiony. A jednak, przecież nie zwróciłam z Twym ojcem na to uwagi, w końcu, od czasu Twego wyjazdu, zawsze się tak zachowywał, przygarbienie nigdy nie było czymś niezwykłym, a szuranie stopami, codziennością, do której wszyscy zdążyliśmy się przyzwyczaić. Nigdy z tym nie walczyliśmy, choć osobie tak wysoko postawionej przecież nie wypada.
Zawsze mieliśmy do niego słabość i patrz, jak to się skończyło.

Walerija Woronow, wysłany do Antoniny Lidii Woronównej, rok 1779

Rodzice nie byliby dumni z czarnej, okropnie gęstej i niezadbanej brody, która dodaje mu lat. Trzech, czterech, ba, może i dziesięciu dla tych bardziej przewrażliwionych. A przecież pod buszem tych zbitych włosów, czai się twarz młodzieńca z ostrą żuchwą, chudymi polikami, które co prawda zapadły się lekko, zresztą, jak całe ciało skryte pod skromnymi, aczkolwiek czystymi i zadbanymi ubraniami, bo w pewnym momencie po prostu przestał dbać o swoją dietę, odmawiając sobie pyszności czy innych pokus. Skóra pobladła, włosy opadły na czoło, odkryły lekko odstające uszy. Loki utraciły złotawy połysk ciemnego brązu, który jeszcze raz na jakiś czas wydostanie się na świat zewnętrzny, gdy mężczyzna wkroczy powolnym krokiem do słonecznego pomieszczenia, uważnie lustrując je błękitnym, posępnym i smutnym wzrokiem. Chodzi bezszelestnie, okropnie zgarbiony, a jednak nadal prezentując się jako wysoki, długonogi mężczyzna. Możliwe, że garb wynika z okropnych bólów pleców nękających mężczyznę coraz bardziej, częściej, mimo dosyć wczesnego jeszcze wieku na karku. Chude dłonie są nerwowe, łapią, muskają wszystko, co w pobliżu, byleby zająć czymś dziewięć palców, byleby te nie nudziły się i nie zaczęły skubać, obrywać, wyrywać skórek przy paznokciach. Feliks całą swoją personą emanuje niezwykłą nerwowością czy tkliwością, pomimo ciszy, która zazwyczaj go otacza. Brwi drżą wraz z wargami, ramiona dygoczą.
A jednak pod całą tą otoczką kryje się dziwna szlachetność, ba, majestatyczność, raz na jakiś czas umykająca jej właścicielowi, nie dająca ukryć się pomiędzy skrzętnie utrzymaną w ryzach grą pozorów oraz skromnych ubraniach.

Młodość zawsze była moją zgubą, Słońce, i doskonale zdawałaś sobie z tego sprawę, wraz z resztą.
Wiedzieliście, że dojrzeję zdecydowanie później od młodszych braci, że nim skrywane gdzieś pod grą pozorów emocje opadną, będę musiał w końcu wybuchnąć, odstawiając wszystko, co doczesne, w kąt. Całą oferowaną pomoc, wszystkie dogodności odrzucałem, nie doceniając, bo dusza ma niezwykle rozjuszona, gniewliwa, choć w słowach zawsze szczędziłem. I gdy tylko odeszłaś, jakobym obrócił się przeciwko całemu światu, jeszcze bardziej zamknąłem we własnym ciele, nie dopuszczając do umysłu kogokolwiek. Czy braci i siostry, czy matki i ojca, służby, kochanek, kochanków.
Przecież krzywda się Tobie nie działa, wiedzieliśmy, gdzie jesteś, co robisz i jak dobrze Ci tam jest. A jednak, poczułem się niezwykle samotny wśród tych tłumów na naszym dworku. I patrz, gdzie to mnie wszystko zaprowadziło. Nawet te dwie czarne bestie nie pomagają mi w znalezieniu spokoju.

Feliks Leokadiusz Woronow, nigdy nie wysłany do Antoniny Lidii Woronównej, rok 1782

Gadali o tym, jak niezwykle cichy jest, a bystrym wzrokiem przekazuje więcej, niż słowa, od których stroni. Usta otwiera rzadko, a przynajmniej robi to tylko wtedy, gdy jest mu to potrzebne, gdy nie znajduje się w większej grupie, gdzie ktoś zdecydowanie zwinniej przekaże jego myśli. Zdania składa rozważnie, raz po raz analizując je w swoim umyśle i, choć tam brzmią poprawnie, tak drobne jąkanie się niezwykle przeszkadza, ba, prawdopodobnie to właśnie przez nie tak stroni od słów. Feliks po prostu się wstydzi, a głos przecież do pracy potrzebny mu nie jest. Tu korzysta z obserwacji, z analizy i wynoszenia odpowiednich wniosków. A kiedy chce przekazać informację w dłuższych słowach, zostawi w lokum odbiorcy liścik napisany pięknymi, starannymi literami.
Mówili, że choć cichy, tak zdarzają się wybuchy. Rzadkie, wyjątkowo niespotykane, a jednak. Gęste brwi podnoszą się wtedy ku niebu, w błękitnych oczach widać, tak przeraźliwy dla samego Feliksa, ogień. Że gdy unosi głos, ba, krzyczy, warczy, wyjątkowo nie jąka się, nie stroni od obraźliwych nazewnictw. Raz zdarzyło mu się podnieść pobliski nóż leżący na biurku odrobinę wyżej, a może była to kusza wisząca na ścianie w małym lokum, która w ciągu kilku sekund wycelowana została w cudzą stopę. Tyle ile ludzi, tyle wersji, pytania więc się nie kończą. Nie lubi ich, tak jak nie lubi chwil uniesienia, w których jednak mógłby powiedzieć o słowo za dużo. Przeszłość zostaje przeszłością, Feliks coraz częściej zaprzecza pomówieniom, a gdy umysł zaczyna się gotować, od razu przeprasza, opuszcza skromnie błękitne spojrzenie na czubki butów. Wstydzi się tej młodzieńczej narowistości, wstydzi okropnie.
Ględzili, że gdy sypia, mruczy pod nosem. Szepcze jedynie sobie znane imiona, by po kilkunastu minutach snu wykrzyczeć je prosto w ciemność, błagalnie, z nieopisaną tęsknotą. Rzuca się po łóżku, szarpie za kołdrę, w końcu wybudzając się z nękających go koszmarów ze strużkami potu na czole, z tikami, z drgającą wargą czy brwią, a może i powieką. Załkać cicho, pozwolić opaść głowie bezwładnie na pierś, przyzwolić dwóm czarnym kocurom ulokować się na nogach, zwinąć w dwie, puszyste kule.

Znalazłeś siebie, porzuciłeś młodzieńcze zapędy. I jak bardzo z tego powodu się raduję, jest nie do opisania. Jak cieszy mnie to, że znalazłeś spokój, już nie walczysz z nieuchronnym losem, jak i z moją własną, świadomą decyzją, tak wiele razy przemyślaną. Życzę Ci wszystkiego dobrego, tam, gdzie osiadłeś. Byś czynił zgodnie ze swoim sumieniem, bo i z tym, jak oboje wiemy, miewałeś problemy, byś coraz częściej się uśmiechał, bo przecież tak ładnie ci w promiennej twarzy.
Cieszę się, że siebie znalazłeś, Felusiu.

Antonina Lidia Woronow, wysłany do Feliksa Leokadiusza Woronowa, rok 1787

Poznałem, że również i to jest pogonią za wiatrem.
Feliks Leokadiusz


Nadeszła i kolej na Felusia, proszę go nie zjeść, proszę go nie przestraszyć. Miły chłopiec z niego, przysięgam, grzeczny i porządny. Pod przyciskiem oczywiście pojawi się wincyj. Arcik wykonany przez Holly Warburton.
No i zapraszam do wątkowania, jak zawsze <3
Prosimy o wcześniejszą konsultację w razie używania Feliksa.

3 komentarze:

  1. Raz na jakiś czas, choć szczerze nie znosiła tych momentów zdarzało jej się pilnie potrzebować czyjejś pomocy (ze względu na jej bądź, co bądź daleko posuniętą bojową bezradność zdecydowanie częściej niżby sobie tego życzyła). Tym razem sprawa była jak to się w pewnych kręgach mówi naprawdę śliska i niecierpiąca zwłoki, bo zadania związane z jej pracą szpiega wymagało natychmiastowego odnalezienia jakichś krewnych w okolicach jednego z większych miast w Ethiji, do których mogłaby się udać nie wzbudzając przesadnych podejrzeń. Trzeba tu także jasno to powiedzieć, że znajomość historii stała u panny Acantus na poziomie mniej niż zerowym stąd pomoc historyka okazałaby się nieoceniona, a zawsze, kiedy takowa interwencja była jej potrzebna pędziła na złamanie karku do gildii i jeśli nie mogła akurat zaangażować Krabata to zawsze znalazł się jakiś nowy członek, chętny do zapoznania z arystokratką i podjęcia zleconego zadania. Tak to już bywa ze niektórzy mają więcej szczęścia niż rozumu. Mniejsza o to jak dziwnie to brzmiało, kiedy wchodząc do gmachu zatrzymywała pierwszą lepsza osobę pytając ni z tego ni z owego: czy my przypadkiem nie mamy w gildii tresera smoków, czy coś w tym rodzaju. Tym razem zaskoczyła ją obecność nowego historyka. Postanowiła udać się tam natychmiast i znaleźć istniejących bądź nieistniejących krewnych, którzy zapewniliby jej alibi na czas misji. Drzwi były otwarte, a mieszkaniec pochylał się właśnie nad jakąś księgą.
    - Dzień dobry, jestem Sorelia Acantus, właściwie to przychodzę z taką nietypową prośbą.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten dzień wyjątkowo nie nadawał się do pracy w ogrodzie. Lało jak z cebra i nawet w domku ogrodnika łomot deszczu był nie do wytrzymania. Aby odpocząć nieco od hałasu Krabat zmuszony był udać się do Wspólnej Sali. Prawdę powiedziawszy dawno go tam nie było, ale nie wiele się zmieniło. Wciąż panowała miła rodzinna atmosfera przesycona wonią wypiekanych przez Rawena ciasteczek i delikatną nutką herbaty i może czegoś mocniejszego. To ostatnie pociągnęło go w kierunku skromnego barku (przy niektórych członkach gildii wykładanie większej ilości butelek było wysoce ryzykowne). Znalazł tam kilka rodzajów win i innych mikstur między innymi wytwarzane przy jego wydatnej pomocy wino wieloowocowe. Nalał sobie szklaneczkę i usiadł na wolnym miejscu. Przez chwilę milczał zerkając od czasu do czasu na swojego przypadkowego towarzysza. Oczywiście długo nie wytrzymał.
    - Ale paskudna dzisiaj pogoda. Klimat mamy ostatnio beznadziejny, jak nie leje to grzeje. Jak to mówią rano rosa moczy, w południe słońce piecze, wieczór komary kaszają i nie ma sensu do romansu. A mnie tam grządki zalewa. Mam nadzieję tylko, że mi wszystko nie przegnije, bo jak się tak tylko trochę nawodni to może mi te wszystko robactwo spłucze, krety spod zieli powypłukuje. Pan wie, jakie to perfidne stworzenia. Zresztą naprawdę być tutaj ogrodnikiem to skaranie boskie. Zawsze coś się dzieje. Walka na pierwszym froncie ze szpadlem. I to mało, że z żywiołem, ale jeszcze z tą rozbieganą rozwrzeszczaną hałastrą, co sobie beztrosko spaceruje po grządkach. Ledwie skopiesz a tu już ciap, ciap i poodbijane kopyta jakiegoś jegomościa. Takie niby wykształcone, ale ślepe. Wszystko pokazać, zaznaczyć, bo nic się nie domyśli. Po grządce przelezie nic nie zauważy. Nie wiem czy to pisać, czy to rysunkami rozrysować. A jak mnie tam dzisiaj nie ma to strach się bać, co się tam wyprawia. I to jeszcze wstajesz najwcześniej, a wieczorem przytargają ci, jaką robotę i wielce zdziwieni, czym żeś się zmęczył. A tu wszystkim się w nocy na robotę zbiera. Żadnego normalnego trybu dnia. Ale pan to chyba nie z mojej profesji prawda? Zdaje jeszcze się nie znamy. Krabat jestem.

    OdpowiedzUsuń
  3. Po setki razy powtarzało się Philomeli żeby zwolniła, że na korytarzach obowiązują ją pewne ograniczenia prędkości, szczególnie w przypadku, gdy więcej słyszy niż widzi. Oczywiście była na tyle beznadziejnym przypadkiem, że i tysiąc razy by nie zadziałało. Znów pędziła przed siebie z prędkością błyskawicy starając się zdążyć przed nadciągającą burzą. Nic nie irytowało ją tak jak mokre skrzydła, mokre włosy i mokre odzienie. Właściwie myśląc logicznie pewnie wpadłaby na to, że z taką nieostrożnością sama wywoła „burzę” pod postacią kolejnej jakiejś awantury. Założyła strój roboczy, chwyciła, co jej było potrzebne, nasypała do fartuszka suszonego mięsa. Jedyne, na czym w tym momencie skupiała się uwaga było to, aby nie uronić ani kawałeczka. Oczywiście brakło jej ostrożności by przy tym wszystkim nikogo nie stratować. I stało się. Wpadła na wychodzącego właśnie z gabinetu mężczyznę przewracając go na ziemię i obsypując suszonym mięsem. Parę kawałków wplątało się w jego gęstą brodę, a intensywny zapach rozszedł się po całym korytarzu.
    - Najmocniej przepraszam – wykrzyknęła mając nadzieję, ze mężczyzna nie należy do tych przewrażliwionych na punkcie swej fryzury, po czym sprytnie zmieniła temat – a my się chyba nie znamy. Jestem tutejszą sokolniczką. Mów mi Philis.

    OdpowiedzUsuń