środa, 12 czerwca 2019

Od Desideriusa cd Blennena

⸺⸺※⸺⸺

Przez kolejne trzy dni i trzy noce, przez każdą wolną chwilę, doglądał drogiego Rafgarela, wciąż żyjąc obawą o zdrowie wojownika, bowiem to, wraz z jestestwem mężczyzny, prawdę mówiąc, nie przestawało być zagrożone. W całym tym zamieszaniu nie pozostawał jednak samotny, miał przecie u boku bliskiego towarzysza jego tymczasowego pacjenta, a białe, puchate stworzenie najwidoczniej nie miało problemu z przejmowaniem pałeczki, jeśli chodziło o sprawowanie pieczy nad pilnowaniem, czy wszystko szło dokładnie tak, jak Coeh miał to w planach. Stąd też samego snu nie musiał ograniczać do minimum, a zdarzało się również, że miewał chwilę, by opuścić własne schronienie w celu dopełnienia innych obowiązków. Czy to zawiadomienia o problemach, do jakich doszło, by cała reszta także była poinformowana, czy to też przygotowanie większej ilości maści dla niektórych członków stowarzyszenia. Czasem potrzebował po prostu rozruszać kości, zjeść coś, albo zagarnąć parę owoców dla swojego nieugiętego towarzysza, który dzielnie spędzał z nim dłużące się chwile. W końcu przy kimś zawsze te niemiłosierne minuty mijały jakoś tak szybciej, a i człowiek się nawet dobrze nie oglądał, gdy słońce powoli chyliło się ku zachodowi.
Zaczynał myśleć nad tym, jak mógłby odwdzięczyć się Ophelosowi, który przystanął na propozycję i wspomógł go przy przenoszeniu Blennena na łóżko. Sam mógł go bowiem wciągnąć do izby, jednakże unieść, czy umiejscowić w ściśle określonym miejscu, nie byłby w stanie. Był zwyczajnie zbyt wątłej postury, a sam wojownik wyglądał raczej na osobę, która ważyła o te paręnaście kilogramów zbyt wiele dla Coeha, który niejednokrotnie miewał problemy z przeniesieniem większej skrzynki z nowo sprowadzonymi roślinami. Wraz z blondynem uwinęli się dość prędko, a i bez większych szkód, które mógł otrzymać sam pacjent, się obeszło, to też Desiderius dziękował drugiemu długo i intensywnie, zapewniając, że postara się w najbliższej przyszłości wynagrodzić tę fraszkę, a i również drzwi jego pracowni stały szeroko otwarte, gdyby samemu Ophelosowi coś trzeba było. Uznał, iż pasterz był naprawdę przyjemną osobą i powinien kiedyś spędzić z nim nieco więcej czasu, wiedziony prawdopodobnie poczuciem, że za poczciwymi oczami czai się coś więcej, coś, co zdołało go zdecydowanie zaintrygować, może nawet i przyprawić o krótki dreszcz przebiegający wzdłuż pleców.
I przez te trzy dni i te trzy noce, które dłużyły się okrutnie, jednak po ich przeminięciu, zdawał się już upewniony o stanie rannego i fakcie, że bliżej mu do przeżycia ataku, aniżeli odejścia w spazmatycznych bólach spowodowanych obrażeniami, nikt właściwie nie decydował się zaangażować go w jakiekolwiek działania, raczej omijano go szerokim łukiem, wiedząc, jaką sprawą właśnie się zajmuje. Zresztą, same sińce, które leniwie malowały się pod oczami, a i popękane od notorycznego gryzienia ich, wargi, nadawały młodzieńcowi wizerunek, który odstraszał i przekazywał dość wyraźnie, by nikt nie ważył się do niego zbliżać, bowiem zwyczajnie nie nadawał się do funkcjonowania w towarzystwie. Dopiero dnia czwartego wezwano go do sprawy niecierpiącej zwłoki, co dość głośno wyklął i wręcz nawrzeszczał na współtowarzyszy, zarzucając im brak odpowiedzialności i lotności umysłu, bowiem sam miał teraz problemy większe, niż przerośnięty chwast w ogródku i chyba dopiero ten wybuch uświadomił go w tym, że poczynał przeginać w stronę dość niebezpieczną, zarówno dla siebie, otoczenia, jak i samego von Rafgarela. Dlatego też poklepał Leithela po puchatym łbie, zwrócił się do niego z prośbą o popilnowanie Blennena, a samego rannego obdarzył spojrzeniem dość niepewnym i przepełnionym obawą, by opuścić pomieszczenie i po raz pierwszy od trzech dni zająć się czymś innym, niż kwestia poszkodowanego wojownika, który wciąż zajmował jego łóżko. Nie przeszkadzało mu to. Przyzwyczajony był do sypiania na podłodze, często bowiem doprowadzały do tego obowiązki trzymające go w pracowni. Mało snu, do tego dość niewygodnego, byle się nieco ożywić i ponownie wrócić do zajęć. Chyba powoli zaczynał odkrywać w sobie prawdziwą żyłkę Coehów i poczynał rozumieć, że możliwie u niego objawić się to miało dopiero po osiągnięciu odpowiedniego wieku. A jednak, okazywał się jednym z nich, takim z krwi i kości i już nikt nie mógł zarzucić mu splugawienia nazwiska, które wsławiło się w świecie.
Sama posługa nie trwała zbyt długo, wręcz przeciwnie. Wyszedł, określił kilka warunków, odparł, co trzeba i jak trzeba, a po chwili był już wolny i mógł z powrotem zająć się młodszym od siebie mężczyzną. Jednak nie powrócił do pokoju od razu, pierw wybrał się na krótki spacer, zdając się na odprężające właściwości spokojnego, aczkolwiek rześkiego wiatru i zaskakująco żywej przyrody, której ostatnimi czasy poświęcał zdecydowanie zbyt mało uwagi, skupiając się na kwestiach tak paskudnie przyziemnych, by zgubić gdzieś umiejętność cieszenia się ze spraw absolutnie absurdalnych i małostkowych. Tymczasem przecież okolice wokół gildii były tak ładne, pasące się na polanach chmurki dodawały krajobrazowi uroku, a wszystko spinane zostawało piękną klamrą w postaci koegzystujących członków, którzy nadawali całej tej sielance jeszcze piękniejszy wydźwięk i podkreślali duszę i piękno tego miejsca. Coeh z dnia na dzień poczuwał coraz mocniej, iż jest we właściwym miejscu i we właściwym czasie i póki co nie miał najmniejszej ochoty odchodzić z tego miejsca, zapominać o nim, czy chociaż udawać, że właściwie nie istniało.
Wracając do środka, w ten przyjemny, ciepły dzień, zdołał jeszcze wpaść do stołówki w celu podebrania kilku owoców, nie tylko dla Leithela, a i samego siebie, bo nabrał dziwnej ochoty na jakiś orzeźwiający posiłek. Do tego wszystkiego dobrał również małej miski owsianki i wody, jak każdego dnia, odkąd miał pod dachem chorego. Wszystko na wypadek, gdyby się obudził, bo mimo że starał się karmić go drobnymi porcjami, gdy tylko zdołał pochwycić go, chociaż w malutkim stopniu bardziej przytomnego, niż te kilka sekund temu. A przynajmniej na tyle, by być w stanie ugadać się o otworzenie paszczy na, chociaż kilka centymetrów, chociaż szczerze wątpił, by mężczyzna był w stanie spamiętać z tego cokolwiek. Tak, mimo że o to dbał, bardzo prawdopodobne było, że mąż zbudzić miał się głodny, albo przynajmniej o suchym gardle.
Wyjątkowo się nie niecierpliwił, szedł wolno, dość spokojny, bo pewny, że Leithel dba o towarzysza. Jakie było jego zdziwienie, gdy po otworzeniu drzwi, dojrzał tam całkiem świadomego, a przynajmniej w większej części, stojącego nieco niestabilnie, Blennena. Wkrótce jednak to zostało zastąpione przez gniew, okrutny gniew, dezaprobatę i przerażenie, bo w każdej chwili mógł runąć, bo w każdej chwili mógł sobie zrobić większą krzywdę, bo w każdej chwili coś mogło pójść nie po ich myśli. Nawet puchate stworzenie kręcące się przy nogach nie było w stanie odrzucić postrzępionych, drżących myśli. Nawet zmęczone spojrzenie, które na niego padało.
— Dziękuję...
Słowa wryły się głęboko w podświadomość Coeha, przyprawiły go o krótkie spięcie myśli, sprawiły, by chociaż przez chwilę spojrzał na drugiego z nieco większym uczuciem, lekko zabarwionym empatią i współczuciem co do tego całkiem dużego i całkiem nieporadnego w takiej chwili chłopa. Jednak równie prędko samo poczucie współczucia zniknęło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, dojrzał bowiem oznaki zmęczenia i niechęci organizmu do dalszej współpracy z lekkomyślnym wojownikiem.
— Mam u ciebie dług, Des... — Nie potrzeba było nic więcej, niż krótkie zachwianie się masywnego ciała, by Coeh odstawił wszystkie przedmioty, które wciąż znajdowały się w jego szczupłych dłoniach i nerwowym, szybkim krokiem zbliżył się do Blennena.
— Nie powinieneś wstawać — odpowiedział szorstko, prędko i dość chłodno, wspomagając drugiego własnym ciałem i pomagając mu ułożyć się na łóżku. Może nieco go do tego zmuszając, burcząc pod nosem, zaciskając wargi i wydymając policzki, gdy prężył się i wydobywał z siebie wszelkie siły, jakie miał do dyspozycji. Sam przysiadł na łóżku, przy nogach mężczyzny i odetchnął ciężko, na chwilę odwracając wzrok na Leithela, który zdecydował się do nich przydreptać. — Ledwo się z tego wylizałeś — dodał, kierując karcące spojrzenie na wojownika. Ściągnął brwi, zmarszczył czoło, wszystko to sprawiło, że jak dotąd rozpogodzona i dość pozytywna w odbiorze twarzyczka mężczyzny, nagle spochmurniała i nabrała wyrazu, którego przyjmować nieszczególnie lubił, głównie dlatego, że przypominał mu ten, który malował się na twarzy jego ojca, gdy jako dzieciak zdołał zdenerwować rodzica i doprowadzić go do wręcz szewskiej pasji. O ile jednak gorsze były te chłodne, stalowe oczy od ciepłej czekolady, która zawsze dawała poczucie bezpieczeństwa i przynależności do domostwa? Wiedzieli nieliczni i zarzekali się, ze Desiderius przypominał prędzej upiora, niżeli istotę ludzką.
Westchnął ciężko, przymykając delikatnie powieki i odwracając twarz tak, by kierować ją przed siebie, a nie na samego Rafgarela. Cisza chwili, odpoczynku. Moment na zastanowienie się. Odetchnięcie z pewnego rodzaju ulgą. Teraz powinno być już tylko łatwiej, teraz nie będzie musiał już tak kurczowo go doglądać.
— Zaczniesz go spłacać, słuchając moich zaleceń — wydusił z siebie wreszcie, ponownie wbijając oczy w twarz wojownika. — Masz się oszczędzać, czy rozumiesz? — dopowiedział nieco agresywniej, twardo, wyczekując przytaknięcia.
Nigdy nie mógł znieść dorosłych mężczyzn, którzy szczerze myśleli o sobie, jak o panach tego świata, których choroba nigdy nie dopadnie. Nienawidził tych, którzy jęczeli, po czym machali ręką na mądrzejszych od siebie i nie słuchali próśb lekarzy.
Drażnili go. Tacy pyszni. Tacy zuchwali.
Tak głupi i zdziecinniali.

⸺⸺※⸺⸺
[Blennenie?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz