niedziela, 9 czerwca 2019

Od Blennena


Forest by aJVL
***
   Prawa, lewa, cięcie, półparada, piruet. Cięcie, lewa, prawa, skok. Cięcie. Równy oddech, dźgnięcie. Nie wypadał z formy, gdzieżby. Cięcie. Jego myśli skupione były na ruchach, na osłonie siebie. Nie mógł pozwalać na całkowite, a nawet częściowe odsłonięcie się. W rzeczywistej walce przeciwnik z łatwością wykorzystałby jego słabość. Jego nieuwagę. Blennen był skoncentrowany, prawdopodobnie nic nie było w stanie wyrwać go z osiągniętego już stanu. Podniecony swoimi postępami, dokładnością i idealnością każdego wyprowadzonego ataku. Piruet. Lśniące pióra drgały, wirowały wraz z nim, a bielusieńki Leithel przyglądał się całemu treningowi jedząc soczysty owoc jabłoni i siedząc na pobliskim, atakowanym zresztą przez halabardę drzewie. Kora wyszczerbiała się coraz bardziej. Była już drastycznie obdrapana, drzewo łkało. Łkało gęstą żywicą, błagało o litość. Jednak ostrze broni wciąż wyszczerbiało jego osłonę, a rękojeść obkładała każdą stronę. Blennen poruszał się nisko na nogach, wciąż atakując roślinę. Z każdej strony, zataczając wkoło pnia płynne koła, wykonując malownicze obroty i parując niewidzialne i niewykonane przez drzewo ciosy. Wyobrażał sobie tych, którym nigdy nie spojrzał w oczy po wykonaniu ostatecznego ciosu, gdy oponent wydobywał z siebie jeszcze ostatnie tchnienia. Obarczał ich o zatracenie. Obarczał ich za brutalność. Cięcie, osłona, pchnięcie z wyskoku. Starał się nie wspominać, próbował również zapomnieć. Przecież to Leithel był jego sumieniem, von Rafgarel nie powinien poruszać swojego, zmarzniętego, skamieniałego sumienia. Wysługiwał się zwierzątkiem. Czyż tak? 
…kłamca.
Z pewnością nie takiej przyszłości oczekiwał. Błąd. Zawsze chciał być wyrafinowanym wojownikiem. Lodowatym wzrokiem mierzył drzewo, lustrował je, patrzył jak krwawi. Postanowił zdjąć z siebie lekką zbroję, odłożył ją na bok. Był mokry od potu, który odbijał się i lśnił w słońcu. Lniana, jasna koszula z rozsznurowanymi sznurowadłami na klatce piersiowej pozwoliła odetchnąć jego ciału. Oddychał głęboko, ale nie dyszał, przybrał postawę gotową do ataku, podrzucił halabardę w dłoni i złapał ją. Wycelował swoją partyzaną i cisnął przed siebie. Ostrze wbiło się idealnie w środek – i tak wycieńczonego już – drzewa. Rzutowi towarzyszył gardłowy, głęboki krzyk, dzięki któremu wiarus odnajdował w sobie większe źródła siły. Dopadł w mig do swojej broni i wyciągnął ją z pnia, co wymagało sporego pokładu siły, ponieważ partyzana utkwiła głęboko w drzewcu. Uchylił usta i otarł pot spływający na oczy. Jego ciemny kucyk powiewał na delikatnym wietrze, który mimo wszystko zdawał się być zbyt słabym, by przynieść ukojenie rozpalonemu ciału. Twarz okraszona blizną uniosła się ku górze, a oczy powędrowały w stronę siedzącego na gałęzi towarzysza.
- Zamiast się lenić rozejrzałbyś się za tym swoimi składnikami na mazidła przeciwbólowe, Leithel. – warknął.
Jego głos był ostry, wręcz karcący zachowanie. Choć nie miał się zdawać aż tak oschły. Problemem jednak było to, że Blennen rzadko potrafił zapanować nad swoim głosem. Zazwyczaj ton wszystkich wypowiadanych słów był całkiem inny niż zakładał. Emocje i uczucia, a zwłaszcza ich wyrażanie to rzecz, jaka zdecydowanie go przerastała. Nie był tego nauczony. Jedyne co przekazano mu za czasów bycia dzieckiem, to posługiwanie się wybraną przez siebie bronią, a także innymi. Uniki, cięcia, pchnięcia i piruety. Wielogodzinne treningi na wahadłach, pochylniach i innych torach przeszkód. Na wyboistych drogach i w kanionach, w których atakowało go kilku przeciwników. Z którymi musiał sobie radzić, a potem poraniony od drewnianych broni, posiniaczony, z rozciętymi ustami, podbitym okiem i ledwie trzymających się ścięgnach – wracać kilometry do siedziby. Słaniając się na nogach, aż do momentu kiedy obudziła się w nim zawziętość. Do momentu, w którym zaczął dostrzegać ja środowisko może mu sprzyjać. Gdy zaczął odbijać się coraz silniejszymi nogami od drzew i skalnych ścian, by wykonać atak z wyskoku i zdzielić oponenta drewnianym mieczem w kark. Właśnie wtedy zasłużył na drewnianą halabardę, z drewnianym ostrzem. Brzydką i okropnie krzywą. Był z siebie dumny. Niemniej jednak właśnie wtedy skarcono go potężnie za czcze radości. Blennen chcąc nie chcąc już jako dziecko przestał okazywać wypleniane z niego stopniowo emocje. To bezpieczniejsze, przeciwnik nie może poznać jego słabości. Tak mu powtarzano. Wpajano od maleńkości. Dlatego nie patrzył w oczy, dlatego się nie żegnał i nigdy nie odwracał za siebie. Skarcił się w myśli za swoją chwilę odpoczynku. Ponownie ruszył do atakowania znużonego drzewa. Kora znów zasłała runo. Poczuł jak jego mięśnie zaczynają ciążyć, drżeć i pobolewać. Ćwiczył długi czas. Słońce górowało już, a nawet chyliło się ku zachodowi. Niebo zabarwiło się już pomarańczowym odcieniem. Poczuł głód i pragnienie. Nie powinien był o tym myśleć. Musztra to konieczność, samodyscyplina – nie powinien o nie zapominać. I nie zapominał, ale trenował od rana z drobnymi przerwami. Mógł zakończyć swe wojaczki. Raz jeszcze wykonał półpiruet i pchnięcie, spoczął w pozycji parującej ataki wroga i wyprostował się, odkładając halabardę. Ponownie otarł z czoła skraplający się pot i poprawił kucyk, z którego włosy zaczęły wychodzić już nazbyt irytująco. Spojrzał przelotnie na swój czarny, błyszczący pancerz i wtedy usłyszał w oddali kroki. Znajdował się w lesie, jeden złamany patyczek, jeden dotknięty krzak pozwalał mu na skoncentrowanie się, z której strony może nadejść atak. Znajdował się jednak na terenie Gildii, dlatego nie sądził, by ktoś zechciał wbić mu sztylet w żebra. Mimo to, jego przyzwyczajenie nakazało mu zwykłe, normalne zachowanie. Leithel jak śnieżna kuleczka zszedł z drzewa, niezbyt respektując jego wcześniejszy docinek. Mimo zachodzącego słońca wciąż było upalnie. Zwierzęciu nie chciało się biegać po słońcu, wolało skryć się w cieniu, pośród liści. Blennen prychnął jedynie i rozsznurował swoją lnianą koszulę jeszcze bardziej, by poczuć większą ilość delikatnego wiatru na sobie. Płonął. Jego mięśnie płonęły. Jego skóra płonęła. Sięgnął po zbroję i nie zakładając jej na siebie w drugą rękę chwycił broń. Nie spojrzał na obdrapane przez siebie drzewo. Nie odważył się zerknąć na płynącą z niego bursztynową żywicę.
- Leithel idziemy. – rzucił ostro, a białe zwierzątko od razu pojawiło się przy jego nogach.
Przy tych silnych, zmęczonych, zachowujących pozory – nogach. Był tylko człowiekiem, ale wymagał od siebie niemożliwego. Wypleniając wszelakie słabości, katując organizm. Jego ciało nie posiadało już sińców, jak za czasów bycia dzieckiem. Brakowało mi sparingów z lepszymi od siebie. Brakowało mu bólu mięśni spowodowanymi ciosami drewnianych mieczy. Wiedział, że teraz mimo tęsknoty do bólu, nie pozwoliłby nikomu na takie obicie się. Byłby bezlitosny. Byłby okrutny. I nigdy, nigdy nie spojrzałby w oczy.
Jego chłodny, wietrzny wzrok zlustrował szkarłatne od zachodzącego słońca krzewy.
- Wyjdź już, skradasz się jak krowa w oborze, na drugim końcu miasta bym cię usłyszał. – warknął tak jak warknąć chciał.
Jedno było pewne, potrafił idealnie ukazywać gniew w głosie.
***
{Ktokolwiek?}

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz