Dwa wymienione przez nią rody
zyskały szacunek von Rafgarelów. Nie zmieniało to jednak faktu, że były one w
oczach głowy rodziny mniej ważne. Pyszałkowate podejście do życia zdecydowanie
zatruwało osądy. Doskonale o tym wiedział. Potrząsnął piórami na ramionach.
Szkarłatnymi, obrzydliwie szkarłatnymi. Skinął głową, ale nie odpowiedział.
Stworzenie o gabarycie owieczki podbiegło do niego po chwili, otarło się o
spuszczoną wzdłuż ciała rękę i skocznym krokiem pobiegło przed siebie. Oboje
znali ten teren, dlatego Leithel czuł się w otoczeniu bardzo swobodnie. Był z
siebie zadowolony. Był dumny, że pomógł historyczce, nowo poznanej duszy.
Roślinka na jego piersi jakby nabrała żywszego kolorytu. Owszem, rosła, bo
rosła, ale bardzo często jaśniała, gdy stworzonku okazywano sympatię. Istnieje
przecież powiedzenie, że do roślin powinno się rozmawiać, a nawet śpiewać im.
Jeśli część roślinki posiada zatem duszę – rzeczywiście jest to wskazane. Tym,
którzy rozumieją ideologię natury, być może powinno przyjść na myśl fakt, że
skoro łodyga ziół nie usycha na białym, magicznym stworzonku, to otrzymuje on
potrzebne do funkcjonowania, ba, dobrego funkcjonowania emocje i uczucia. Choć
jest to raczej drobny element. Element, na jaki zazwyczaj nie zwraca się uwagi.
Uporawszy się natomiast z pajęczyną w oku, listkami na piórach Blennen ruszył
dalej w niecierpiącym zwłoki narzuconym tempie. Radość towarzysza dała mu do
zrozumienia, że w czymś błahym wspomógł ich ogon. Ogon w postaci drobnej
kobietki, sunącej tuż za nimi. I tak nie miał zamiaru już trenować. Mógł wmawiać
sobie, że mu przeszkadza, że go irytuje i ma dość słuchania kroków za sobą. Tak
naprawdę po prostu nie przywiązywał do tego wyjątkowej wagi. Kolejne pajęczyny
zatrzymywały się już na partyzanie, a nie jego twarzy i w oczach. Odchrząknął
po chwili, chcąc przeczyścić gardło zanim wysnuje kolejne słowa. Być może sprawiał
wrażenie osoby, której rozmowa przychodzi ciężko, co oczywiście zgadzało się
jak najbardziej z prawdą. To jednak chciał zdobyć się krótki i rzeczowy
komentarz. Dziewczę co prawda nie zaskoczyło go. Jeśli rzeczywiście
przesiadywała jedynie w pomieszczeniu Gildii, a tak wnioskował, to nie mieli okazji
się spotkać. Z pewnością jednak musiała znać jego rodowód. Rodowody znanych i
zasłużonych wiarusów. Kroniki, rodowody, portrety, linia krwi. Odchrząknął
ponownie, nieco już ciszej. Nie myślał o tym, że Elrze może zdawać się to cóż,
co najmniej dziwne.
- Brawo. Biłbym je, gdybym miał wolne ręce. – żachnął po pewnym czasie – Jak mówiłem,
nie ubliżaj mi. Żaden z wymienionych przez ciebie rodu nie posiada tylu zasług.
– wciąż mówił tonem co najmniej zażenowanym.
Jakby przedstawiał tym samym potęgę, ale i swego rodzaju arogancję kierowaną do
co niektórych z rodziny. Różnił się. Zawsze się różnił i zawsze było to powodem
waśni, niezadowolenia i znaczących nieporozumień. Wolał ich unikać, co jednak
mógł zdziałać. Starał się jak mógł. Być może nie byłby nawet najgorszym aktorem dramatycznym. Tragicznym w pewnym sensie. Powoli jego nogi zaczęły zapadać się w nowym, młodym mchu, co oznaczało, że w tym przypadku zbliżają się do wyjścia z lasu. Musieli minąć jeszcze rosły świerk i zwalony pień, na którym niekiedy odpoczywał po leśnym, porannym bieganiu. Zazwyczaj siadał w towarzystwie jedzącego owoce Leithela, równał oddech i uspokajał mięśnie. Wielokrotnie dłubał w nim również sztyletem. O dziwo sam w sobie pień był zdrowy. Nie zalęgły się w nim korniki, a pod korą nie było grzybów. Prawdopodobnie obalił je piorun, bądź potężny, zimowy wiatr, który nie raz ich nawiedzał. Nie raz słyszał świszczące przez okna podmuchy, wielokrotnie starał się uszczelnić skórami wnęki, które przepuszczały wiele mroźnego powietrza. W głównej mierze skóry z łosia i niedźwiedzia pomagały, ale odcinały całkowicie dopływ światła.
- Możesz zachwycać się zatem osobowością jaką poznałaś, pani. – rzucił po chwili równając z nią krok.
Właściwie nie miał innego wyjścia, lodowate spojrzenie padło na głęboki rów, na który nałożono kładkę w postaci bali drzewa. Była niewielka, silna, zdrowa, ale niewielka. Przypuszczał, że historyczce, a okrzykniętej przez niego histeryczce, ciężko byłoby zachować równowagę i bez problemu przejść na drugą stronę. Znał etykietę zachowania, choć nie przejawiał jej w większości przypadków. Zazwyczaj pozostając oschłym i zmrożonym do szpiku kości. Bezceremonialnie wskoczył jednak w bagniszcza rowu, napełniając buty mułem, zieloną rzęsą, którą uwielbiają kaczki oraz ogólnie nieprzyjemnie pachnącym błotem. Chlapnięcie nie było nazbyt mocne, przynajmniej na pewno nie ochlapał Elry. Wyciągnął natomiast do niej dłoń. Dłoń nie tyle co zaniedbaną, ale zmęczoną. Od wewnątrz czerwoną od zakrzepłej krwi. Pozrywana skóra w tym miejscu goiła się długo, zwłaszcza jeśli wciąż bez przerwy dzierży się w niej halabardę i wojuje z roślinami w odosobnieniu. Przez chwilę zawahał się i zastanowił czy taką dłoń powinno podawać się kobiecie. Zapomniał, że nie jest ona tą, z którą pojedynkował się wtedy. Do której żywił prawdziwy szacunek, którą obdarował respektem. Kobietę, której nie znał. A potem na nowo zerknął na brązowowłosą.
- Pozwól, pomogę ci. – powiedział o dziwo ciszej, niż zwykle.- Możesz zachwycać się zatem osobowością jaką poznałaś, pani. – rzucił po chwili równając z nią krok.
Właściwie nie miał innego wyjścia, lodowate spojrzenie padło na głęboki rów, na który nałożono kładkę w postaci bali drzewa. Była niewielka, silna, zdrowa, ale niewielka. Przypuszczał, że historyczce, a okrzykniętej przez niego histeryczce, ciężko byłoby zachować równowagę i bez problemu przejść na drugą stronę. Znał etykietę zachowania, choć nie przejawiał jej w większości przypadków. Zazwyczaj pozostając oschłym i zmrożonym do szpiku kości. Bezceremonialnie wskoczył jednak w bagniszcza rowu, napełniając buty mułem, zieloną rzęsą, którą uwielbiają kaczki oraz ogólnie nieprzyjemnie pachnącym błotem. Chlapnięcie nie było nazbyt mocne, przynajmniej na pewno nie ochlapał Elry. Wyciągnął natomiast do niej dłoń. Dłoń nie tyle co zaniedbaną, ale zmęczoną. Od wewnątrz czerwoną od zakrzepłej krwi. Pozrywana skóra w tym miejscu goiła się długo, zwłaszcza jeśli wciąż bez przerwy dzierży się w niej halabardę i wojuje z roślinami w odosobnieniu. Przez chwilę zawahał się i zastanowił czy taką dłoń powinno podawać się kobiecie. Zapomniał, że nie jest ona tą, z którą pojedynkował się wtedy. Do której żywił prawdziwy szacunek, którą obdarował respektem. Kobietę, której nie znał. A potem na nowo zerknął na brązowowłosą.
Choć zazwyczaj mówił już stosunkowo cicho, choć wyraźnie. Nie poruszył się,
zerknął jedynie jak masywne pazury Leithela czepiają się kolejnego drzewa
pomagając mu przeskoczyć ponad rowem na drugą stronę. Zaczekał, aż drobna dłoń
dotknie jego znużonej dłoni i wtedy zamknie na niej palce i pomoże przeprawić
się niewprawionej w wędrówkach kobiecie na drugą stronę. Nie w takich warunkach
przychodziło mu się znajdować. Błocisko fakt, początkowo nieprzyjemne, nie
sprawiało już kłopotu. Niegdyś tarzał się w błocie, wstrzymywał oddech w niebezpiecznych
bagnistych odmętach, by wysunąć partyzanę w pchnięciu idealnie w podgardle wroga,
który pierwej stał po przeciwnej stronie, gdy dowódcy rozmawiali ze sobą pośrodku
pola przyszłej bitwy. Ocierał się o śmierć, czuł niemożliwy głód. Błoto w
butach było drobnostką, która w żaden sposób nie oddziaływała na niego
negatywnie. Jedynym mankamentem stawało się czyszczenie obuwia, nic poza tym.
{Elro?}
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz