wtorek, 11 czerwca 2019

Od Desideriusa cd Blennena

⸺⸺※⸺⸺

Od kiedy tylko mógł spamiętać, miał okropne skłonności do gubienia poczucia czasu, zatracania się w obowiązkach i oddawania niektórym powinnościom z takim zacięciem, by w krótkim okresie zaczynał mieć trudności z określeniem, ile zdążył już poświęcić, zarówno materiałów, funduszy, jak i chwil. Stąd też wynikała łatwość, z jaką zapominał o niektórych sprawach, a i zdarzało się, że osobach.
Stąd też prędko zdołał odsunąć osobę barczystego wojownika i jego pokornego sumienia gdzieś na bok, pozwolił sobie na chwilę zapomnieć, by za chwilę całkiem zrezygnować z wodzenia wzrokiem po kolejnych to członkach gildii, czy zaopatrywaniu się w owoce, gdy miał na to okazję, z myślą o stworzeniu, które mogło zaskoczyć go swoją obecnością w dosłownie każdej sekundzie, jaką spędzał, czy to w drobnej pracowni, czy własnym pokoju, coraz częściej pilnie zamykanym na cztery spusty i dokładnie oglądanym, czy aby na pewno nikt z zewnątrz nie ma możliwości wtargnięcia na jego teren bez uprzedniego zyskania pozwolenia na podobny zabieg.
Powodów było wiele, rzeczywiście w zdecydowanej większości opierały się one na pracy, jakiej oddał się z wyjątkowym poświęceniem, jednak nie była ona jedyną przyczyną takiego, a nie innego zachowania Desideriusa w przeciągu ostatnich paru dni, tygodni, może nawet i miesięcy, bo i to trudno było mu dokładnie określić.
Dni mijały mu w przyjemnej rutynie, zmieniającej się jedynie w kilku drobiazgach, jednak w większości ostającej się tak samo przez cały okres ciszy i spokoju, jaki nastał w jego życiu. Śniadania jadał wcześnie, niejednokrotnie jeszcze przed tym, jak reszta dążyła się rozbudzać. Zazwyczaj lekkie, niezobowiązujące, podobnie do reszty posiłków, jakimi raczył się w ciągu dnia. Stąd też każdy, kto widywał go rzadko, o ile w ogóle, określić mógł prosto i jasno, Desiderius schudł, schudł paskudnie, jeszcze mocniej podkreślając żebra, zapadnięte poliki i doskonale widoczne kości w nadgarstkach. Włosy też zdołały zgubić gdzieś swój blask, paznokcie stały się słabsze, popękane i matowe. Nie zwracał na to większej uwagi, częściej machał na to wszystko ręką, chwytał w biegu jakiś mniejszy owoc, by ponownie zniknąć, czy to we własnej pracowni, czy też pokoju. Niezdrowy, wręcz maniakalny tryb życia doprowadził również do porzucenia domniemanej pasji Coeha, a może nawet i pogodzenia się z faktem, iż nie, drogi chłopcze, aktorem nie zostaniesz już nigdy, powinieneś to zaakceptować.
Może to. Może wpłynął na to sam fakt, iż dojrzał do niektórych decyzji i spojrzał na świat nieco z innej strony. Może przestał łudzić się i polegać na marzeniach. Pewne było jednak, że podchodził do wszystkiego z mniejszym entuzjazmem, a rozbawiony i skrzący się, srebrny wzrok nieco przygasł na rzecz postawy dość stoickiej, a i pełnej zrozumienia zaklętego w spojrzeniu.
Później całymi dniami przesiadywał w ciszy i spokoju, ugniatając, ubijając i ścierając kolejne to rośliny, przygotowując lekarstwa i maści, bo dochodziły go słuchy o zarazach, które zdarzało się, że przedzierały się po okolicach. Do tego nieszczęśliwe wypadki członków gildii, czy samo złe samopoczucie po całym dniu pracy w polu. Mężczyzna zwyczajnie działał w pocie czoła, by medykamentów było pod dostatkiem, a może też i po to, by odsunąć niespokojne myśli od niektórych tematów, które wolał omijać, bo były zwyczajnie niewygodne. Łatwiej jest przecież zapominać, działając, niż kiedy człowiek przesiaduje w bezruchu, nie posiadając żadnych zajęć. Wtedy o takich rzeczach myśli się najwięcej i sprawiają najwięcej bólu, jak i zmartwień.
Gdy wracał z lichego obiadu, ponownie zatrzaskiwał się w swojej małej klitce, by nie wynurzać się z niej do momentu, gdy słońce poczynało pojawiać się na horyzoncie, a pierwsze koguty decydowały się zapiać. Sadzał się na łóżku, wyciągał jeden, niezwykle męczący go list i decydował się na jedną z dwóch możliwości, nad którą również myślał dobre parę minut. Mógł bowiem ponownie przeczytać wywód i skończyć z mętlikiem w głowie albo po prostu wpatrywać się pusto w tekst, miętosząc kartkę w pokaleczonych palcach. Nie bacząc na całą resztę, oba wyjścia były okrutne, obrzydliwe i łamały serce młodemu Coehowi na tysiące sposobów, każdy kolejny gorszy od poprzedniego, a sprawiał ból jeszcze podlej.
Tak mijały kolejne dni, tak mijał cały ten zatęchły, śmierdzący czas, na zbywaniu kolejnych to osób, bo zwyczajnie nie miał ochoty z nimi przebywać. Udało mu się nawet zaprzestać kontaktów z Kai, co wyglądało do tej pory awykonalnie, a jednak udało mu się stracić nawet to. Stąd też nie ukrywał się w gniewie, gdy któregoś dnia ktoś zdecydował się zaburzyć jego misternie układaną kolejność wydarzeń. Skrobanie o drzwi uznał jedynie za kolejny żart, jakiego dopuszczały się niektóre bardziej irytujące jednostki zamieszkujące gildię, stąd też początkowo całkowicie zignorował dźwięki. Dźwięki, które z chwili na chwilę nabierały na sile, by w końcu zirytować Coeha na tyle, by doprowadzić do targnięcia się na równe nogi, odrzucenia listu i popędzenia w stronę drzwi.
Już miał warknąć, może nawet i krzyknąć z oburzeniem, bo ktoś śmiał zaburzyć jego spokój, gdy po drugiej stronie wrót dostrzegł białą kulę, a tuż przy niej, wyjątkowo wydającego się mniejszym od samego pupila, właściciela zwierzęcia.
Nie miał zamiaru ukrywać, przed nikim innym, a już z pewnością nie przed sobą samym, widok, jaki go zastał, zmroził mu krew w żyłach, przyprawił o chęć zwrócenia i poruszył strunę, o której sam Coeh wolałby raczej nie wiedzieć. Wzdrygnął się, zamarł. Sparaliżowany, początkowo nie był w stanie się poruszyć, a co dopiero ruszyć na pomoc krwawiącemu mężczyźnie, którego stan zdawał się opłakany.
Rozorana szyja rzuciła mu się w oczy, jako jedna z pierwszych rzeczy, wystawiona, narażona na wszelkie szkody tego świata, zaprezentowana wszystkim, jako trofeum tego, kto zdołał zadać wojownikowi taką ranę. Krwawiła, babrała się, a co najgorsze, nie wyglądała na dość świeżą, raczej taką, która ostawała się w podobnym stanie przez kilka dni, lecz nie była w stanie się zagoić bez pomocy ze strony medyka. Poszarpane ciuchy, draśnięta zbroja, przepełniony zdenerwowaniem Leithel. Dopiero z którymś jęknięciem, jakie wydało z siebie stworzenie, Desiderius zdołał wybudzić się z dziwnego zastoju, w jakim się znalazł, jakby przysnął na chwilę i zaraz po tym wręcz runął na kolana, by przycisnąć dłonie do ściśle określonych miejsc na ciele mężczyzny, sprawdzić, czy w ogóle żyje, bo jednak nie był w tym momencie przy świadomości.
Żył. Przynajmniej tyle.
Nabuzowany adrenaliną Coeh prędko otworzył drzwi na oścież, z podłogi pozbył się futer, wciskając je pod drewniane łoże, a następnie całą siłą, jaką tylko dysponował, wciągnął Blennena do środka, starając się jednocześnie jak najdelikatniej obejść się z ciałem człowieka, a następnie ułożył go na wznak. Spojrzał na białe stworzenie, przetarł czoło, a gdy tylko porządniej złapał oddech, poleciał w stronę własnej pracowni, uznając, że nie było czasu na szukanie i proszenie o pomoc kolejnych osób. Mógł poradzić sobie sam. Musiał poradzić sobie sam. Właściwie do kosza, który zgarnął kiedyś ze stodoły, uznając, że przyda mu się do przechowywania narzędzi, napakował wszystkiego, co tylko uważał za potrzebne i stosowne do takiej sytuacji. Nie miał zamiaru latać w tę i z powrotem, klnąc w myślach, gdy okazywało się, że zapominał kolejnej ważnej rośliny, bez której mieszanka miała takie zdolności lecznicze, co on posiadał zdolności w strefie posługiwania się halabardą.
Do własnego pokoju wpadł z niesamowitym rozpędem, strasząc przy okazji siłom wyższym ducha winnego Leithela, który przez cały ten czas dotrzymywał towarzystwa rannemu opiekunowi. Nim dobrze byli w stanie się obejrzeć, zwinne dłonie Desideriusa zaczęły rozliczać się z zapięciami przy zbroi wojownika i o ile nie było to ani szczególnie czasochłonne, ani też trudne, to Coeh i tak czuł się, jakby spędził nad samym tym zajęciem dobre kilkanaście lat. Czas rozciągał się okrutnie, przyprawiając o niepotrzebny stres i zimne krople potu rozlewające się na szerokim, teraz intensywnie zmarszczonym czołem. Oczy Desideriusa badały, przypatrywały się z uwagą i z takim skupieniem, by każdemu, kto tylko pojawił się w okolicy, zabrakło śmiałości w przeszkodzeniu mu przy pracy.
Odetchnął z ulgą, gdy w końcu rozebrał go z górnej części ubioru, gdy w końcu mógł spokojnie przyjrzeć się ranom i wtedy zganił się w myślach, bo przecież w tym czasie mógł zacząć już zastanawiać się nad tym, jakie konkretnie zabiegi miał zamiar wykonać na otwartej szyi mężczyzny. Jednak początkowe zagubienie zrzucił na stres, jaki dopadł go, wraz z tą sytuacją, absolutnie niespodziewanie i już za chwilę, po momencie zastanowienia się w sposób chłodny, przystąpił do metodycznych, dokładnie zaplanowanych działań.
Oczyścić, przyłożyć papkę do jednej, zająć się drugą. Zaleczyć, zaszyć, wrócić do pierwszej. Wilcze ziele, wąkrotę, skrzyp polny. Może i pajęczynę, jeśli znajdę.
Dawno tak intensywnie nie działał moździerzem, dawno tak prędko i dokładnie nie nakładał śmierdzącej mieszanki na sączącą się ranę, dawno z tak pocieszającym uśmiechem nie zerkał na kogoś innego, mrucząc ciągle pod nosem, wręcz jak mantrę, słowa mające podnieść na duchu. Nie wiedział już, czy Leithela, Blennena, czy może samego siebie, który coraz bardziej wątpił w skuteczność jakichkolwiek działań, a jednak pędził przed siebie.
Stwórcy, nie zabrało go zmęczenie. Nie zabrała go choroba w wieku dziecięcym. Nie zabrali go inni jego pokroju, szarżujący mieczem, pędzący w stronę unoszącej się gęstą mgłą, wojny. Nie odebrał go smród krwi, zapach zgnilizny, czy zadane rany. Czemu w takim razie miałby porwać go w objęcia Matki tak nieszczęśliwy wypadek?
Odetchnął z ulgą, gdy za czwartym razem udało mu się przewlec nitkę przez mały otwór w igle, gdy zdołał ją zawiązać i przystąpić do żmudnego zszywania rany przy szyi, która zdecydowanie była w stanie mniej ciekawym od tej, która rozpościerała się na prawym boku mężczyzny. Dbając o obrażenia, wspomógł się również roślinami o właściwościach zahaczających prędzej o magię, niż dar od Matki Natury i wkrótce uznał to za zdecydowanie dobre posunięcie, szczególnie gdy przyjrzał się dokładniej grdyce mężczyzny, poruszającej się niespokojnie, a i samemu zapachowi, który towarzyszył całej sytuacji.
— Będzie dobrze, Leithel, będzie dobrze — powtarzał, przystępując do dbania o tors właściciela, gdy szyję zdążył otoczyć, również nasączonym lekami, opatrunkiem. — Będzie dobrze — zapewniał, tym razem samego siebie.

Gdy skończył, opadł z sapnięciem tuż obok mężczyzny. Oddychał ciężko, wycieńczony zadaniami, jakie przyniósł mu wieczór. Zaciskał oczy, starał się uspokoić oddech, a głowę na chwilę odsunąć od nieciekawych myśli i coraz ciemniejszych wizji. Czekała go jeszcze długa noc, czekało go pewnie kilka dni spędzonych na dbaniu o towarzysza, będąc gotowym na każde jęknięcie, na każdy, nawet najmniejszy szczebiot, skargę o chwytającym go w kolejnych to miejscach bólu.
Oddychał głośno, gdy przyglądał się profilowi wojownika, którego wyraz twarzy w końcu zelżał, który w końcu zdawał się odczuć ulgę, co tylko uspokoiło młodego Coeha. Tak wiele myśli nachodziło go w tym momencie, o tak wielu rzeczach się uświadamiał. Przypomniał sobie również, iż powinien samego mężczyznę przynajmniej opłukać, ze względu na brud i unoszący się w całym pomieszczeniu, nieprzyjemny zapach.
Przytknął dłoń do ciała Leithela, który również zdawał się w końcu nieco bardziej spokojnym. Uśmiechnął się delikatnie, odsapnął, nareszcie wstał i otrzepał dłonie. Przyglądnął się z uwagą leżącemu na wznak mężczyźnie. Szerokim ramionom, dobrze zbudowanemu ciału. Przyjemnej w obiorze twarzy, która nareszcie nie wydawała się tak chłodna i kamienna, jak to miał w zwyczaju utrzymywać ją Blennen. Przyjrzał się długim rzęsom, które rzucały cień na blade policzki. Zahaczył również o bliznę, która rozciągała się na powiece, aż w końcu odwrócił się od mężczyzny i ruszył w celu zdobycia wiadra z ciepłą wodą, szmatką, a przy odrobinie szczęścia, zagadnięcia jednego z lepiej zbudowanych osobników w gildii, by poprosić o pomoc przy przenoszeniu von Rafgarela na łóżko Coeha, gdzie miał spędzić, w opinii Desideriusa, przynajmniej kilka kolejnych dni.
Wiedziałem, że maści, które przygotowywałem, się przydadzą.
Nie sądziłem jednak, że tak szybko.

⸺⸺※⸺⸺
[Blennenie?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz