niedziela, 9 czerwca 2019

Od Ophelosa

Płócienna koszula przykleiła się do skóry niemiłosiernie, podczas gdy klatka piersiowa opadała i unosiła się w szaleńczym tempie. Paznokcie za to wbijały się w skórę rozciągnięta na podkulonych, posiniaczonych nogach. Nawet nie do końca wiedział, kiedy je sobie nabił. Czy już w takim stopniu targano go w łożu, by, w odwecie oczywiście, uderzał kostkami o ścianę, prawdopodobnie nie dając wypoczynku swojemu sąsiadowi za ścianą?
Wysunął się spod kołdry, postawił gołe stopy na drewnianej podłodze, mrużąc oczy, byleby tylko coś zobaczyć w tych okropnych ciemnościach pochłaniających nie za duży, aczkolwiek wygodny pokój.
Ciężko, ciężej, najciężej.
Miał mieć spokój. W końcu przyjechanie tutaj było uznawane przez mężczyznę za jakąś formę ucieczki, ba, może i wakacji, a miast tego nocne mary nadal nie zostawiły otumanionego umysłu, dręczyły bez miłosierdzia, szarpały za mokre loki i wciągały w swoją sadystyczną zabawę, śmiejąc się prosto w zmęczoną twarz. Przypominając i nawiedzając, jakby Bogowie zaczęli się dopominać zapłaty za jego grzechy. A może byli to po prostu wrogowie, którzy, gdzieś ukradkiem, rzucili na niego klątwę?
Wstał, wyciągnął się, jęcząc cicho, bo obolałe mięśnie karku i pleców zastały się, a stres im wcale nie pomógł. Podszedł do stolika, musnął palcami drewno, aż natrafił na dosyć pokaźne zawiniątko.
Burknął coś pod nosem, zmarszczył czoło i odrzucił kawałek materiału na bok, odsłaniając zawartość kryjącą się pod nim.
I może miecz nie lśnił, tak, jakby robił to na otwartej przestrzeni oświetlany przez słońce wspinające się powoli po sklepieniu czy przez promienie odbijane przez księżyc.
Powinien był porzucić go pod ziemią, odrzucić od siebie jak najdalej, zostawić przy martwym ciele czy pochować wraz z nim, jako swoistą pamiątkę, przedmiot, który miałby pomóc duszy dostać się tam, gdzie dostać się chciała. W końcu i tak Chryzantowi już nie miał się przydać, a zamiast tego ciągał miecz wszędzie, gdzie on. Jakby jeszcze była nadzieja, że powróci do swego poprzedniego życia.
A metalowy drąg tylko wadził, ciążył i przypominał o przeszłości, przeszkadzał przy nogach czy uderzał o innych ludzi, nie pozwalając przepchać się w tłumie, a zamiast tego wywołując sprzeczki, które jedynie przyciągały niechciane spojrzenia. I co z tego, że gdy tylko orientowali się, z kim mają do czynienia, komu odważyli się spojrzeć w oczy i rzucić wyzwanie, padali na ziemię, jakby przed zmartwychwstałą legendą.
To nigdy nie powinno być mu pisane.
Z obrzydzeniem zarzucił brudnawe płótno na wytworną broń, byleby nie widzieć już stali czy ozdobnej rękojeści. Jeszcze miał przyjść czas na ostateczne rozliczenie, a środek nocy zdecydowanie do takich momentów nie należał.
Ophelos burknął do siebie coś niezrozumiałego pod nosem, coś, czego pewnie i on sam rano odszyfrować by nie mógł, a po dłuższej chwili wyciągania czystej koszuli, bo ta, którą miał na sobie zdecydowanie nadawała się do porządnego prania. Ściągnął już stary materiał z ciała, rzucając go niedbale na materac, przy okazji może i przelatując surowym wzrokiem po skórze.
Schudł, okropnie schudł, a miał wrażenie, że proces wcale nie miał się zakończyć w niedalekiej przyszłości. Męska płeć również stała się wysuszona, w niektórych miejscach posiniaczona, uszkodzona. Pastuch zahaczył palcami o jedną z większych blizn, tę przechodzącą przez lewą stronę żeber, której nie dane zostało ładnie się zasklepić. Co zrobić, jak nic nie zrobić, przynajmniej twarz oszczędzono wraz ze wzrokiem i urodą. Tyle dobrego w całym nieszczęściu.
Czysta koszula została w końcu założona, niepotrzebne nikomu rozważania i trwogi odstawione w kąt. Zastąpił je dosyć dużym wiadrem w jednej z dłoni oraz fajką i tytoniem w tej drugiej. Ciepła kąpiel po tego typu niezbyt dobrze przespanej nocy zdecydowanie mogła tylko zadziałać pozytywnie, rozluźniając napięte mięśnie, powstrzymać powstanie nowych siniaków, a tytoń? Ten był dla nadal odrobinę rozbieganego umysłu, który miał uspokoić, skupić na teraźniejszości.
Noc, choć niebo czyste, a na lądzie zapanowała wiosna, należała do tych zdecydowanie chłodniejszych, tak więc kąpiel w odrobinę oddalonej od budynków rzece odpadała. Nawet jeżeli zimne powietrze Ophelosowi zbytnio nie przeszkadzało, przyjemnie łaskocząc skórę, tę ukrytą pod cienkim ubraniem, jak i tę odsłoniętą. Aczkolwiek mężczyzna doskonale zdawał sobie sprawę z tego, iż za kilkanaście minut, krótszy upływ czasu, łaskotanie przerodziłoby się w szczypanie, rwanie i skostniałe palce oraz czerwony nos czy uszy.
Podszedł więc w pośpiechu do studni, chcąc nabrać pierwsze wiadro wody. Jak chciał, tak zrobił. Niedługo potem wesołym krokiem wracał już do budynku, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że to nie jego ostatnia nocna przechadzka, bo jednym wiadrem potężnej balii miał nie napełnić, a i tytoniu ze sobą bez powodu nie brał.
A jednak, zatrzymał się w połowie ruchu, drętwiejąc, upuszczając ceber i oblewając się lodowatą wodą, podczas gdy drewniane naczynie upadło na stopę osłoniętą jedynie lekkim butem, niestworzonym do chronienia jej przed ciężkim przedmiotem. Chryzant jęknął głośno, warknął, przeklął kilka razy, ostatecznie powracając do rozluźnionej postawy i na początku uwagę poświęcając swojej mokrej personie.
Po chwili jednak spojrzał na nieznajomego, a może jednak znajomego, rozjuszonymi oczami.
— Ładnie to tak straszyć ludzi po nocach? — zapytał chłodno, cały czas burcząc i szepcząc coś o własnym oburzeniu i o cudzej kulturze pod nosem.
[Ktoś, coś?]

1 komentarz: