Kiedy tylko towarzysz dnia opuścił jego siedzibę, zrzuciwszy
z siebie resztę ubrań wtłoczył się pod pachnące i wcale nie zamoczone skóry na
łóżku. Był znużony. Alkohol zawsze skutkował u niego ogromnym zmęczeniem. Nie
wiedział jak wszyscy wojacy mogli pić go tak wiele podczas spotkań i obrad.
Przecież ćmiło to umysł i prawidłowy osąd. To trunek dobry do wieczorowego
spotkania z damami dworu w ilości dwóch niepełnych kielichów. Nie czekał zatem
długo na sen, przeciwnie, objęcia odpoczynku pochwyciły go natychmiast i zachłannie.
Bielutkie stworzenie krótko po zaśnięciu właściciela weszło również pod skóry i
nie oczekując przytulenia, samo wtuliło się w ciepłe ciało Blennena również zasypiając.
Żadne z nich nie śniło. Rzadko kiedykolwiek śnili. Którekolwiek z nich.
Kolejnego dnia początkowo von Rafgarel nie czuł się nazbyt dobrze. Posiadanie
jednak zwierzęcia takiego jak Leithel było przydatne nie tylko na polu bitwy,
ale i w pokoju, gdy organizm trawiła choroba poalkoholowa. Leithel prędko zgarnąwszy
miseczkę z bawolego rogu wlał do niej wody i z pomocą różnych ziółek, ziemi i
innych rzeczy, które razem dały śmierdzącą, gęstą i ziemistą miksturę stworzył
lekarstwo na podrażniony organizm. Co prawda lek był na tyle gęsty, że wyglądał
raczej jak maść na żywą, niezaognioną ranę, aniżeli coś do wypicia. Dlatego
ostał się w miseczce, w jakiej został wykonany i jasnooki musiał wybrać go i
zjeść łyżką. Gdyby nie jego trening zachowywania kamiennej twarzy w większości
sytuacji – krzywiłby się, parskał i miał odruchy wymiotne. Miał wrażenie, że
Leithel każe zjeść mu coś z ziemi, tłustych robaków, a przy okazji o zapachu
nie lepszym niż obornik. W żadnym stopniu nie było to zachęcające, a ze
wszystkich trzech odbieranych bodźców, można było uznać, że lekarstwo wygląda
lepiej niż pachnie i smakuje. Oczywiście nie pomogło od razu i Blennen
początkowo miał wrażenie, że zwymiotuje zawartość całego żołądka łącznie z
całością soków trawiennych. Zdrzemnął się jednak jeszcze blisko godzinę i wstał
ponownie, wiedząc, że jednak jego żołądek buntuje się i chciałby oddać swoją
zawartość w prezencie dla świata. Co koniec końców uczynił. A potem? Potem już
czuł się dobrze. Uprzątnął naczynia po winie, samą butelkę, zasłał łóżko i
poszedł wykąpać się. Kiedy tylko udał się do łaźni uznał, że to dobra pora na
ciepłą kąpiel. Nie widział prawie nikogo, kto miałby ochotę brać kąpiel w
środku dnia, jak on. Nie przeszkadzało mu to, ba, wręcz było mu to na rękę. W
wodzie siedział długo, pozwolił, by opuszki jego palców nieco się zmarszczyły.
Potrzebował ciepłej wody. Był jakby bezsilny, ale jego wnętrzności pracowały
już dobrze, a i głowa nie bolała. Obrzydliwe lekarstwo Leithela skutkowało.
Zastanawiał się nawet jak wygląda samopoczucie Desideriusa, ale stwierdził, że
nie ma sensu go odwiedzać, skoro widzieli się ubiegłego dnia i spędzili go
razem wraz z częścią nocy. Oznajmił sobie w myślach, że nawet jeśli czuł się
podobnie, to w swoim fachu na pewno zna podobną miksturę i teraz sam wrócił już
do pracy. Następnie wyszedłszy z łaźni, w wilgotnej od wody koszuli,
roztaczając za sobą zapach mydła udał się na stołówkę, skorzystał z dostępnego
jadła i wrócił do pokoju. Dzień minął prędko. Jego wycieńczenie nie pozwoliło
na trening, ale sam Blennen uznał, że nie musi robić go tego dnia. Kiedy wrócił
wraz z Leithelem, stworzonko kazało wypić mu coś jeszcze. Tym razem wypić, w
rogu, nie zjeść z miski, co względnie również miał wypić. A potem zasnął.
Kolejne dni mijały mu spokojnie, na treningach, raczej nie widywał Desideriusa,
ani też nie zapoznawał się z innymi członkami Gildii. Sądził, że niektórzy mogą
go kojarzyć, ale nie wdawał się z nikim w dyskusje, jak i nie rozmawiał ze sobą
głębiej na te temat. Snuł jedynie domniemania, które tak naprawdę były mu
całkowicie zbędne. Kiedy wraz z Leithelem zaaklimatyzował się w Gildii,
tamtejszym otoczeniu uznał także, że nie musi pilnować stworzenia na każdym
kroku, w końcu nie zgubi się, nie w odległości parunastu kroków. A poza tym, ktoś
pokieruje go do niego. Istotka była jednak inteligentna i nie zdarzyło mu się
pomylić ścieżek. Na szczęście.
Nadszedł jednak dzień, w którym rutyna została przerwana, czego Blennen się nie
spodziewał. Czego prawdopodobnie nikt by się nie spodziewał. Kiedy wraz z
Leithelem wybrali się na coś w rodzaju wędrówki po okolicach Gildii postanowili
wybyć na kilka, może wręcz kilkanaście dni. Chcąc udać się na dalsze tereny, być
może za miasto. Na odludzie, gdzieś, gdzie odpoczną od ludzi. Gdzieś, gdzie
będą mogli zapolować, gdzie Blennen znów się nie odwróci. By móc poczuć
adrenalinę, której nie czuł już tak dawno, a potem jego twarz zostanie
obryzgana krwią. Słodką i obrzydliwą. I tak też wędrowali, uznając to również
za patrol dalszych terenów, jak nazwał to Blennen. Co w rzeczywistości z
patrolem miało wspólnego raczej niewiele. Którejś z kolei nocy obozowania przy
ognisku, gdy właśnie układał się do snu, a Leithel jedząc ostatni owoc niemal
nad nim nie zasypiał – usłyszeli ryk. Ale ryk tak przeraźliwy, że Blennen
niemal od razu dobył broni, drugą ręką zapinając klamry zbroi. Zważywszy na
wiosnę, ze snu wybudziły się już zimujące drapieżniki. W tym niedźwiedzie.
Niedźwiedzie, które nie należały do zwyczajnie dużych. Niedźwiedzie, które
zamieszkiwały ciemne strony lasów, którym oczy świeciły w ciemności, a wkoło
nich rozpościerała się wroga aura zwiastująca atak i śmierć. Oczy wojownika
zmrużyły się i choć przyzwyczajone już do panującego mroku, nie mogły dojrzeć nazbyt
wiele w oddali. Dopiero, gdy potężne łapy wyszły zza drzewa, a za nimi masywny
łeb i monumentalne cielsko, na usta Blennena wstąpił zawadiacki uśmiech
zwieńczony arogancją i podnieceniem. Poczuł na całym ciele przyjemny dreszcz. „Nareszcie”,
pomyślał jedynie i zaczekał, aż niedźwiedź targnie się na niego. Męski osobnik,
silny, nieprawdopodobnie duży, z pewnością też nie zwyczajny, a dotknięty magią
za poczęcia. Halabarda zawirowała, co rusz tnąc, pchając, wykonując piruety i
półpiruety z wojownikiem. Dokonując tańca. Tańca śmierci. Tańca tak pięknego, a
zarazem przerażającego. Leithel starał się rozproszyć przeciwnika, jednak
poskutkowało to zmiażdżeniem juk z ziołami, których nie dało się już odratować.
Blennen nie słabł, ale niedźwiedź pomimo wielu krwawiących ran również nie
poddawał się i rzucał łapami na wszelkie strony, kłapał pyskiem, aż wreszcie
powalił Blennena. Oczywistym było, że ich siły nie równają się sobie. Wojownik
mógł jedynie zaskoczyć zwierzę swoim sprytem, szybkością i mocą uderzeń broni.
Kiedy jednak oboje zwalili się na ziemię, Blennen poczuł jak jego bok
rozdzierają stępione, ale silne kły, a szyję skalpują pazury. Był to jednak
dwustronny atak, ponieważ sam stwór nabiwszy się na halabardę opadł potem bez
ducha, przygniatając swego zabójcę. Blennen wrzasnął, wrzasnął okropnie, czując
w ranach palący ból. Ból, którego wcześniej nie czuł. Drżał spazmatycznie,
kiedy cudem wyczołgał się spod cielska zabitego niedźwiedzia. Jęczał agonalnie,
do momentu kiedy nie doskoczył do niego Leithel i nie przyłożył szerokich liści
do szyi i boku mężczyzny. Zamknął oczy, zamknął je na chwilę. Kiedy to zrobił
była noc, a kiedy je otworzył, noc była znów. Droga od Gildii wynosiła dwa dni,
jego szkaradnym już teraz tempem z wieloma odpoczynkami, trzy do czterech.
Liczył, że Leithel mu pomoże, co zrobił oczywiście, ale nie mógł załatać jego znacznych
ran, krwawiących długo. Postarał się, by krew nieco zakrzepła, by nie dostało
się zakażenie, większość jednak ziół została zmiażdżona podczas pojedynku i
Leithel biegając w tę i we w tę szukał nowych ziół, klejąc je podczas
odpoczynków.
Kiedy docierali do Gildii, do samego budynku,
był wycieńczony, słaniający się na nogach, w zakrwawionych ubraniach. Dziw
bierze, że jego tętnica nie została przecięta pazurem. Miał szczęście.
Szczęście. Na korytarzach panowała cisza, a on blady, z sińcami pod oczami, z
ręką przy prawym boku doczłapał się w morderczej wędrówce do drzwi. Do tych
drzwi, pod którymi mieszkała jedyna osoba przychodząca mu na myśl. Osoba, do której
przyprowadził go Leithel. Stworzonko poczęło skrobać drzwi, Blennen nie miał
już siły. Opadłszy na kolana poczuł, że teraz będzie dobrze, zajmą się nim, a
on za jakiś czas wróci do wypraw, by nie zanudzić się na śmierć w budynku.
Opadł i podparł się o ścianę. A Leithel wciąż skrobał w drzwi, skrzeczał i
jęczał. Blennen zlany gorączką, zaczął czuć zimno, wycieńczenie dopadło go w
momencie, w którym wiedział, że nie musi się już starać, że teraz kto inny
zawalczy o jego życie.
Aż wreszcie drzwi się uchyliły, a on zapadł w morderczy sen, śmierdzący
zakrzepłą krwią.
{Desideriusie?}
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz