poniedziałek, 10 czerwca 2019

Od Leonardo cd Ophelosa

⸺⸺֎⸺⸺

Oboje decydowali się nie otwierać ust, żaden najwidoczniej nie miał na celu przerywać zasiedziałą między dwójką ciszę. Może nawet obojgu pasowała i nie przeszkadzała, jak to czasami bywało.
Zawsze uczono go, jak rozmawiać, o czym rozmawiać i ile rozmawiać, by towarzysze wieczorów nie pozostawiali o pustych wargach z tematami zapisanymi jedynie na umyśle, a nie w wymienianych dialogach. Zasad było wiele, ciągnęły się niemiłosiernie, a Leonardo nigdy szczególnie za nimi nie przepadał, raczej krzywił się, gdy przypominał sobie, jak w takich momentach powinno wracać się do tematu gospodarki, polityki, bądź kreacji, w której przybyła dama ostatnio znajdująca się na językach wszystkich wyżej postawionych.
Byle wyjść na osobę obeznaną, która potrafi wypowiedzieć się na wiele tematów, nawet jeśli w rzeczywistości było się ograniczonym bucem z polem widzenia obejmującym tylko i wyłącznie czubek własnego, niejednokrotnie przypominającego opuchniętą bulwę, nosa.
Czasami młody szlachcic pragnął z rozmachem złapać się za głowę, może nawet głośno skomentować i wykpić głupoty, jakimi zagadywali się nawzajem starzy wyjadacze, rzekomo inteligentni szlachcice, którzy obkręcili sobie pół wiochy wokół małego paluszka. W rzeczywistości chodziło tylko o fart urodzenia, szczęście, jakie ich spotkało, bo przodek zdecydował się zainwestować w buraki, a nie ziemniaki.
Opowiadali niedorzeczności, nie mniejsze, niż sam Leonardo, ten jednak mimo pychy i pewności o wyższości swojego jestestwa, zachowywał momentami zdolność racjonalnego i chłodnego myślenia.
Tak więc pozostawała cisza przeplatana cichymi odgłosami owiec, lasu i poruszającego się materiału, gdy pastuch decydował się zmienić delikatnie pozycję.
Zrywów takich było kilka, pierwszy, gdy jedno ze zwierząt zdawało się nieco spanikować. Panicz, posiadając nieco szersze zasięgi widzenia i czucia, wiedział, że nie ma co się obawiać, bowiem w okolicy nie znajdowało się żadne zagrożenie, jednak blondyn, który takim przywilejem obdarowany nie był, prawie targnął się na równe nogi. Możliwe, że wywołał tym rozbawienie ze strony młodego Leonarda.
Drugi natomiast nastąpił chwilę po tym, jak odpłynął w krainę snów i marzeń, pozostawiając byłego szlachcica sam na sam z bandą owiec, które beznamiętnie żuły trawę. Przykry taki żywot, całe życie tylko jeść i obawiać się w razie niebezpieczeństw. Bez marzeń. Bez celów. Bez samoświadomości. Młodzieniec definitywnie nie chciałby być owcą, tak samo, jak bardzo nie chciał być szlachcicem.
— Zasypiać przy obowiązkach? — skomentował cicho, odgarniając wyćwiczonym ruchem własne włosy, wciąż nie zerkając na towarzysza, jedynie wbijając spojrzenie w pasące się stadko. — Lekkomyślne, nie sądzisz? — dodał nieco oskarżającym tonem.
Nie posiadał psa pasterskiego, nie było nikogo, kto mógłby biedne owieczki uchronić, czy chociaż zawiadomić pasterza i wybudzić z letargu, w razie nadchodzącego niebezpieczeństwa. Nawet jeśli okolica bywała spokojna, to sam Leonardo nie ryzykowałby życiem bogu ducha winnych zwierząt.
Na dworze ojca byłoby to nie do pomyślenia.
Przyjrzał się dokładniej mężczyźnie.
Nie zawsze nim był. To pewne.

⸺⸺֎⸺⸺
[Wracamy chyba na salony]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz