sobota, 19 czerwca 2021

Od Antaresa cd. Javiery

Antares siedział w rzadkich zaroślach, zaciskał dłonie we frustracji. Nie myślał o tym, że było mu niewygodnie, martwił się tylko, jak poradzi sobie Javiera. Każda chwila, kiedy czekał, wydawała mu się ciągnąć w nieskończoność. Weterynarz miała rację, w pojedynkę była w stanie zdziałać o wiele więcej, ale choć wszelkie logiczne argumenty wspierały jej pomysł, to wewnętrznie rycerzowi się to po prostu nie podobało. Czas dłużył się. Mężczyzna ostrożnie przeniósł ciężar ciała z nogi na nogę czując, że zaczyna drętwieć.
"Kurwa, zjebaliśmy!"
W tym momencie wśród koni nastąpiło poruszenie, Antares złowił tylko wzrokiem, jak jeden z nich staje dęba. Podniosły się czyjeś głosy, rycerz położył dłoń na rękojeści miecza i już miał ruszyć, gdy...
— Dobra, koniec gierek. Chłopcze. Nawet nie kłopocz się próbą skradania. Dobrze wiemy, że tam jesteś, a walka jest bezcelowa. Chyba że chcesz, aby ta oto niewiasta zginęła. I to z twojej winy. Rzuć broń — dobiegł go głos.
Antares zamarł, podążył za źródłem głosu. Jeden z drabów przytrzymywał Javierę, kobieta miała wykręconą rękę, i unosiła lekko głowę, starajac się odsunąć od lśniącego przy jej skórze ostrza.
"Zjebaliśmy na całej liniii."
Antares musiał zgodzić się z tym drugim, chyba nie mógł obie wyobrazić gorszego obrotu sprawy. Westchnął z frustracji, podniósł ręce do góry i powoli wstał.
— No, grzeczny chłopiec. Teraz powoli. I rączki tak, żebym widział.
Antares ruszył przed siebie, krok za krokiem, wciąż trzymając ręce nad głową. Minął zarośla, zbliżył się do grupy. Teraz widział wyraźnie całą sytuację.
Kradzieży dokonało pięciu mężczyzn. Nie wyróżniali się specjalnie, może tylko te twarde i nieco zbyt niespokojne spojrzenia zdradzały, że nie trudnią się żadną legalną pracą. Ten, który trzymał Javierę, wyglądał na herszta całej szajki - jego odzienie było najporządniejsze, a w ręku miał prawdziwy sztylet, nie zaś zwykły nóż myśliwski, jak pozostali.
— Ten mieczyk jest dla ciebie za duży, chłystku — odezwał się znowu herszt. — No dalej, rzuć go.
Antares powoli rozpiął pas z mieczem, okręcił pochwę i rękojeść pasem, i rzucił na ziemię, pod nogi jednego z mężczyzn. Ten szybko podniósł broń, wpatrzył się w oszczędny grawerunek na głowicy.
— Jakiś tani chłam, nie dostaniemy za niego dużo — mruknął do towarzysza.
Tymczasem Antares popatrzył na Javierę. Nie widział, co się stało wtedy, kiedy była między końmi, ale ta bolesna zmarszczka między brwiami i dziwnie skulona pozycja, którą weterynarz przyjęła sugerowały, że nie wyszła z tego bez szwanku.
— Od razu lepiej — powiedział herszt i zwrócił się do jednego z pozostałych mężczyzn. — Bierz linę i zwiąż ich.
Antares posłusznie wyciągnął dłonie przed siebie, Javiera zaprotestowała.
— Jeden z koni jest ranny, muszę opatrzeć jej nogę.
— Koń to koń, poradzi sobie.
— Ona się wykrwawi! — Javiera zmarszczyła brwi, nalegała. — To rana, to ją boli!
"Weź się rusz! O kant dupy takie rycerzowanie idzie potłuc!"
— Przecież macie nas oboje w garści — odezwał się Antares. Po usłyszeniu, że "koń to koń, poradzi sobie" wiedział już, że nie ma co apelować do współczucia mężczyzn. Trzeba było innego podejścia. — Jeśli jeden z koni padnie, to będzie tylko wasza strata.
Herszt zastanowił się chwilę, przez ten czas drugi z mężczyzn związał Antaresa. Nie pomyślał, by związać mu ręce za plecami, nie pomyślał też o tym, by dobrze ścisnąć pęta i przełożyć sznur pomiędzy nadgarstkami mężczyzny. Miał doświadczenie w pętaniu koni, ale nie ludzi.
— Skoro tak, to proszę bardzo, idź sobie opatrz tego konia — herszt opuścił sztylet i puścił Javierę. — Randy, idź z nią. I patrz jej na ręce. Żadnych podejrzanych akcji, zrozumiano?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz