piątek, 18 czerwca 2021

Od Pana Sokolnika cd Antaresa

𓅪

Stołówka jak dotąd nie była miejscem zbyt często przez niego odwiedzanym. Nie miał czasu, nie miał okazji, nie miał szczególnej potrzeby, by się tam wybierać. Jadał mało, a tutejsze standardy kuchenne mu nie odpowiadały. Poza tym, szanowna pani Irina zdecydowanie nie popierała jego preferencji co do diety i usilnie, jak to na babcię przystało, starała się wepchnąć w Sokolnika zatrważające ilości jedzenia, co według niego było zwyczajną stratą. Dlatego też o wiele aktywniej omijał ten gildyjny zaułek, o ile akurat nie potrzebował zamienić z kimś dwóch zdań, Ignaś nie miał takiego kaprysu, czy po prostu nie stęsknił się za tutejszym kompotem. Bo kompot, co jak co, ale był tu wyjątkowo dobry. Na tyle dobry, by rozsiadał się przy każdej okazji, gdy mógł go zasmakować na przynajmniej trzy dolewki.
Poza tym, do długich ław i szerokiego blatu, za którym stała naczelna kuchareczka tego dobytku, nic go nie ciągnęło, bo miał swoje fistaszki, swoje suszone owoce, kiełki warzyw i chałwę (bo miodu nie potrafił sobie odpuścić), jak i zatrważające zapasy herbat. I skromnie uważał, że nic mu więcej do szczęścia nie było potrzebne, a Ignaś, po uwzględnieniu w jego diecie większej ilości orzechów i wszelakich korzonków, również nie miał powodów do narzekania.
Dlatego ostentacyjnie spoglądał na mężczyznę i jego talerz, który wypełniony po brzegi (do stanu, gdzie jego zawartość praktycznie się z niego wysypywała), po czym stwierdził z ulgą, że jakąkolwiek średnią zaniżał, Antares był tutaj, by prędko nadrobić wszelkie braki w rubrykach. Mimo drobnej postury jadł za trzech dorosłych chłopa i możliwe, że gdyby Sokolnik był te kilka lat młodszy, pokusiłby się o niezbyt subtelny komentarz na temat niezwykłego metabolizmu mężczyzny. Oczywiście całkowicie nie biorąc pod uwagę możliwości ewentualnych chorób, czy innych możliwych zmiennych.
Bo pamiętał, jak znajoma wiedźma, gdy był jeszcze naiwnym szesnastolatkiem, opowiadała mu o przekleństwach, jakie sprowadzała na ignorantów i chamów, którzy bez pomyślunku dopiekali innym. Pamiętał o legendzie, gdzie mężczyznę łakomego i samolubnego pokarała żołądkiem o nieskończonym dnie, by wiecznie cierpiał w głodzie i refluksem, by przypadkiem nie był w stanie głodu tego zaspokoić. Metody, jakie stosowała wymierzając własną, odpowiednią według uznania, sprawiedliwość, uważał od zawsze za co najmniej ekstrawaganckie, jednak nigdy nie podważał jej zdania, wierząc, że niosąc ze sobą ponad dwadzieścia lat (a przynajmniej takie odnosił wrażenie) więcej doświadczenia, zwyczajnie musiała zdawać sobie sprawę z prawidłowości jakie zachodziły w świecie. Jednak po latach kształtowania własnego poglądu i poznawania mentalności nie tylko w tiedalskich stronach, doszedł do własnych prawd moralnych i wniosku, że działania kobiety (choć te wymienione nie były aż tak drastyczne) były zbyt radykalne jak na popełnione przez osądzonych zbrodnie. Co prawda nigdy chyba nie byłby w stanie wytknąć tego wiedźmie w cztery oczy, zaczynając od samego faktu, czy kiedykolwiek miałby jeszcze taką okazję, zważając na to, że ich drogi już dawno się rozeszły. Nie szukał wrogów i chociaż jego opinie wcale nie były kontrowersyjne, to znając historie o innych przypadkach, w których kobieta wyznaczyła samosąd, preferował raczej nie narażać się na jej niełaskę.
Bez słowa więc przyglądał się narastającej górze jajek i kiełbasek ociekających syczącym jeszcze tłuszczem i marszczył brwi wiedząc, że nic z tego nie zje. Niekoniecznie mu to przeszkadzało, zważając na zakopane głęboko w jego saszetce przy pasku zapasy orzechów i suszonych owoców, jednak wymagający wzrok Iriny, której uwaga została na niego zwrócona, mógł zrozumieć jego intencje na opak. Dlatego pokręcił się w miejscu, rozglądnął, jakby zdziwiony, że kobieta zwraca się właśnie do niego, na co odpowiedziała stanowczym kiwnięciem głowy. Nie miał wyboru, musiał się zdefiniować z tym, co będzie jeść i czy w ogóle będzie jeść. Z czego powinien jednak przystanąć na propozycję Iriny, zważając na krążące po organizacji legendy o jej nerwowych pościgach za sekretarzem, który podobno należał do niejadków. Podobno, bo o gildii Sokolnik wiedział póki co tyle, co nic i wolał nie rzucać niepotrzebnie słów na wiatr. Pospiesznie odchrząknął, jakby szykując się na najbardziej wyczerpującą odpowiedź świata, podczas gdy Ignaś radośnie zatańczył pod połami jego narzuty.
— Ja poproszę tylko chleb i, jeśli jest oczywiście, dżem. Albo marmoladę. Obojętnie jakie. I kompot — dodawał pospiesznie, jakby w ciągłej obawie, że o czymś zapomniał. Podejrzliwe spojrzenie Iriny zagotowało krew w sokolnikowych żyłach i podważyło jego pewność co do tego, czy wysławia się w tym języku, co trzeba.
— Jesteś pewien, kochanieńki, że tylko tyle? — spytała nagle, na co Sokolnik praktycznie natychmiast zgłupiał, zupełnie tak, jakby to właśnie on został powitany w zupełnie nowym, nieznanym sobie języku. Po chwili plątania się we własnych myślach, pokiwał pospiesznie głową.
— Tak, tak, nie mogę więcej, zgaga — odparł z cichym śmiechem, klepiąc się po brzuchu.
— Biedaczysko! To może chociaż mleka do tego, żeby choć trochę to zbić?
— Dziękuję za troskę, ale po mleku mam niestrawność — zaśmiał się cicho i uciekł wzrokiem od kobiety, która nakładała mu na talerz sowitą porcję chleba, a następnie przyniosła szklany pojemnik wypełniony dżemem w odcieniu wypranego bursztynu. Nie czekając dłużej, Sokolnik powąchał mazidło, a następnie uśmiechnął się rozmarzony, odnajdując, że jest to właśnie jeden z bardziej lubianych przez niego smaków. — Jabłkowy! Dziękuję ślicznie.
Uśmiech starszej kobiety roztopiłby w tamtym momencie nawet najbardziej zmrożone serca, a sposób, w jaki życzyła dwójce dobrego apetytu rozbudził w jelitach Sokolnika orkiestrę, z której nawet nie zdawał sobie sprawy, że jest w stanie zagrać. Po oddelegowaniu się od kontuaru i zajęciu miejsc praktycznie obok siebie, przed czym oczywiście Sokolnik uprzejmie zapytał, czy może się dosiąść, nawet jeśli już wcześniej była mowa o wspólnym śniadaniu, mężczyzna jeszcze raz łypnął spojrzeniem na talerz Antaresa, co tym razem z pewnością nie uszło jego uwadze.
— Dobrego apetytu — rzucił pospiesznie, mając nadzieję, że miłym słowem zbije wszelkie podejrzenia i możliwy niesmak, który pozostawił po spojrzeniu świdrującym górę jajek na wylot.

𓅪

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz