środa, 30 czerwca 2021

Od Cahira cd. Xaviera

Cahir uśmiechnął się połową ust, nie odpowiedział. Odczekał chwilę, licząc, że bard podejmie melodię.

a ot i różowy dom
i deszcz drobny idzie między buki
seledynowym łukiem

Słowa, unoszone nocnym wiatrem, miękko rozbrzmiewały w powietrzu. Xavier śpiewał niedbale, jakby dla siebie, ale i bez trudu, z niewymuszoną swobodą.
Cahir poczuł echo reminiscencji. Niewyraźnej, wyblakłej, dotyczącej starych, minionych czasów, odległego miejsca na świecie. Pamiętał, że ktoś już kiedyś śpiewał przy nim podczas konnych przejażdżek. I to wielokrotnie. Ta osoba także lubiła bawić się głosem, nie troszcząc się o to, czy ktoś słucha, czy nie. Uśmiechnął się lekko, mimowolnie, gdy przed oczami stanął mu obraz kołyszącego się w siodle Ishila. 
Półelf potrafił śpiewać, nie można było podawać tego w wątpliwość. Nawet jeżeli robił to rzadko, nawet jeżeli nie był muzykiem z profesji, nawet jeżeli nie miał tak wyćwiczonego głosu jak Xavier. Cahir lubił go słuchać. Potrafił docenić czyjś artystyczny talent. Muzyka od zawsze była mu miła, choć nigdy nie przyznawał tego głośno, nie okazywał tego w żaden sposób. Niekiedy wręcz, sam nie do końca wiedząc dlaczego, starał się temu zaprzeczać.

o wieczorze
o
sierpniowe święto

Kolejne wersy ulatywały w mroki uśpionej przestrzeni, rozpływały się w chłodzie powietrza, ginęły, zagłuszane przez poskrzypywanie gałęzi, odgłosy nocnych owadów, szmer kołysanej wiatrem trawy, stukot podków, dzwonienie uprzęży. Cahir nieświadomie przysłuchiwał się obleczonej w dźwięki esencji tego wieczora. Może dałoby się cię lubić, parsknął w myśli. Gdybyś trochę mniej mówił, trochę więcej śpiewał.
Melodia urwała się, przez jakiś czas jechali w milczeniu. Cahir cieszył się przejażdżką, choć jego twarz zachowywała tradycyjny wyraz wystudiowanej obojętności. Bębenek miał przyjemny chód, poza tym nie stwarzał problemów, jazda na nim nie wymagała nieustannej czynności. Cahir pozwolił sobie na rozluźnienie i kilka chwil nieuwagi. Zapomniał już, jak łatwo i przyjemnie może przebiegać współpraca z wierzchowcem.
Xavier radził sobie z Al-Falą zaskakująco dobrze. Siedział w siodle swobodnie, w pełnej godności pozycji, z wyprostowanymi plecami i lekko uniesionym podbródkiem. Klacz szła ładnie, zachowywała się całkiem przyzwoicie, Cahir był z niej zadowolony. Niekiedy co prawda próbowała się zerwać, znudzona jednostajnym tempem jazdy, przyzwyczajona do terenów w dzikim galopie, ale bard trzymał rękę na pulsie, odchylał się i ściągał wodze, nie pozwalając jej wysforować do przodu.
— Prawda czy wyzwanie? — zagadnął w końcu Cahir, zrównując się z nim koniem.
— Prawda — zdecydował Xavier.
Cahir wyciągnął dłoń, wskazał jeden z palców.
— Ładny pierścień? 
Xavier uniósł latarnię, nachylił się, poświecił. Rozedrgany, jaskrawożółty blask wskrzesił iskrę na ostrej krawędzi jasnoniebieskiego kamienia. 
— Nader zwyczajny. To kobalt? Mam, wyobraź sobie, bardzo podobny.
Cahir uśmiechnął się bezczelnie.
— Miałeś.
Bard popatrzył na pusty palec. Uniósł wzrok, rzucił Cahirowi spojrzenie w połowie dumne, w połowie obojętne, a w całości wyniosłe. Nie wyglądał na zatroskanego stratą błyskotki. 
— O ile mnie pamięć nie myli, umawialiśmy się na bransoletę — przypomniał sucho.
— Na tę? — upewnił się Cahir, podwijając rękaw koszuli, poruszając nadgarstkiem tak, by wprawione w złoto kamienie zamigotały, odbiły światło.
Xavier uśmiechnął się krzywo, ledwie dostrzegalnie. Albo widok własnych ozdób w cudzych rękach nie zrobił na nim wrażenia, albo w przekonujący sposób udawał, że tak jest.
— Kiedy?
Cahir nonszalancko wzruszył ramieniem, zajęty ocenianiem estetycznych walorów bransolety, szacując jej wartość, przyglądając się grawerunkom z umiarkowanym zainteresowaniem. Nie zadał sobie trudu, by odpowiedzieć.
— Suponuję, że jeszcze w stajni — domyślił się Xavier. 
— Kto wie.
— Zapewne podczas czyszczenia koni.
— Całkiem możliwe — mruknął Cahir.
Zsunął pierścień z kobaltem ze wskazującego palca, założył na serdeczny drugiej ręki, popatrzył na niego spod półprzymkniętych powiek, w milczeniu rozważył efekt. Czując na sobie wyczekujące spojrzenie barda, westchnął, ściągnął nieswoje błyskotki, oddał mu je.
— Jeszcze kolczyk  — upomniał się Xavier.
Cahir przywołał na twarz wyraz uprzejmego zdumienia.
— Jaki kolczyk?
Spojrzenie barda przestało być rozbawione, błysnął w nim cień chłodu.
— Złoty, wiszący, z szafirem. Lepiej, by szybko się znalazł.
Cahir sięgnął do kieszeni bryczesów, pogrzebał w niej chwilę. Uśmiechnął się niewinnie, z fałszywym zakłopotaniem.
— Och, no proszę. Jest. Daruj, musiałem wziąć z rozpędu.
— Od początku coś mi podpowiadało, by na ciebie uważać — parsknął bard, z godnością wpinając kolczyk w ucho, od niechcenia wsuwając bransoletę na ramię.
— Cóż za krzywdzący osąd. Wziąłem tylko na potrzeby wyzwania. Nawet oddałem.
Poprawił się w siodle, nie zaszczycił go spojrzeniem.
— Prawda czy wyzwanie? — uciął.
— Wyzwanie — wypalił Cahir, dopiero po fakcie uzmysławiając sobie, że decyzja, którą podjął, była niefortunna. Spodziewał się, że Xavier wykorzysta sytuację i spróbuje się odegrać.
— Obróć się. Pojedziesz tyłem.
— Co?
— Nie możesz patrzeć za siebie — kontynuował Xavier niewzruszenie, nie zwracając na niego uwagi. — Jeżeli się obejrzysz, stawiasz karną butelkę wina. Białego ethijskiego. Nie byle lury.
— Bardzo chcesz zobaczyć, jak wyglądam, gdy spadam z konia, prawda?
Bard nie odpowiedział. Nie musiał. Wyraz jego twarzy był wystarczająco wymowny. 
Cahir stłumił westchnienie, poklepał Bębenka po łopatce. Bardzo-ci-ufam. Obrócił się, nie schodząc z konia, nawet go nie zatrzymując, ale trzymając się grzbietu. Wypił dużo, wolał nie ryzykować do tego stopnia.
— Mam nadzieję, że nikt nas tu nie zobaczy — mruknął, siadając na opak, próbując zająć możliwie najbardziej komfortową pozycję. — Nie o tej porze, nie w tym stanie, nie w tych okolicznościach. Nie wytłumaczylibyśmy się z tego, wiesz?
— Przesadzasz — machnął ręką Xavier. — Istnieje jakiś powód, dla którego jedziesz tak wolno?
— Czekam, aż mnie wyprzedzisz. Już ci się nie spieszy? Nie chcesz jechać pierwszy?
Bard fantazyjnie zawinął ramieniem w powietrzu. 
— Już nie, zapraszam. Jestem gotowy oddać ci ten honor.
Sukinsyn, uśmiechnął się Cahir, popędzając wałacha.
— Powiesz mi, jeżeli zjadę z traktu? Albo gdy za moimi plecami będzie się działo coś, o czym powinienem wiedzieć?
— Ależ oczywiście — odparł Xavier takim tonem, że Cahir miał absolutną pewność, że tego nie zrobi.
Al-Fala kroczyła tuż za Bębenkiem, nie zachowywała odstępu, trzymała chrapy przy jego ogonie. Cahir objął ją zmęczonym wzrokiem. Żartowałem w stajni. Zrzuć go.
Wychylił się porządnie, wyciągnął dłoń, chcąc poklepać ją po nosie. Klacz stuliła uszy, szarpnęła głową, spróbowała ukąsić go w rękę. Xavier parsknął.
— Widzisz? Lubi mnie bardziej od ciebie.
Cahir udał, że nie usłyszał. Jakiś czas jechali w milczeniu. 
— Uważaj, za tobą — ostrzegł bard, wskazując coś ruchem brody. — Gałąź, patrz.
— Naprawdę sądzisz, że dam się na to nabrać? — uśmiechnął się Cahir z politowaniem.
— Mówię zupełnie poważnie. Lepiej się obróć, bo w nią wjedziesz.
— Nie kupię ci tego wina, Xavier. Musiałbym zaciągnąć pożyczkę.
— Życzyłeś sobie, by cię uprzedzić, gdyby coś się działo, czyż nie? — zapytał bard. Wzrok miał nieruchomy, utkwiony w punkcie znajdującym się gdzieś za plecami Cahira. — Ostrzegam więc lojalnie: za tobą jest drzewo.
Cahir popatrzył na niego z nutą sceptycyzmu.
— Na środku traktu?
— Jedziesz poboczem. Spróbuj skręcić, może jeszcze je wyminiesz.
Zaperzył się, skrzyżował ręce na piersi.
— W ogóle ci nie wierzę.
— To przynajmniej się pochyl, bo zaraz...
Przekonany miną i tonem Xaviera, spróbował to zrobić. Nie zdążył. W pierwszej chwili poczuł silne uderzenie w plecy, w drugiej, że, nie mając czego się złapać, traci równowagę. W trzeciej zdołał już tylko zarejestrować, że ziemia nagle zaczęła zbliżać się z ogromną prędkością.
Upadek nie był przykry, bo nie jechali szybko. Cahir, podnosząc się na wyprostowanych ramionach, czuł, że nie ucierpiał fizycznie, że jedyny uszczerbek odniósł na godności.
— Kurwa — wypluł piach z ust, odsuwając się od nóg nieco zaaferowanego, tańczącego nad nim Bębenka.
Uniósł wzrok. Xavier, zgięty wpół, opierał się przedramieniem o końską szyję, śmiejąc się głośno, dźwięcznie, perfidnie. Cahir bez zastanowienia wyciągnął rękę, złapał go za kostkę, ściągnął z siodła jednym bezceremonialnym ruchem. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz