sobota, 19 czerwca 2021

Od Leonardo cd Ophelosa

֎

Pergaminowa powieka zadrżała pod ciężarem słońca. Popielate oczy pragnęły jak najszybciej uciec od złocistego kręgu, który powoli chylił się ku upadkowi za horyzont, zastygły jednak unieruchomione w męskim licu. Możliwe, że były trochę zawstydzone jego obecnością, pewnością, z jaką poprowadzony był kształt jego nosa, czy kości policzkowych. Czuł się onieśmielony nawet przez kolor jego włosów, zdecydowanie jaśniejszych od jego własnych, jednak głębokich w swojej barwie i chociaż splątanych, brudnych i zmatowionych, to wciąż łapiących w gęste kosmyki promienie słońca i barwiących się wyjątkowym, złotym odcieniem.
Ophelos był chodzącym wspomnieniem szlacheckiego i rycerskiego archetypu. Miał wszystko, co, w towarzystwie w jakim się kiedyś obracał, było najbardziej pożądane. Nie wiedział, czy koniecznie mu tego zazdrościł. Z pewnością doceniał jednak piękno, które rozlewało się po pozornie przeciętnej, pastuszkowatej sylwetce. Nie był również w stanie przechodzić koło niego obojętnie, gdy świadomość ciasno zawiązanego na żołądku węzła mąciła mu wzrok. Odbierała zmysły. Gdy ciężki, uderzający zapach jego potu wypełniał pomieszczenie i mieszkał w miejscach, w których Ophelos ukradkiem musnął go palcami. Możliwe, że w oczach innych Chryzant nigdy nie był tak pięknym i możliwe, że nawet nie zagarniał sobą przestrzeni w takim stopniu, w jakim wydawało się to Leonardo, młodzieniec jednak głupiał w jego towarzystwie i co najgorsze, najwyraźniej nie miał zamiaru zmądrzeć.
Z rozczarowaniem rozpatrzył to nagłe urwanie kontaktu. Ophelos jednak, mimo błagalnych spojrzeń Leonardo i wyraźnej mowie ciała wskazującej na to, że prosi jeszcze o choć sekundę tej fantazji, o której marzył zdecydowanie zbyt długo, był nieugięty i nawet jeśli zajęło mu to dłuższą chwilę, to w końcu wstał. Obaj wydali z siebie ciche jęknięcie. Jeden prostując zastałe w niewygodnych, wymyślnych pozycjach kości, drugi orientując się, że najbliższa chwila podobna do tej zbyt prędko się nie powtórzy, a ślady i wspomnienia pozostawione przez Chryzanta na jego skórze będą palić go jeszcze długo po rozstaniu. Nie potrafił wyzbyć się z głowy świadomości, że gdy tylko sam wstanie i gdy tylko Ophelos zagoni owce i gdy tylko ich stopy postaną w budynku gildii, na widoku dla wszystkich, ta marna bańka, którą sobie utworzyli, pęknie. Bo wiedział, że będzie tego żałować. Że Ophelos pewnie też będzie żałować. Że obaj postąpili zbyt pochopnie, zbyt prędko, pod wpływem absurdalnej chwili. Że sam odrzuci wszystko, na co przed chwilą się otworzył. Wciąż w końcu się bał. Panicznie obawiał się tego, co w nim żyło i co dokładnie karmił chwilami jak te.
— Sprzeczne sygnały — szeptał rolnik — dajesz, dajesz bardzo sprzeczne sygnały i nie rozumiem. Jak. Jak mam je interpretować.
Minęło tyle lat, a on wciąż czuł, jakby zamiast nareszcie nauczyć się, jak przekazać to, co czuje, brnął coraz bardziej w, jego opinii, bezpieczne cztery ściany własnej, niedostępnej dla innych, świadomości.
Wzrok ostatni raz podążył za sylwetką i oczekiwał pierwszego kroku skierowanego w stronę owiec, który stanowiłby o początku końca. Iluzja rozpłynęła się w powietrzu. Leonardo nagle uznał, że wizja kończącego się powoli dnia nie była taka straszna i zrozumiał, że wręcz się o to ubiegał. Trawa nagle zrobiła się niewygodna, zaczęła drażnić szlachecką skórę, a błoto okazało się rzeczywiście być błotem. Obrzydliwym, brunatnym mułem, którym został oblepiony praktycznie od stóp do głów i okropnym uczuciem, jakie temu towarzyszyło. Komentarz o owczarku stał się nagle raniącym, jakby Ophelos doskonale wiedział o jego sekrecie i wymierzył słowa z równą precyzją, co własne ostrze. Tak, by trafiły dokładnie pod lewe żebro mężczyzny.
W odpowiedzi jedynie pokiwał głową. Starał się otrzepać dłonie z brudu, podczas gdy leniwe kroki blondyna popchnęły go ku owcom. Leonardowe serce, które dotychczas trzymało swoje miejsce tuż pod gardłem chłopca, nagle spadło w odmęty rozwiązanego już żołądka. Pomarańcz powoli zwlekał się z nieba, ustępując miejsca brudnym fioletom, szarościom i mętnemu granatowi. Pozwolił, by nagły powiew wiatru rozkopał skołtunione, brudne włosy i sypnął mu piaskiem po oczach. Pozwolił, by jego dłoń powędrowała otwarta do boku, blokując niechciany kontakt z materią, wszystko zerkając kątem oka na oddalającą się ku owcom sylwetkę.
I zanim mógł wrócić i zanim mógł zaproponować wspólny powrót do gildii i wspólną kolację, bo wiedział, że był głodny, ten uciekł. Znowu. Obawiając się odpowiedzialności, jaką miały pociągnąć za sobą zdarzenia poprzedniego popołudnia, obawiając się poświęceń i obawiając się samego siebie, który koniecznie pragnął wmówić sobie, że to wszystko zwyczajnie go obrzydzało.
— Ja sam ich nie rozumiem. Jeśli mam być szczery. I nie wiem, czy kiedykolwiek je zrozumiem.

֎
[ nie wiem o chuj chodzi serio po prostu chce rozterki czy coś nawet tego nie sprawdzałem ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz