niedziela, 27 czerwca 2021

Od Sophie cd. Apolonii

— Słowem się nie zająknął — odparła zgodnie z prawdą Sophie, gdy tylko mężczyzna ją wyminął.
Zerknęła na niego spod oka, trzymając głowę nieco pochyloną, dłonie splecione przed sobą, ramiona opuszczone. Drobna postura sprawiała, że Sophie nigdy nie rzucała się w oczy, a dziecięca twarz ujmowała jej wieku. Burza złotych włosów, która jako jedyna mogła stanowić jakiś zapadający w pamięć element, leżała teraz grzecznie ściśnięta w gładkim, schowanym w fałdach kaptura warkoczu. W oczach szlachcica Sophie zdawała się teraz równie interesująca, co donica z przywiędłą paprotką.
Apolonia rzuciła kilka słów westchnienia nad niedbalstwem Cervana i uchyliła szerzej drzwi, by wpuścić do środka Sophie.
Kobieta znalazła się w przestronnym i wygodnym holu, gdzie zdobione subtelną sztukaterią ściany witały gości zapraszającą, delikatną bielą. Fantazyjnie wywinięty wieszak chętnie przyjął płaszcz Sophie, zaś strategicznie umiejscowione lustro chwytało promienie słońca padające z okna w kolejnym pomieszczeniu, napełniając przedpokój perłowo-złotym blaskiem. Rozkwitłe lilie o białych, ledwie na końcach muśniętych różem płatkach, rozpierały się w kryształowym wazonie spoczywającym na niewielkim stoliku zaraz obok pustego obecnie stojaka na parasole.
— Zapraszam dalej — powiedziała miękko Apolonia, przepływając pod łukiem przejścia prowadzącego do kuchni.
"Kuchnia" - samo słowo zdawało się zbyt zwyczajne i przyziemne na opis skąpanego w bieli i pastelach pomieszczenia ze ścianami ukrytymi pod mnogością symetrycznych szafek z egzotycznego drewna i starannie oszlifowanymi blatami z bladego marmuru. Przeciwległą ścianę zajmowało wysokie po sam sufit okno, za którego przejrzystą taflą igrały gałęzie rozkwitłej czeremchy. Zaraz potem - jadalnia. Jej serce zajmował intarsjowany różanym drewnem stół, otoczony wygodnymi, obitymi malowanym jedwabiem krzesłami. Sophie zwróciła uwagę na dostojną dracenę ocieniającą część jadalni swymi rozłożystymi liśćmi, była to jednak jedyna z zajmujących każdą wolną przestrzeń pomieszczenia roślin, które alchemiczka była w stanie nazwać z zadowalającą pewnością. Rozkwitłe purpurą gałązki, karbowane liście, smukłe pnącza o chłodnym, niemalże błękitnym odcieniu - wszystko to upodabniało jadalnię do jakiejś niezwykłej, fantastycznej oranżerii. Spomiędzy wystrzępionej zieleni liści spozierał zdobiący ścianę naprzeciwko okna portret, w którego obliczu Sophie rozpoznała właścicielkę mieszkania. Apolonia z portretu spoglądała na jadalnię z subtelnym uśmiechem błąkającym się na ustach, a jej ściągnięte, modnie i z gracją opuszczone ramiona otulał półprzejrzysty szal.
— Najlepiej będzie nam porozmawiać w salonie — Apolonia poprowadziła alchemiczkę do kolejnego pomieszczenia i wskazała gestem wygodną kanapę.
Sophie usiadła, omiotła wzrokiem paterę z owocami zajmującą środek niskiego stolika tuż obok kanapy, a także kryształową karafkę. W jej wnętrzu leniwie dryfowały krągłe plastry grejpfruta i smukłe gałązki rozmarynu, zawieszone w perłowych objęciach wody sodowej. Apolonia zasiadła w jednym z foteli, odrzuciła szeroki rękaw jedwabnej podomki i zajęła się nalewaniem wody do dwóch szklanek. Błysnęła krwista czerwień rubinu tkwiącego w zdobiącym palec wskazujący pierścieniu, lekko falowana kaskada gęstych, hebanowych włosów, przelała się przez ramię kobiety.
— Cervan co prawda opisał mi w krótkich słowach problem, jednak zastanawiam się, cóż poza przekazaniem sposobu pukania do mych drzwi mogło mu jeszcze umknąć... — Aktorka skubnęła kilka winogron i rozparła się wygodniej w fotelu, słuchając.
— Cóż — Sophie również usiadła nieco głębiej na kanapie i uniosła dłonie, podkreślając swe słowa gestykulacją. — Dziekan Wydziału Alchemii zaczął podejrzewać, że sukcesy naukowe doktora Zvinelisa nie są jedynie jego zasługą.
Apolonia podparła podbródek opuszkami palców.
— Kojarzę to nazwisko. Jest charakterystyczne, ale chyba nie szlacheckie...
— Tak, zapada w pamięć. Serafims Zvinelis, bo tak nazywa się nasz "geniusz", jest synem Zigmondsa Zvinelisa - to kupiec, zajmuje się głównie sprowadzaniem tkanin i raczej nie narzeka na niedobór gotówki.
— Ach, oczywiście! — Aktorka pokiwała głową.
Nazwisko Zvinelisa i charakterystyczna pieczęć ze zwiniętym lisem pojawiała się przecież od czasu do czasu na blankietach od drogich krawców, na zamówienie szyjących ubrania z egzotycznych tkanin i materiałów.
— Akademik, ale o kupieckim pochodzeniu. Sprawia wrażenie człowieka przedsiębiorczego - może po prostu tylko zbyt przedsiębiorczego jak na gusta dziekana? — Apolonia zawiesiła głos, Sophie pokiwała głową z lekkim smutkiem.
— Tak, też o tym myślałam — odparła. W skostniałej strukturze uniwersytetu krzywym okiem patrzono na nadmiernie ambitne jednostki. — Dlatego też przeczytałam jego prace i jestem tego samego zdania, co dziekan. Niemożliwym jest, by jeden człowiek publikował traktaty z taką intensywnością i jeszcze z tak odległych od siebie gałęzi alchemii. Drugą kwestią jest to, że prace różnią się stylem pisania - na pewno nie pisała ich ta sama osoba. To detale, które łatwo przeoczyć, jeśli się ich aktywnie nie szuka, tylko czyta traktat normalnie, dla samych informacji w nim zawartych.
— Czyli jednak... Czy o naszym "geniuszu" wiadomo coś jeszcze?
Sophie uśmiechnęła się, wzruszyła ramionami.
— Od strony pracy badawczej dość dużo, jednak nie sądzę, by szczegóły tego były nam w chwili obecnej bardzo przydatne. Jednak od strony personalnej - jak na razie nie mamy żadnych informacji.
Druga kobieta odwzajemniła uśmiech, w głębi topazowego oka zaigrały delikatne iskierki.
— W takim razie trzeba nam będzie to zmienić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz