poniedziałek, 14 czerwca 2021

Od Ophelosa CD Leonarda

— A więc przepraszaj — mruknął, swe palce i swą dłoń wraz z nimi wplątując w te jego papierowe pasma, które może i kiedyś znały na sobie blask słońca, smak wykwintnych odżywek i zapach drogi szamponów. Ale teraz też były wystarczająca, prawdziwe i nieupięknione, bo po co, gdy nikt w Gildii w rzeczywistości nie zwracał na to uwagi. Opuszki pastuszka zatańczyły na skalpie, zakreśliły wcale nie takie magiczne okręgi. — A ja będę wybaczać — szept zabrzmiał tuż przy szlachetnym uchu, rozpłynął się w nim i pozwolił, by swój dźwięk spowodował drganie cudzego płatka.
Bo Ophelosowi, nawet temu srebrnowłosemu i dumnie siedzącemu na bułanym ogierze w latach jego świetności, daleko było do surowego boga uznającego przeprosiny i żal za słabość, nieprzyjmującego błędów i potknięć cudzych ludzi, choć musiał przyznać, zdarzały się momenty, w których daleko mu było również do tych miłosiernych, sprawiedliwych.
Bo Ophelos nigdy bogiem nie był, nawet jeżeli roześmiane tęczówki pięknych dam dworów i srogi wzrok wysoko postawionych panów za takiego go czasami uważały, wywyższając, stawiając na piedestale, na którym biednemu, blondwłosemu rycerzykowi nigdy wygodnie nie było. Deski estrady wbijały się w stopy, a drewniane drzazgi wchodziły pod skórę, pozostawiając po sobie przeropiałe ranki, takie, których nie sposób doprowadzić następnie do porządku. Babrały się i ciągle o sobie przypominały.
Chryzant gdzieś w swych trzewiach nadal odczuwał ich prostą upierdliwość.
I szeptał słodkie słówka do cudzego, jasnego ucha, i całował je, i z czułością przyjmował każde przepraszam, które wymykało się z leonardowych ust. Ładnie brzmiało to słowo w jego wargach, wychodząc tak prosto z rozdygotanej, poddenerwowanej krtani – zresztą, jak każde. Ophelos pragnął go posmakować, przekonać się, czy i na jego języku wyraz rozpłynąłby się tak słodko, niczym te karmelki, które podkradał w młodości z miski stojącej na długim, szerokim i na pewno bardzo drogim stole na środku jadalni. Słodycze te wszystkie następujące po tej drobnej kradzieży nieprzyjemności, czy to szlaban, czy srogi, matczyny wzrok.
Chryzantowe wargi wzięły więc te cudze i w geście wybaczenia oraz pojednania przyjęły do siebie leonardowe przepraszam, a słowo smacznie rozpłynęło się na dziąsłach, na kubkach smakowych. Po raz ostatni na razie – przynajmniej i oczywiście. Odsunął się od chłopca i uśmiechnął delikatnie, pozwalając, by czoła nadal miały ze sobą kontakt.
Pomarańczowy, słoneczny promień zatańczył na chryzantowym poliku, a następnie, zupełnie bezpardonowo, prześlizgnął się i wpadł w siwe oko, niczym ten zaskroniec czający się w dalekich krzakach na nieświadomą rychło zbliżającej się śmierci żabę.
— Owce się same pod dach nie zagonią — mruknął pastuszek, stwierdzając w ten sposób oczywistą oczywistość. Ale przecież niektóre oczywistości należało wypowiedzieć na głos, tak po prostu i dla zasady. Zerknął kątem oka na niebo, zmrużył powieki, poszukując słońca, które tak łatwo go znalazło i bezczelnie wyrwało z bardzo przyjemnej chwili. — I kolacja też się sama nie zje — dodał już trochę głośniej, odsuwając się od chłopaka.
Prawa dłoń jednak została na jego ramieniu, chcąc go jeszcze przez chwilę przytrzymać na przysługującym mu miejscu. W końcu zawsze tak prędko uciekał. Chwila minęła, a piękny panicz nie uciekł. Chryzant więc mógł wstać na swe nogi, jęknąć cicho i przeciągnąć się, starając się przy okazji wepchnąć wszystkie stawy w odpowiadające im miejsca. Oparł dłonie na biodrach, siwym spojrzeniem zlustrował nieświadome biegu czasu owce.
— Przydałby mi się jakiś owczarek. Byłoby w sumie łatwiej. I szybciej — rzucił, schylając się po swój kij.
Zieleń trawy odbiła się na jego lnianych spodniach, ale niezbyt się tym przejmował.
[ nie umiem pisać reee ] 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz