sobota, 18 marca 2023

bardzo mocno spałem

Non mortem timemus, sed cogitationem mortis
Maurice T. Rimbaud • 31.01 • 21 lat • Misentea, Wyspy Fliss • Młody absolwent Defrosiańskiego Uniwersytetu Magicznego specjalizujący się w uzdrawianiu i magii bitewnej • włóczykij • egzorcysta • bystre spojrzenie, a nieobecny seledyn oka • odór choroby i śmierci • nagłe ataki narkolepsji
Kołyszący się u kapelusza kryształ rozświetla przystojną twarz, seledynem odbija się w oczach, światło spływa niby krople wody po szczupłym nosie. Miarowy stukot błyszczących kamieni w saszetce u boku czarodzieja uziemia, uspokaja. Uświadamia go w tym, że nadal oddycha i dane mu było obudzić się z kolejnego za długiego, niespodziewanego snu. Charakterystyczny chłód, gdy szuka ich pod palcami, wita skórę jak dobrego przyjaciela.
Chwyta, wyciąga, podrzuca w dłoni. Niech one prowadzą. Rzuca jeden na ścieżkę, przed siebie, zielone światło rozwiewa ciemności niepokojącej żywe organizmy nocy.
Niech prowadzą go ku duszom, ku duchom, ku zjawom. Wprost ku Śmierci, na kolejne spotkanie twarzą w twarz, miecz w miecz, nim porwany zostanie przez kolejny sen pozbawiający wspomnień.
ILEŻ MOŻNA NA CIEBIE CZEKAĆ?, pyta sylweta, chwilę wcześniej przysiadłszy na przydrożnej, nagiej skałce. Chowa się za cieniem nocy, nie sposób pochwycić ją spojrzeniem. Czarodziej może się jej tam spodziewał, a może nie – nie jego zaskoczenie jednak jest tematem rozmowy, nie zdziwienie kwestią debaty; podchodzi ku niej i swym bystrym okiem próbuje wychwycić wylewającą się wprost w otaczającą ich przestrzeń ciemność.
— Przecież wiesz, że punktualność nigdy nie była moją mocną stroną — odpowiada chłopiec zgodnie z prawdą, uśmiecha się szeroko, pozdrawia ją gromkim śmiechem.
Ten odbija się echem po chłodnym lesie, płoszy ptaki, wzburza szelest krzaków.
A TY, CHŁOPCZE, DOSKONALE WIESZ, ŻE W TEJ PROFESJI TO CECHA KATEGORYCZNIE I NIEZAPRZECZALNIE WYKLUCZAJĄCA.
Czarodziej wzrusza ramionami, niedbałym machnięciem ręki zbywa ewentualną insynuację wiążącą się z tak niepokojącym stwierdzeniem wypowiedzianym przez tak niepokojącą personę, po czym kurtuazyjnie zdejmuje kapelusz i kłania się jej nisko.
— Wiem. — Kapelusz powraca na należyte mu miejsce na głowie. — Dobrze ciebie widzieć.
Sylweta prycha, a jednak w prychnięciu słychać ciepło, słychać troskę.
CIEBIE RÓWNIEŻ, CHŁOPCZE.
Światło kołyszącego się u kapelusza kryształu próbuje odbić się w seledynie rozbawionego oka. Nie udaje mu się to, zostając przez czerń źrenicy pożartym.


Choroba wyżera ciało z każdą sekundą, minutą, godziną, dniem. Pojawiająca się nagle i równie nagle znikająca podskórna, śmierdząca ropa wgryza się w tkanki, zagarnia je dla siebie, rozpychając mięśnie. Te w odpowiedzi tężeją. Utraciwszy swą elastyczność, zaprzestają pomagać w podtrzymywaniu lekkiego rapiera. Każdy krok kolejnej podróży jest coraz trudniejszym, prze jednak na przód, póki ma siły i chęci, póki ludzkie ciało niesie duszę w poszukiwaniu odpowiedzi. Unoszące się nad głową magiczne miecze wspomagają w walce.
Niech bronią go przed złem kryjącym się w cieniach, niech świetlistym ostrzem przeszywają powietrze i tną bez litości, gdy potrzeba. Niech bronią niewinnych, gdy ich właściciel poszukuje rozwiązania.
Otaczające go duszyczki z zainteresowaniem przyglądają się jego niezbyt widowiskowemu bojowi, gdy on sam po raz kolejny potyka się o własne stopy, próbując zamachnąć się rapierem. Jest zmęczony, zbyt zmęczony, by móc ciągnąć to choćby chwilę dłużej. Płuca walczą o kolejny, miłosierny oddech, powieki próbują nie przysłonić mętnego spojrzenia.
Trzy słowa. Brakuje trzech słów, które padną z jego ust, przeważą szalę zwycięstwa.
Kaszel chwyta za krtań, blokuje śpiewne głoski, które teraz, zamiast śpiewem, okazałyby się krzykiem szaleńca próbującego umknąć przed tym, co nieuniknione, a jednak tym, co nigdy go nie dosięgnie.
Już dawno położyło bowiem swe zimne chłodnie na chudych barkach, już dawno wciągnęło go pod taflę tu i teraz, tam i wtedy, gdzie i kiedy.
Czarodziej wykrzykuje trzy słowa, charczy, kaszle, dławi się, a miecze unoszą się, przygotowują do swojego ostatniego ataku.
Duszyczki wpadają w obłęd w szczęśliwym uwielbieniu, krzyczą, skaczą, wypełniają swym szwargotem cudzy umysł, gdy rapier nieskładnym cięciem przeszywa polik skaczącemu ku niemu wilka, gdy błękitny miecz w mig przeszywa kręgi szyjne, hamując jego przykry skowyt.
Ciepła krew spływa po brodzie chłopca, a on w tej konkretnej chwili nie wie, czy jucha należy do niego, czy do już martwego ciała.
Psia duszyczka spogląda na niego niewinnie, machając ogonem. Przytula się swym chłodem do czarodzieja, który nagle bezwładnie upada na ziemie, gwałtem zabranym będąc w niezapowiedziany sen na zimnym gruncie.


Nadal tańczy, gdy tego pragną, obdarowuje szerokim uśmiechem, gdy o to proszą. Cieszy się z dziećmi, pokazując, jak nici magii plączą się w przestrzeni pomiędzy palcami i jak drobne iskry skaczą po marszczących się nosach. Cieszy się z kobietami, prowadząc je nonszalancko w tańcu. Bawi ich wszystkich, bo wie, że tylko to po nim pozostanie, gdy ciało zabierze czas, gdy choroba wyżre każdą z tkanek. Dobre wspomnienie, skrzące się kamyczki i za duży kapelusz przysłaniający twarz.
— Czy mogę ciebie pocałować? — pyta się piękna pani, którą trzyma w swych ramionach.
Czarodziej cmoka, kręcąc głową, a następnie porywa ją w kolejny szaleńczy obrót. Kobieta obdarza go w zamian melodyjnym śmiechem.
Ma nadzieję, że zapamięta go do końca swych dni.
— Obawiam się, że skradanie pocałunków zupełnie niewinnych dam nie jest w zestawie moich obowiązków — stwierdza uprzejmie czarodziej. Pochyla się jednak nad nią, pozwala oddechowi omieść śliczną twarz.
Ma nadzieję, że zapamięta ją do końca swych dni.
— Nie jestem zupełnie niewinna.
— A ja nie mam powodów, by ci nie wierzyć. — Dłoń przesuwa po kobiecej talii, opuszkami poszukuje dowodu jej winy trochę wyżej, wokół żeber.
Rana, już dawno się nie jątrzy, już dawno przestała krwawić, jest czarną wyrwą w powoli rozpadającym się ciele, którego spoistość podtrzymywana jest jedynie za pomocą jego słabych dłoni również czekających na swój własny rozpad.
Kobieta prycha, próbuje zarzucić swe ręce na jego ramiona, siłą przyciągnąć go ku sobie, skraść swój ostatni pocałunek. Ten zachowa tylko dla siebie, dla własnych wspomnień mających za kilka sekund odejść w zapomnienie. Przelatuje jednak przez ciało czarodzieja, który nie ma odwagi nawet na nią zerknąć, gdy ona, powoli rozpadając się na strzępki, wpatruje się z wyrzutem w jego plecy. To spojrzenie pełne zdrady, pełne smutku i zawodu.
Ma nadzieję, że zapamięta je do końca swych dni.


I don't want to start any blasphemous rumors, but I think that God's got a sick sense of humor
I
II
III
𝖷

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz