wtorek, 21 marca 2023

Od Antaresa - To love at all is to be vulnerable

Aż dziwnym wydawało mu się, że od ostatniego listu markiza minął ledwie rok. Przez ostatnie miesiące wydarzyło się tak wiele, że Antares miał wrażenie, jakby jego patron milczał co najmniej przez dekadę, ale było ono zupełnie błędne. Rycerz wrócił myślami do tamtego dnia, mniej więcej rok temu, gdy markiz Rochefort napisał do niego z informacją o turnieju i w krótkich słowach przekazał, że chciałby, by Antares w owym turnieju uczestniczył, a następnie znalazł nieco czasu na rozmowę z nim. Teraz list utrzymany był w podobnym charakterze – mężczyzna zapraszał swego rycerza z powrotem do domu, argumentując, że Antares dawno nie pokazał się w Château de Courteaux. Trudno było się z tym nie zgodzić – ostatni czas, gdy Antares był w zamku markiza, wypadał jeszcze przed dołączeniem rycerza do Gildii.
Mężczyzna złożył list, odłożył go na stolik i zaczął przetrząsać szuflady w poszukiwaniu utensyliów pisarskich. Chciał odpisać od razu, treść listu już od dłuższego czasu formowała się w jego myślach. Planował podróż do Château; były przecież rzeczy, które chciał przekazać markizowi, a papier nie wydawał się ku temu odpowiednim medium. Odkąd rycerz wrócił z Crullfeld, była pewna sprawa i oto sam los postanowił pchnąć go do działania.
Antares wyciągnął w końcu kartkę, wydobył lekko zmaglowane pióro i przykurzony kałamarz. Rozłożył wszystko na blacie, zaczął pisać. Pióro skrzypiało miarowo w ciszy pokoju, a przycupnięty zaraz obok Lumi drzemał sobie, nastroszywszy nieco piórka i przymknąwszy czarne oczy.

…razem z moją damą serca. Chciałem, abyś ją poznał i…

Pióro skrzypiało dalej, gdy Antares pisał kolejne linijki listu, ten jeden raz gładko przelewając na papier myśli, jakie skrystalizowały się w jego sercu. Śnieg wciąż prószył za oknem, znów pogrążając ogród i plac treningowy w chłodnej bieli, ale rycerz wiedział, że wszystko stopi się do rana. Wiosna była coraz bliżej.


Lumi ćwierkał smutno, przycupnąwszy na jednej z beli siana, przenosząc spojrzenie to na Leę, to na Antaresa, przestępując z niepokojem łapkami, gdy oboje siodłali swoje konie. Kurczak wiedział, że tym razem nie jadą razem na żadną przejażdżkę – dotraczane do siodeł juki były o wiele zbyt pękate nawet na największy piknik, pasowały bardziej na długą i daleką podróż. To zaś oznaczało rozłąkę, a takich rzeczy Lumi nie lubił.
— Nie martw się, mały – wrócimy, zanim się obejrzysz — rzuciła do niego Lea, po raz ostatni sprawdzając popręg Heliosa.
Lumi ćwierknął jeszcze raz, ale reszta „wypowiedzi” rozmyła się w zupełnie inną melodię, gdy śniade dłonie podniosły go gładko, pozwoliły umościć się wygodnie w ramionach weterynarz.
— Ja się tobą zajmę, na pewno nie będziesz się nudził — powiedziała Michelle, mierzwiąc żółte piórka. Lumi zdawał się zapomnieć o tym, że czas mu było się pożegnać z „rodzicami”, gdy w perspektywie były niekończące się zabawy z ulubioną ciocią.
— Dziękuję, że zgodziłaś się nim zająć — Antares otworzył boks, wyprowadził gotowego do drogi Favellusa.
— Kto by nie chciał zaopiekować się takim uroczym dżentelmenem, prawda? — Michelle mówiła bardziej do kurczaka, niż do Antaresa, ale rycerzowi to nie przeszkadzało. Uśmiechnął się jedynie, wiedząc, że pod opieką Michelle Lumi na pewno będzie szczęśliwy, a czas rozłąki szybko mu minie.
Tymczasem kurczak podjął próbę wspięcia się na ramię weterynarz, zamachał skrzydłami, starając się zachować równowagę. Lumi rósł z każdym dniem i na chwilę obecną przerastał rozmiarami większość gildyjnych kur, więc jego zwyczajowe miejsce do przesiadywania, jakim było ramię Michelle, zaczynało robić się nieco za ciasne. Jak na razie Lumi nie zmieniał barwy piór, pozostając jednolicie żółty i puchaty, ale mag wspominał coś o tym, że owa iskra magii, która w nim tkwiła, zaczyna się przeobrażać.
„Dzieciak karmi się tym, co go stworzyło. A że sprawy z Leą przyspieszyły i nawet czasem trzymacie się za rączki, no to tego…” argumentował mag wtedy, gdy Antares dopytywał go o Lumiego.
Ostatnie sprawdzenie, czy wszystko zabrano, potem życzenia szybkiej podróży od Sophie, dobrych pączków od Kukume, ładnych widoków od Hotaru i jeszcze czegoś, co utonęło w zaspanym ziewnięciu Hugona. I w końcu przyszedł czas, by definitywnie się pożegnać. Lea i Antares ruszyli ścieżką w stronę traktu, odwracając się od czasu do czasu i machając, aż znajome sylwetki i ta pojedyncza, puchata, żółta kulka, nie znikną na dobre w perspektywie.


Ich wyjazd był na dobrą sprawę urlopem, nie zaś żadną misją. Nie musieli dotrzeć do celu jak najszybciej, nikomu nie działa się krzywda i nie trzeba było rozwiązywać żadnych problemów. Mimo to Antares był podenerwowany, a jego barki zdawały się spięte bardziej, niż to konieczne. Lea też wydawała się nieco niepewna, choć rycerz zapewniał ją, że markiz to łagodny i spokojny w obyciu człowiek, chętnie gości u siebie inne osoby i na pewno ucieszy się z jej odwiedzin. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że takie zapewnienia to jedynie słowa i że często nie są w stanie wygrać z instynktownym niepokojem i obawą. Mimo to Antares nie zaniechał swoich starań, wiedząc, że może i jego słowa nie sprawią cudownie, że Lea wkroczy do Château de Courteaux równie pewnie, co do własnego domu, ale przynajmniej będzie wiedziała, że rycerz zawsze będzie u jej boku i wesprze ją, jakiekolwiek trudności nie pojawiłyby się na miejscu.
I choć to napięcie wciąż było obecne przez każdy dzień podróży, to jednak zdawało się odległe i miejscami znikało całkowicie, zapomniane i zakryte przez to, co działo się tu i teraz. A tu i teraz była budząca się do życia przyroda, gdy zima odeszła już na dobre, pozostawiając po sobie rozmiękłe trakty i resztki burego śniegu wciśniętego w najgłębsze wykroty i zakamarki. Wiosna przychodziła co roku, tak samo i niezmiennie, jednak za każdym razem rycerzowi wydawało się, jakby robiła to po raz pierwszy. Pojawiająca się niemalże z dnia na dzień zieleń, coraz jaśniejsze promienie słońca i pogodne barwy kwiatów, przebijających się wśród młodych traw były widokiem, który nigdy mu się nie nudził.
Antares zerknął w bok na jadącą u jego boku Leę. Kobieta wodziła nieco zamyślonym wzrokiem wśród mijanych krajobrazów, na moment skupiła się na grupie ptaków wzbijającej się do lotu gdzieś na horyzoncie. Jakby czując jego spojrzenie, odwróciła się, posłała mu uśmiech, a rycerz odpowiedział tym samym. Tak, były takie widoki, które się po prostu nie nudziły.
Ta podróż mogłaby trwać wiecznie. Podążali spokojną i bezpieczną drogą, a wokół nich krajobraz wiosny budził się do życia. Powietrze brzmiało trelem ptaków, szumem wiatru i miarowym stukotem kopyt. Jeśli panowało między nimi milczenie, było miękkie i naturalne, komponowało się z oddechem otaczającej ich przyrody i kłębami chmur sunącymi niespiesznie po niebie. Jeśli chcieli o czymś mówić, żadne nie czekało na odpowiedni moment, nie starało się wyrzeźbić zdania, wiedząc, że to drugie zrozumie i przyjmie, choćby nie wiem, jaka to była błahostka. Chmura o zabawnym kształcie, grzyby rosnące w dziwnym miejscu, ruda wiewiórka przemykająca między gałęziami. Od czasu do czasu Lea i Antares spotykali innych podróżnych – czasem mijali się z nimi, wymieniwszy nieco uprzejmości, czasem zaś podróżowali w tym samym kierunku, i wtedy ich cicha podróż wypełniała się rozmowami, opowieściami i śmiechem. Nawet mag był cichszy i spokojniejszy, drzemiąc na granicy świadomości Antaresa, nie rzucając aż tylu grubiańskich komentarzy i od czasu do czasu wtrącając coś całkiem zabawnego.
Krajobraz zmieniał się, inni podróżni pojawiali się i znikali, machając im na odchodnym. Antares podążał u boku Lei, myśląc o tym, że naprawdę nie chce, by ta podróż się kończyła. Po prostu chciał spędzić u boku Lei więcej czasu. Najlepiej – całe życie.


Favellus już od rana parskał głośno i przestępował niecierpliwie, rwąc się do drogi. Rumak poznawał okolicę, wiedząc dobrze, że już w południe wróci do domu; tam, gdzie się narodził i gdzie Antares przyuczał go, by stał się godny swego miana. Masyw Château de Courteaux ukazał im się w całym swym majestacie, lśniąc w przedpołudniowym słońcu na tle zmytego wiosennym deszczem nieba. Antares wiele razy wyruszał już z i powracał do zamku, wiele razy widział go z tej perspektywy, lecz za każdym razem potężna warownia robiła na nim równie silne wrażenie. Po Château było widać, że zamek powstał po to, by chronić otaczające go ziemie, i mimo upływu wieków, nigdy nie uchylił się od swego obowiązku. Rycerz zerknął na jadącą zaraz obok Leę.
Kobieta zawiesiła wzrok na odległej cytadeli.
— Jest olbrzymi. I groźnie wygląda.
Antares posłał jej uśmiech.
— Ale w środku jest dość wygodny. Jestem pewien, że ci się spodoba.
Mówił jej to już wiele razy, lecz teraz znajdowali się tak blisko, przy samym celu swej podróży. To musiał być już ten ostatni raz.
Samo Château było dla niego ważnym miejscem nie tylko dlatego, że mieszkał tu jego patron, markiz Florentin Rochefort. Zamek pełen był jego wspomnień o sir Roderyku, a także w ogóle wspomnień związanych z jego dzieciństwem i młodością, gdy stawiał swoje pierwsze kroki na długiej i wyboistej drodze prowadzącej go do zostania pełnoprawnym błędnym rycerzem. Z samej załogi zamku znał niemal wszystkich, może wyjąwszy najnowszych pracowników bądź tych, którzy akurat zajmowali się bardzo specyficznymi zajęciami lub Antaresowi po prostu nie było po drodze zapuszczać się w tamtą część zamku. Działało to oczywiście w obie strony – jak Antares znał tutaj ludzi, tak i oni znali jego. Po pierwsze jako ucznia sir Roderyka – rycerza, którego sława już dawno zapisała się w opowieściach i legendach, a imię było znane daleko poza krajem. Po drugie, widzieli Antaresa, jak trenował ze swym mentorem i nikomu nie przychodziło już do głowy wątpić w jego siłę i zdolności. Po trzecie, spora część znała go od samego początku, gdy Antares wciąż był małym, zabiedzonym dzieckiem, które otwierało buzię na widok wysokich murów twierdzy. To wszystko stanowiło ciekawy amalgamat, którego nie dało się zobaczyć nigdzie indziej. Bo na turniejach ludzie znali go wyłącznie od tej profesjonalnej strony i zdobytych osiągnięć, „w terenie” oceniano go po jego niewyględnej posturze, a gdyby zastanowić się nad Gildią, to było jeszcze coś innego.
Ich droga opadła łagodnie w dół, przecięła gładko dolinę. A potem zaczęła wspinać się miarowo, krok za krokiem, w stronę tej gargantuicznej bramy, szczerzącej się masywną kratą i wywalającej ozór mostu zwodzonego nad głęboką fosą. Kopyta Favellusa zadudniły po starym drewnie, dumny rumak strzelił ogonem, parsknął dostojnie, wkraczając na pierwszy dziedziniec. Kątem oka rycerz złowił jakiegoś młodego chłopaka, na pewno posłańca, lecącego dalej, w głąb zamku, by powiadomić markiza, że jego błędny rycerz właśnie przyjechał. Tymczasem zaś sam błędny rycerz ściągnął wodze swego wierzchowca, odwrócił wzrok od zamku i spojrzał na Leę.
— Witaj w Château de Courteaux — powiedział, uśmiechając się. — W moim domu.


Antares nie był pewien, czy to się uda i czy markiz przyjmie ich jeszcze tego samego dnia. Głowa rodu Rochefortów miała wiele obowiązków, mężczyzna nie starał się od nich uciec ani zrzucić ich na innych, więc należało się przygotować, że jakiekolwiek momenty, gdy znajdzie nieco czasu, trzeba było rezerwować z wyprzedzeniem. Markiz należał do tego rzadkiego typu szlachty, która poważnie podchodziła do posiadanego tytułu i dziedzictwa, zarówno wymagając od podwładnych posłuchu i szacunku, jak i roztaczając nad nimi opiekę, jaka im się należała.
Służba zdążyła pokazać Lei kwaterę, Antares zdążył oprowadzić kobietę po ledwie fragmencie skrzydła zamku, gdy kolejny służący ich odnalazł, by przekazać, że markiz będzie ich oczekiwał na kolacji. Zaskoczenie zmieszane z napięciem odmalowało się na twarzy Lei, uciekła wzrokiem w stronę rycerza. Ten zaś pozostał niewzruszony, uspokoił ją ciepłym spojrzeniem i łagodnym uśmiechem, służącego zaś zapewnił, że stawią się punktualnie.
O umówionej porze czekał już pod drzwiami pokoju Lei, ostatni raz poprawiając nieistniejące zagniecenie przy mankiecie i sprawdzając, czy na pewno wszystko dobrze na nim leży. Z jednej strony Lea widziała go już w wielu odsłonach – przepoconego po treningu, urobionego po łokcie po sprzątaniu szopy, sponiewieranego po ciężkiej walce albo przemoczonego padającym deszczem, jednak gdy pojawiała się oficjalna okazja i możliwość, by wyglądać nieco bardziej reprezentacyjnie, Antares nie chciał z niej rezygnować. Ostatni raz przegarnął dłonią grzywkę.
Drzwi skrzypnęły, ukazała się w nich Lea. Rycerzowi jak zwykle uciekły wszystkie słowa i przez krępująco długi moment stał w milczeniu, po prostu na nią patrząc.
„No ruszyłbyś się wreszcie i powiedział coś sensownego!” fuknął na niego mag, odzywając się w końcu i przywołując go do rzeczywistości.
— To ta sukienka — powiedział nie do końca składnie.
„Widzę, że pewne rzeczy się po prostu nie zmieniają”.
Tym razem ten drugi nie miał racji. Antares podszedł, wziął Leę za rękę.
— Pięknie wyglądasz.
Kobieta obdarzyła go uśmiechem, instynktownie sięgnęła dłonią włosów, odgarnęła rude pasemko. Antares dostrzegł wtedy nowy grzebyk wpięty we fryzurę, a te misterne kwiaty, sprytnie uformowane z pasm barwnego materiału, mogły być dziełem tylko jednych rąk.
Antares starał się zachowywać w sposób pewny i stanowczy, dając Lei oparcie samą swoją obecnością, jednak gdzieś na dnie serca martwił się trochę tym, jak wszystko przebiegnie i jak on sam sobie poradzi. Groźnych potworów się nie bał, miecz leżał w jego dłoni pewnie, a umiejętności go nie zawodziły. Lecz we własne słowa miał niewiele wiary, wiedząc, że najczęściej wypowiedziane przez niego zdania brzmiały chropowato i topornie, bardziej pasując do luźnych rozmów w karczmie, niż do uprzejmych rozmów na szlacheckich salonach. Antares wiedział, że mag go wesprze, w to nie wątpił, jednak na ile to wsparcie byłoby odpowiednie, to już pozostawała zupełnie odmienna kwestia…
Markiz sam rozwiał jego troski i wątpliwości, przyjmując ich dwójkę na kameralnym, skromnym posiłku, pozbawionym nadmiaru nieznanych twarzy oraz potraw zbyt dziwnych, by dało się je normalnie zjeść. Antares uśmiechnął się w duchu, ganiąc się nieco za brak wiary w swego patrona. Florentin zawsze był człowiekiem empatycznym i wyrozumiałym, a w kwestiach etykiety jego wzrok sięgał dużo dalej, pozwalając mężczyźnie zawsze wybrać optymalny i dobry dla wszystkich kierunek. Ta nadnaturalna zdolność miała chyba na zawsze pozostać dla Antaresa tajemnicą, bo ile rycerz się nad tym nie zastanawiał, nic mu to nie dawało, sprowadzając jego myśli do wniosku, że może markiz też jest w sekrecie astrologiem i po prostu zawsze wie, co trzeba mówić albo czynić.
— Cieszę się, mogąc panienkę poznać — powiedział, witając wpierw Leę, potem Antaresa.
Lea dygnęła ładnie, lecz jej dłonie splatały się nieco nerwowo, smukłe palce przemykały w stronę rąbka materiału, a wzrok nie zawsze spoczywał na rozmówcy.
— Jestem zaszczycona — powiedziała, przywołując na twarz uśmiech. — Antares wiele mi opowiadał.
Usiedli do stołu, Antares zaś podsunął Lei krzesło i sam zajął miejsce u jej boku. Niewielki pokój, w którym się znajdowali, zdawał się nie być częścią wielkiej warowni, ale raczej salonem w przygranicznym kasztelu, przyozdobionym tak, jakby jedynymi osobami korzystającymi z niego była rodzina kasztelana. Antares zerknął na wiszące nad kominkiem rogi – niewielkie, niezbyt rozłożyste, po prostu zdobiące ścianę – potem na mały arras z jakąś pasterską sceną, w końcu na tonące w postępującym mroku wieczoru okno. Gruby dywan, do tego prosty stół z ciemnego drewna, wspólny półmisek z pieczenią i warzywami, metalowe talerze z tłoczonymi ozdobami. Wszystko to tworzyło na poły familiarną i bliską atmosferę, skracając dystans między markizem, a nim i Leą, choć nadal utrzymując wyraźnie oficjalny ton spotkania, gładko wyznaczając granice między tym, co w danej sytuacji wypadało, a co nie. Antares znał Florentina od tej strony – jego patron miał ku temu talent i wyczucie, by właśnie wyzbyć się nadto sztywnej etykiety, a jednocześnie nie przesadzić i nie uczynić sytuacji niezręczną.
— Ja również wiele o panience słyszałem — Florentin zasiadł, zaczął nalewać wina. — I tak, jak sir Antares najczęściej jest człowiekiem oszczędnym w słowach, tak, gdy przychodzi do tego, co jest bliskie jego sercu, znajduje w sobie pokłady bardzo pięknych zdań. — Ciepły uśmiech przemknął przez twarz starszego mężczyzny. — Wiem jednak, że panienka zna już sir Antaresa od tej strony.
„Ty weź, rób jakieś notatki z tego, jak Florentin gada, to może ci się ten durny ozór trochę rozwiąże”.
Antares nie zwrócił uwagi na wtręty maga, bardziej skupiony na samej rozmowie z markizem i Leą.
Właściwie to od pierwszych słów markiza Antares poczuł, że nie powinien był się tak stresować i mieć więcej zaufania do swojego patrona. Markiz gładko przejął stery rozmowy, prowadząc ją spokojnymi i uprzejmymi torami, zagadując Leę to o życie w Gildii, to o wrażenia z podróży, by zaraz potem przejść na łucznictwo i polowania. Stamtąd rozmowa zeszła na wierzchowce i zwierzęta, Lea nadmieniła o siostrze będącej weterynarzem, Antares zaś zdziwił się, że markiz pamięta o zajęciu Michelle, napisał mu o tym dosłownie jednym zdaniem w którymś z dawniejszych listów. Gdy tylko pojawiły się wierzchowce, zaraz pojawił się też i Favellus, a potem historia zeszła na ten pamiętny dzień, gdy Antares dostał swego rumaka.
— Ach, pamiętam. Ten moment jest ważny dla każdego z błędnych rycerzy. — Markiz uśmiechnął się, sięgnął po miskę z pieczonymi warzywami, podsunął nieco Lei. Kobieta skinęła głową. — Jednak Favellus nie od początku był przeznaczony sir Antaresowi.
Przyrumieniona marchewka i zielone różyczki brokułów wylądowały obok plastra sarniny.
— Antares miał dostać innego rumaka?
— Tak – wszystkie destriery z tamtego roku miały już swoich właścicieli, sir Antares zaś miał dostać Bułanego.
— To… nawet o tym nie wiedziałem — wtrącił rycerz, szczerze zaskoczony informacją. — W takim razie, dlaczego postanowiłeś inaczej, panie?
Markiz przechylił głowę.
— Czy nie pamiętasz pierwszego momentu, gdy spotkałeś Favellusa?
— Pamiętam.
— Właśnie. — Markiz upił łyk wina, zwrócił się do Lei. — Moje konie są dla mnie cenne i nie pozwalam, by szły w niepowołane ręce. Po sir Antaresie i Favellusie od razu było widać, że to koń i jego jeździec. Musiałbym wziąć rozwód z własnym rozumem, by rozdzielić tę dwójkę.
— Poszliśmy tamtego dnia na padok zobaczyć konie — podjął Antares. — Destriery są dumne, najczęściej nie zwracają uwagi na ludzi i nie lubią, gdy podchodzi do nich ktoś obcy. Favellus po prostu do mnie przybiegł, parsknął mi w twarz i od razu zaczął dobierać się do kieszeni.
Lea obdarzyła go uśmiechem.
— Miałeś tam jabłko?
Rycerz skinął głową.
— Favellus chyba wybrał sobie wtedy osobę, od której będzie domagał się przysmaków.
Antares nie pamiętał innych koni na padoku – jego myśli zajmował tylko ten idealny, wyśniony biały rumak, który postanowił wsadzić mu chrapy w dłonie, a potem usmarował całe spodnie na wpół pogryzionym jabłkiem. Giermek powiedział mu wtedy, że je jak prosiak, na co koń wytarł mu pysk w przód koszuli, brudząc jeszcze bardziej. Mężczyzna już wtedy wiedział, że to był ten właściwy, przeznaczony mu wierzchowiec, ale nie wiedział, że markiz musiał robić roszady w danych innym obietnicach, by Favellus został właśnie z nim.
Jedzenie z półmisków powoli znikało, głównie za sprawą Antaresa, który nie żałował sobie ani sarniny, ani pieczonych warzyw i ziemniaków. Rozmowa spłynęła gładko w stronę pozostałych ras koni, jakimi zajmował się markiz, a oczy starszego mężczyzny błyszczały, gdy wspominał o swych stadach. Za oknem ciemność stała się ciężka i nieprzenikniona, gdy słońce kompletnie zniknęło za horyzontem, zaś księżyc skrył się za zasłoną mokrych, wiosennych chmur. Antares uśmiechał się lekko, widząc, jak ramiona Lei zupełnie się rozluźniły, a w jej oczach maluje się szczere zainteresowanie rozmową.
„Będzie jej się prezent podobał, nie?” spytał mag, poruszając się na granicy świadomości Antaresa.
„Bez wątpienia”.


Większość wesołych wspomnień Antaresa z Château dotyczyła albo stajni, albo placu treningowego, ewentualnie kuchni. Biblioteka kojarzyła mu się głównie z nudą, jaką była nauka czytania i pisania, ale to i tak był drobiazg w porównaniu z heraldyką i resztą teorii, jaką trzeba było nałożyć do głowy aspirującego rycerza. Może potem, gdy Antares nieco podrósł i zaczęły go interesować książki, które nie kręciły się jedynie wokół walki z potworami, biblioteka przestała być dla niego synonimem nudy, niemniej jednak początkowe jego wspomnienia z nią związane nie należały do najprzyjemniejszych.
Pomieszczenie opanowała cisza, jaka zawsze otulała miejsca poświęcone wiedzy i zamyśleniu. Tutaj nie było słychać tej charakterystycznej melodii życia zamku, a ciasno ustawione regały sprawiały, że ciężko było oszacować rozmiary pokoju. Jak to zwykle bywało, gdy upływały dziesięciolecia, a zamek przekształcano i przebudowywano, tak i w tym przypadku biblioteka nosiła ślady stopniowej ewolucji i różnych przemeblowań, rozkładając się na kilka przyległych do siebie pomieszczeń.
— Markiz pozwala gościom pożyczać książki ze swojej biblioteki, więc jeśli któraś by cię interesowała, możesz ją po prostu wziąć.
— Nawet nie wiem, którą miałabym wybrać — odparła Lea, idąc u jego boku i rozglądając się wokół, z mieszaniną zaciekawienia i podziwu wymalowaną na twarzy. Antares zerkał na nią od czasu do czasu, sprawdzając, czy wycieczka po zamku nie jest dla niej męcząca, ale nie – kobieta uśmiechała się, zapoznawała kolejne osoby, cieszyła się nowymi widokami.
Po kolacji z markizem, gdy Lea poznała pana zamku, przyszło te kilka dni, gdy rycerz oprowadzał swoją damę serca po wszystkich miejscach, jakie były ważne dla warowni, chętnie odpowiadając na wszelkie pytania i dzieląc się garściami historii o tym, jak sam tu dorastał i spędzał czas, nim dołączył do Gildii i nim w ogóle został pasowany na rycerza. Lea pokazała mu w ten sam sposób Brittlebury, zabierając do miejsc, gdzie bawiła się razem z Michelle, gdzie poszła z wujkiem szukać kwiatu paproci i w każde inne, jakie pojawiło się w jednej z ich licznych rozmów.
Rycerzowi trudno było nazwać to miłe, ciepłe uczucie, które zamieszkało w jego wnętrzu i grzało coraz mocniej, za każdym razem, gdy Lea uśmiechała się i rozglądała ciekawie po jakimś fragmencie zamku. Podobały jej się ogrody, wyciągała dłonie do wciąż zamkniętych pączków rosnących tam kwiatów, oglądała przepastne stajnie, śmiała się z żartów ochmistrzyni, dzielnie wspinała na wieżę sokolników. Kolejne fragmenty wspomnień, fragmenty duszy, fragmenty jego samego, które mógł dać Lei, ona zaś cieszyła się każdym kolejnym i wyciągała dłonie po więcej.
Biblioteka była doprawdy przepastna. Minęli kilka działów, Antares w zamyśleniu przesunął dłonią po tych wytartych grzbietach kryjących opisy bitew i skomplikowanych taktyk wojskowych. A potem jego wzrok padł na niewielki stół i otaczające go krzesła. Wygodne i obite miękkim materiałem, miały sprawić, że ktokolwiek by w nich siedział, mógł to bez problemu robić przez długie godziny, jednak Antares zawsze wiercił się na swoim krześle, wyglądając co rusz przez pobliskie okno, odliczając czas do końca lekcji. Lea dostrzegła jego spojrzenie, podążyła wzrokiem w stronę mebli.
— O czym myślisz?
— To tu sir Roderyk uczył mnie czytać i pisać — powiedział, podchodząc bliżej, z nostalgią kładąc dłoń na oparciu krzesła. Wyjrzał przez okno. Tamto drzewo, to w oddali, tak bardzo wyrosło, odkąd ostatnio tutaj był.
— Podobały ci się te lekcje?
— Skąd — odparł od razu, wywołując na twarzy Lei zaskoczony wyraz. Kobieta podeszła bliżej.
— W Gildii często jesteś w bibliotece; przecież wiem, że dużo czytasz.
— Teraz tak. Ale jak byłem dzieckiem, nie znosiłem tych lekcji i marzyłem o tym, żeby sir Roderyk mnie już wypuścił. — Zerknął na nią, posłał jej uśmiech. — Sir Roderyk był bardzo wyrozumiałym nauczycielem, to po prostu ja kreatywnie podchodziłem do zasad pisania, a przepisywanie wciąż tych samych zdań mnie śmiertelnie nudziło.
— A jak zacząłeś już samodzielnie czytać?
— Wtedy było trochę lepiej.
Każdy kąt zamku, każdy zakamarek, był pełen wspomnień, to starszych, to nieco nowszych, a przytłaczająca ich większość dotyczyła sir Roderyka.
— Spędzaliście razem naprawdę bardzo dużo czasu. Nie jak mentor i uczeń, bardziej jak rodzina.
Antares nie odpowiedział od razu. Wiedział, że sir Roderyk daleko wykraczał swoim postępowaniem za to, co leżało w obowiązkach mentora i wspierał Antaresa na każdym kroku. Mężczyzna przez długi czas czuł, że nie zasługiwał na bycie tak ciepło traktowanym, gubił słowa, gdy tylko ktoś zasugerował, że sir Roderyk mógłby być jego ojcem. Po Crullfeld to myślenie się u niego zmieniło. Teraz czuł, że powoli zaczyna dorównywać swojemu mentorowi.
— Bardzo poważnie podchodził do obowiązków — zaczął Antares dość neutralnie. — Ale to prawda. Nie musiał uczyć mnie czytania i pisania, mógł to robić jeden z młodszych zakonników służących w zamku, albo może któryś z kopistów. Jazdy konnej też nie musiał mnie uczyć, wystarczyłby stajenny. Heraldyka, muzyka, taniec, etykieta, genealogia, taktyka wojskowa… wszystkiego tego mógł uczyć mnie jakiś nauczyciel, wystarczyło tylko, żeby markiz tak postanowił. Mimo to poświęcał mi czas i jeśli musiał gdzieś się udać, zabierał mnie ze sobą, jeśli wyprawa nie była zbyt niebezpieczna, a ja nie byłbym zawadą.
— Jak ojciec.
Antares wpatrzył się w wytarty blat, zabębnił palcami po drewnie. Uśmiechnął się lekko.
— Jak ojciec.


Antares pamiętał pierwszy raz, gdy wkroczył do krypty u boku sir Roderyka. Starszy rycerz chciał mu wtedy pokazać grobowiec swego mentora, sir Bernarda, o którym od czasu do czasu mu opowiadał, gdy Antares chciał posłuchać jakichś historii o sir Roderyku. Mężczyzna był ciekawy życia swego mentora, ten zaś pozostawał skromny w kwestii opowiadania o swych dokonaniach, zasłaniając się heroizmem swego poprzednika i poświęcając więcej czasu właśnie jemu. W tamtych dniach, gdy Antares wciąż był jeszcze tylko giermkiem, krypta wydawała mu się smutnym i przygnębiającym miejscem, dowodem na to, że każde życie kiedyś się kończy, a życie błędnego rycerza najczęściej kończy się wcześniej niż później. Nie były to wesołe myśli, lecz Antares był wtedy wciąż jeszcze dzieckiem, a pełnia zrozumienia obowiązków i przywilejów wynikających ze statusu błędnego rycerza wciąż jeszcze do niego nie dotarła.
Wtedy, lata temu, gdy pokonywał te marmurowe korytarze w towarzystwie ciężkich kroków swego mentora, Antares zerkał w kolejne nawy i wnęki ze smutkiem i niepokojem. Tak wielu dzielnych wojowników, poległych w kwiecie wieku, gdy świat miał im jeszcze tak wiele do zaoferowania. W głębi serca zrodziło się jakieś poczucie niesprawiedliwości, gdy Antares, będąc wciąż jeszcze niedoświadczonym i niedojrzałym młodzieńcem, sądził, że ten, kto czyni dobro i pomaga innym, zasługiwał na długi i szczęśliwy żywot. Zrozumienie tego, że świat nie działał w ten sposób, a los nie nagradzał prostymi nagrodami, przyszło do niego dużo później. Dopiero wtedy, gdy sam stracił swego mentora i musiał pogodzić się z tym, że od tamtego dnia jego droga życia będzie samotna.
Teraz wiedział już, że każdy z marmurowych grobowców nie był wcale czymś, co należało opłakiwać albo czuć smutek z powodu straty. Każdy z jego poprzedników oddał życie za idee, w które wierzył, za ludzi, których chronił lub za cel, który pragnął osiągnąć. Jeśli to nie była śmierć, jakiej mógł życzyć sobie błędny rycerz, to Antares nie wiedział, jaka inna miałaby być. Prawda, że trudno było coś takiego pojąć, skoro tak naturalnym było dla człowieka, by myśleć o śmierci jako o czymś smutnym i tragicznym. Sam Antares potrzebował czasu i doświadczenia, by dorosnąć do myślenia, że dobrą śmierć można było celebrować i że była czymś, czego można było sobie życzyć.
Czas tuż po śmierci sir Roderyka był dla niego bardzo trudny. Stracił jedyną osobę, która chroniła go i pomagała mu we wszystkich jego trudach. I choć Antares był już wtedy pełnoprawnym, pasowanym rycerzem, to jednak świat zmienił się dla niego, gdy zabrakło w nim tego jednego człowieka. Potrzebował czasu, by uświadomić sobie, że każda łza wylana nad rzeźbioną płytą i strzaskaną zbroją jest tak naprawdę łzą wylaną nad nim samym. Bo to on zostawał sam, bez wsparcia swego mentora i drugiego błędnego rycerza. Sir Roderyk nie potrzebował jego żalu i współczucia.
Antares dorósł do tego myślenia, jednak nie wiedział do końca, jak przekazać swe uczucia Lei. Popatrywał z lekką niepewnością na idącą u jego boku kobietę, gdy pokonywali kolejne stopnie prowadzące w dół, z każdym krokiem zbliżając się ku krypcie.
Rycerz nie wnikał w to, czy to markiz sprawił, że krypta wyglądała tak, jak wyglądała, czy też była to zasługa pokoleń Rochefordów zarządzających Château przed nim. Niemniej jednak gdy jego stopy stanęły na najniższym z pięter, gdzie długi marmurowy korytarz prowadził wśród wnęk, serce rycerza wypełnił trudny do wytłumaczenia spokój. Nie czuł wcale przygnębienia, ale więź z tymi, którzy żyli przed nim, podążając za ideałami kodeksu rycerskiego i w końcu kładąc własny żywot na ołtarzu odwagi i obowiązku. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że dla pozostałych osób, do jakich zaliczała się Lea, odwiedziny w krypcie były raczej czymś przygnębiającym.
Marmur rozświetlonego lichtarzami korytarza nie miał w sobie tego charakterystycznego, pogrzebowego odczucia, jakie towarzyszyło podobnym miejscom w innych twierdzach. Wszystko wokół było zbyt jasne i zbyt starannie wyrzeźbione, przypominało bardziej pomniki zdobiące miejskie place, niż coś, co dało się zobaczyć na cmentarzach. Antares zerkał na wyryte w kamieniu imiona, a historie o życiu jego licznych poprzedników, same do niego wracały.
— Wszyscy błędni rycerze są tu chowani? — spytała Lea, zawieszając wzrok na skrytej w oszklonym puzdrze włóczni zdobiącej jedną z mogił.
— Tak, wszyscy. Przynajmniej ich ekwipunek wraca, jeśli coś sprawia, że nie można sprowadzić tutaj kości.
Kobieta pokiwała głową, choć Antares czuł, że te słowa spychały jej myśli w kierunku dość smutnych rozważań. Rycerz wiele razy zastanawiał się nad tym, jak mógłby wyglądać jego koniec i jedynym wnioskiem, do jakiego doszedł, był ten, że chciałby dla siebie końca podobnego do tego, jaki miał sir Roderyk. By zginąć za tych, których chronił, nie odchodząc jednocześnie nawet na krok od wszystkich ideałów, które przyświecały mu przez całe życie. Gdyby jeszcze dołożyć do tego posiadanie ucznia, który kontynuowałby jego dzieło, byłby to idealny sposób na to, by odejść z tego świata. Antares ponownie zerknął na Leę. Od pewnego czasu w jego myślach coraz częściej gościła alternatywna wersja, w której nie ginął heroicznie w młodym wieku, tylko żył długo, łącząc obowiązki wynikające ze ślubów rycerskich i innej przysięgi, którą złożyłby Lei. Rycerz westchnął. Może było to dość dziwne myślenie, ale chciał, by ich kości spoczęły w tym samym grobowcu, nawet jeśli jego własne szczątki miałyby się znaleźć z dala od Château i krypty sir Roderyka.
Jeszcze parę kroków, jeszcze kilka grobowców i dotarli na właściwe miejsce.
Rzeźbiarz przyozdobił sarkofag roślinnymi motywami, było też nieco geometrycznych wzorów oraz zwierząt zastygłych w heraldycznych pozach. Lecz tym, co faktycznie przyciągało wzrok, była przeszklona gablota kryjąca zbroję sir Roderyka oraz ladr jego wiernego rumaka. Antares na pewien czas zamilkł, wpatrując się w jedno i drugie, wracając myślami do momentu, gdy odnalazł Szarogrzywego i sir Roderyka wtedy, w tamten pamiętny dzień. To było… trudne dla niego. Lecz jednocześnie pozwoliło mu się rozwinąć, zrozumieć rzeczy, o których wcześniej nie myślał.
— To tutaj — powiedział, wskazawszy dłonią sarkofag.
Lea objęła wzrokiem wnękę, jej spojrzenie przesunęło się po strzaskanym metalu.
— Opowiadałem ci trochę o sir Roderyku, ale chyba nie opowiedziałem ci w końcu, jak się poznaliśmy — zaczął Antares. Atmosfera robiła się przygnębiająca, szczególnie gdy pomyślało się o ranach, które zabiły jeźdźca i konia.
— Mówiłeś tylko, że znaliście się, odkąd pamiętasz.
Rycerz skinął głową. Poniewczasie uświadomił sobie, że właściwie to historia o tym, jak poznał sir Roderyka, też jest dość przygnębiająca.
— Sam słabo to pamiętam, byłem wtedy dzieckiem. Z moich własnych wspomnień mam tylko pojedyncze urywki i wrażenia. Bardziej… wiem, jak to było, bo sir Roderyk mi opowiedział. — Zrobił niewielką pauzę. — Znalazł mnie ukrytego w jakiejś szopie, w wiosce złupionej przez oddział zbrojnych. Byłem kompletnie sam, a wszystko wokół… Cóż, było tak, jak po bitwie. Sir Roderyk nawet znalazł jakąś kobietę, która obiecała się zająć taką sierotą, jak ja, żebym miał jakiekolwiek szanse, ale ja tego nie chciałem.
Poczuł, jak dłoń Lei wsuwa się w jego rękę, jak kobieta ściska lekko jego palce.
— Tak mi przykro — powiedziała cicho.
Antares przechylił głowę, zastanowił się. Jemu nie było przykro, a dzień, w którym znalazł go sir Roderyk, uważał za jednej ze swych najszczęśliwszych. Może jakoś inaczej postrzegał tragizm sytuacji, kiedy chodziło o niego samego.
— Wiesz, nie pamiętam swojej rodziny. Nic nie pamiętam z wcześniejszego czasu – ani matki, ani ojca, nie pamiętam rodzeństwa, ani w ogóle swojego życia w wiosce. Moim pierwszym, najwcześniejszym wspomnieniem, jest zimno i ciemność, a potem światło i pojawiający się przede mną rycerz w zbroi i purpurowym płaszczu, wyciągający mnie stamtąd, wsadzający na grzbiet swojego wierzchowca i mówiący, że już po wszystkim. Jakby… ja wiem, że to brzmi strasznie. Ale dla mnie to był szczęśliwy moment i pamiętam, że chciałem już na zawsze zostać z tym rycerzem, a potem być taki, jak on.
Kciuk Lei zakreślał powolne koła na grzbiecie jego dłoni.
— I ci się udało.
— Staram się, ale dużo mi jeszcze brakuje. Sir Roderyk był niesamowitym człowiekiem. I zawsze bardzo o mnie dbał, chociaż tak naprawdę nie musiał. Musiałem go przekonywać, by wziął mnie na ucznia, trochę to na nim wymusiłem.
— Nie chciał się zgodzić?
Antares pokręcił głową.
— Nie. Chciał, żebym został z resztą wieśniaków i, cóż, żył tak, jak było mi przeznaczone. Ale ja tego nie chciałem. Więc gdy sir Roderyk zebrał swój oddział i miał odjeżdżać, wpakowałem się mu do bagażu.
Oczy Lei otworzyły się szerzej, na twarzy odmalował się wyraz niedowierzania.
— I nic nie zauważył?
— Szarogrzywy mnie krył. Jego rumak. — Wzrok Antaresa na moment podążył w stronę wygiętego, podrapanego naczółka. — Parskał i prychał za każdym razem, gdy dostawałem ataków kaszlu.
— Jakiego kaszlu?
— Byłem trochę przeziębiony. — Gdy tylko to powiedział, uświadomił sobie, że to trochę przeziębiony, było sporym niedopowiedzeniem. — Na tyle, że mnisi z klasztoru Nathoriego, do którego dotarł wtedy sir Roderyk, nie dawali mi żadnych szans.
— To nie jest wcale trochę przeziębiony. Nawet twoja magia sobie z tym nie radziła?
— Nie wiem, czy ona wtedy cokolwiek robiła, chyba byłem jeszcze za mały. — Antares zmarszczył brwi. Pamiętał, kiedy pierwszy raz użył swojej nadludzkiej siły, złamał sobie wtedy kilka kości, ale nie pamiętał momentu, kiedy przestał chorować. — Prosiłem wtedy sir Roderyka, żeby przyjął mnie na ucznia. Nie chciał się zgodzić, próbował mi wytłumaczyć, że bycie błędnym rycerzem to ciężki obowiązek, ale ja byłem bardzo uparty. I w końcu sir Roderyk się ugiął, skoro i tak nie było dla mnie nadziei. — Mężczyzna wzruszył ramionami. — A potem wyzdrowiałem.
Antares uśmiechnął się do wspomnień. Leżał w gorączce i właściwie nie do końca pamiętał, jak wyglądał pokój, w którym przebywał, jak się nazywał zakonnik, który się nim opiekował, ani nawet jaka była wtedy pora dnia. Ale pamiętał dokładnie każde słowo wypowiedzianej przysięgi i ten skupiony wzrok sir Roderyka, gdy trzymał go za rękę. Kolejne wspomnienie, które uznawał za dobre i szczęśliwe, a które po opowiedzeniu, mogło śmiało jeżyć włos na głowie.
— Wiesz, sir Roderyk mógłby mnie zostawić w klasztorze albo przekazać komukolwiek pod opiekę, ale mimo to postanowił, że dotrzyma obietnicy, chociaż naprawdę było mu to nie na rękę. I ze mnie też nie był materiał na rycerza.
— Nie mów tak.
— Ale taka była prawda. Byłem mały i chudy, żadnej siły w ręku. Potem okazało się, że słabo widzę i tak naprawdę jedynym, co mi dobrze idzie, jest jazda konna. Musiałem przekonywać sir Roderyka, żeby zaczął w końcu uczyć mnie walki, bo bał się, że jestem za słaby i coś sobie zrobię.
— I jak go przekonałeś?
— Wyciągnąłem miecz z kamienia.
Lea zaniemówiła na moment, nim obdarzyła go ciepłym uśmiechem.
— Jak w legendzie.
— Jak w legendzie. — Antares odpowiedział jej uśmiechem. — Wiesz, to było na jakimś festynie, już nawet nie pamiętam, z jakiej okazji. I była tam taka konkurencja, że ten, komu uda się wyciągnąć wbity w kamień miecz, dostanie pół królestwa i rękę księżniczki.
— To bardzo wysoka nagroda.
— Tak, to pół królestwa to było chyba wielkie pęto kiełbasy po królewsku, a ręka księżniczki to był całus od jakiejś przebranej kobiety. — Rycerz nie do końca pamiętał, o co chodziło z tymi nagrodami. — W każdym razie – pomyślałem, że jak wyciągnę ten miecz z kamienia, to będę miał już własną broń i sir Roderyk będzie musiał się zgodzić i zacznie uczyć mnie walki.
— Użyłeś wtedy swojej magii, żeby go wyciągnąć?
— Nie, nie… Widzisz, ten miecz w kamieniu, to była taka zmyślna, mechaniczna konstrukcja i tak naprawdę to prowadzący całą zabawę mógł zdecydować, komu się uda, a komu nie. I widać stwierdził, że to będzie przekomiczne, jeśli uda się jakiemuś chudemu dzieciakowi, a nie wielkiemu, umięśnionemu mężczyźnie. Sir Roderyk pękał ze śmiechu, kiedy cały szczęśliwy przyleciałem do niego z atrapą miecza w garści, krzycząc, że jestem najsilniejszy na świecie i jutro idziemy na smoki.
Lea roześmiała się serdecznie.
— Wyobrażam to sobie, musiałeś być przeuroczy. A co zrobiłeś z pozostałymi nagrodami?
— Połowę królestwa oddałem w bardziej odpowiedzialne ręce – zaniosłem do kuchni, żeby ochmistrzyni rozdzieliła tę kiełbasę na śniadaniu. I odmówiłem ręki księżniczki – stwierdziłem, że nie mogę pocałować niewiasty, która nie jest moją damą serca.
— To dobrze. — Może mu się wydawało, a może w głosie Lei usłyszał jakieś miękkie nuty. — I sir Roderyk zaczął cię wtedy uczyć walki?
— Tak. Stwierdził, że skoro jestem najsilniejszy na świecie, to nie ma innego wyboru. — Antares parsknął śmiechem. — Teraz, kiedy o tym myślę, wychodzi na to, że byłem bardzo krnąbrnym uczniem.
— To normalne, że dzieci się nie słuchają i próbują postawić na swoim.
— Mam wrażenie, że ja robiłem to jakoś podejrzanie często.
Rozmowa się urwała, ich myśli znów podążyły w stronę sarkofagu. Wzrok Lei ponownie zawiesił się na resztkach zbroi. Atmosfera się zmieniła, kobieta stanęła nieco bliżej niego. Antares poczuł ciepło jej ramienia na swym barku.
— Antaresie, ja… nie chcę, żebyś źle się z tym czuł, ale… nigdy nie opowiedziałeś mi, jak zginął sir Roderyk — odezwała się Lea, przenosząc wzrok na rycerza.
Antares posłał jej uśmiech. Chciał, żeby go o to zapytała. Wielu go o to pytało, chcieli wiedzy z pierwszej ręki i opowieści o tym, jak heroicznym człowiekiem był sir Roderyk. Lecz gdy to Lea o to pytała, nie chciała legendy, którą można było opowiedzieć przy kominku – chciała jednego z najważniejszych wspomnień, jakie Antares posiadał i jakie go określało. Prosiła o wrażliwy kawałek jego serca, Antares zaś pragnął dać je jej w całości.
— Nie musisz mówić, jeśli to dla ciebie bolesne.
Rycerz pokręcił głową.
Gdy tamte wydarzenia miały miejsce, gdy on sam znalazł sir Roderyka, jego serce po prostu pękło, zdruzgotane poczuciem straty i niesprawiedliwości. Jednak gdy czas minął, a on sam pogodził się z własną stratą, wspomnienia jego mentora miały w sobie jedynie ciepło i światło, ogrzewające jego duszę, gdy przynoszone przez los wypadki sprawiały, że nie był w stanie znaleźć w sobie dość siły.
— Nie, nie o to chodzi. Te wydarzenia… one już nie bolą. Chociaż dużo czasu upłynęło, nim zrozumiałem, że nie powinienem go opłakiwać. To znaczy, że opłakując sir Roderyka, litowałem się bardziej nad własną samotnością, niż nad tym, że on sam już odszedł — powiedział, nie będąc pewnym, czy jego słowa dotarły w odpowiedni sposób do Lei. Mimo to chciał się przed nią otworzyć i przekazać jej wszystko to, co działo się w jego sercu. Żadnych tajemnic.
— To był dzień, gdy ochranialiśmy jedną z wiosek; znajdowała się w pobliżu pasma górskiego, w Defros. Widzisz, ludzie od dłuższego czasu starali się przekazać władyce, że miejsce nie jest bezpieczne, że orkowie coraz odważniej sobie poczynają i podchodzą już pod samą wioskę, za nic mając straże. W pewnym momencie ludzie postanowili opuścić swoją wioskę, za bardzo bojąc się o swoje bezpieczeństwo. Sir Roderyk przykazał mi, bym pozostał z ludźmi, a on sam… On udał się w stronę gór, by osłaniać tyły.
Starszy rycerz wiedział, że nie wróci. I nie krył tego przed Antaresem.
— Sir Roderyk został, by zapewnić nam bezpieczną podróż i poległ, podążając za swymi ideałami. To ja byłem tym, który go znalazł — Antares urwał, mocniej chwycił dłoń Lei. — Wpierw odnalazłem Szarogrzywego, jego rumaka… Favellus spanikował wtedy, Szarogrzywy był dla niego ważny i… ciężko było mu to przyjąć.
Lea odpowiedziała milczeniem, tylko skinęła głową.
— Ja zaś… Wtedy to było dla mnie trudne. Zobaczyć swego mentora… — Antares zamilkł na moment. Żadnych tajemnic, ale wiedział dobrze, że dla Lei to też było trudne. — Zobaczyć swego mentora martwego, ale… Widzisz, gdy potem wróciłem i zobaczyłem wszystkich tych ludzi, całych i zdrowych, bo udało im się dotrzeć w bezpieczne miejsce to… Zrozumiałem, że mój smutek ma swe źródło w tym, że to ja zostałem sam. A nie że sir Roderyk zginął.
— Ale zostałeś bez mentora i straciłeś kogoś, kto był dla ciebie ważny — zaprotestowała Lea, wyciągnęła dłoń i położyła ją na jego piersi, tuż nad sercem. — Jesteś człowiekiem, nie masz serca z kamienia.
Antares nakrył jej dłoń swoją, przycisnął mocniej.
— Tak, to prawda. Ale sir Roderyk zginął tak, jak żył – chroniąc innych. Jeśli nie mógłbym znaleźć pocieszenia w niczym innym, to ta świadomość dodawała mi otuchy.
Rycerz odwrócił wzrok w stronę zbroi. Między metalowymi płytami tkwiły ziejące ciemnością dziury, ślady po tym, co zabiło starszego rycerza. Przez pewien czas w krypcie panowała cisza, przerywana jedynie miarowym trzaskaniem ognia w jednym z licznych lichtarzy.
— Żałuję, że nigdy go nie poznałam.
— Ja też. Na pewno by cię polubił. I… byłby szczęśliwy, że się nawzajem znaleźliśmy.
Nie miał co do tego wątpliwości. Lea była najcudowniejszą damą serca, jaką mógł sobie wyobrazić, żaden ideał z legend się do niej nie umywał, Antares zaś nie wiedział, czym zasłużył sobie na wzajemność jej uczuć.
— Musiał być z ciebie dumny, gdy zostałeś pasowany na rycerza.
— Był. I był też szczęśliwy, że w końcu miałem jedną datę urodzin.
— Wcześniej miałeś kilka?
— Żadnej.
Skąd miał ją mieć, skoro niczego nie pamiętał z wioski, z której zabrał go sir Roderyk? Starszy rycerz wspominał, że mogliby wybrać właśnie ten dzień, gdy pierwszy raz się spotkali, albo gdy przysiągł mu, że przyjmie go na ucznia, lecz Antares miał inny pomysł i jak to zwykle z nim bywało – jak już się uparł, to nie dał się przekonać.
— Wydaje mi się, że kiedyś wspominałeś, że świętowaliście twoje urodziny wspólnie z sir Roderykiem.
— Tak, prawda. Po prostu raz do roku sir Roderyk stwierdzał, że to dzisiaj i szliśmy trenować. — Antares uświadomił sobie, że sposób, w jaki obchodzili jego urodziny, był co najmniej ciekawy. — To był mój pomysł. Żeby odbyć sparing tyle razy, ile lat kończyłem w danym roku. W pierwszych latach sir Roderyk musiał mnie po czymś takim zbierać z placu i nieść do mojego pokoju.
— Potem to ty zbierałeś jego?
— Potem rzucał mnie na pożarcie innym wojownikom, którzy akurat byli w okolicy i mieli ochotę na mały sparing.
Lea obdarzyła go uśmiechem.
— Nie spotkałam się jeszcze z taką tradycją świętowania czyichś urodzin, ale myślę, że wam pasuje.
Rycerz pokiwał głową.
— Dobrze się bawiłem i pamiętam wszystkie swoje urodziny. Na każdych się czegoś nauczyłem.
Rozmowy o sir Roderyku mogłyby trwać w nieskończoność – Antares spędził z nim niemal całe życie, a ich wspólna podróż w poszukiwaniu problemów, które rozwiązać mógł tylko rycerski miecz, była długa i obfitowała w liczne niesamowite historie. Każda z nich wydawała się warta opowiedzenia i każdą z nich Antares chciał Lei dać, bo przecież każda była jakąś częścią jego serca. Lecz nie wszystko na raz, nie chciał jej przytłoczyć.
Pozostawało też pytanie, czy Lea nadal będzie chciała słuchać, gdy odsłoni przed nią ostatnią ze swych tajemnic.


To był ten dzień.
Antares miał wrażenie, że nawet przyroda chciała mu sprzyjać, albo raczej sprawić, by ten specjalny dla Lei dzień był jeszcze przyjemniejszy. Dzień wstał z błękitem nieba, którego nie burzyła żadna chmurka, a słońce przyświecało tak ciepło, jakby nadchodziło lato, nie zaś wiosna. Las w pobliżu Château wydawał się zieleńszy, niż jeszcze poprzedniego dnia, a to błoto, które zalegało wieczorem po przelotnym deszczu, w jakiś cudowny sposób wyschło przez noc, czyniąc wszystkie trakty wygodnymi i przejezdnymi. Pogoda była idealna na swobodną, konną przejażdżkę i dokładnie taką atrakcję Antares chciał zafundować tego dnia Lei.
Mogłoby się wydawać, że to dość nudna i zwyczajna rzecz, jednak po tych paru dniach w zamku, gdy każdy moment był wypełniony nowościami, nieznanymi osobami i niecodziennymi zajęciami, rycerz pomyślał, że im obojgu przyda się nieco odpoczynku i wytchnienia. Jak lepiej zaś odpocząć, niż po prostu pobyć razem, w oddaleniu od świata, za to w otoczeniu lasu, który dla Lei zdawał się drugim domem?
Złożenie jej życzeń było pierwszym, co Antares tego dnia uczynił. Chciał, by ten wyjątkowy dzień zaczął się dla niej jak najlepiej i aby był wypełniony radością od wschodu do zachodu słońca. Może przesadził trochę z tym, że czekał na nią pod drzwiami jej pokoju (mag go za to obsztorcował), ale Lea uśmiechnęła się na jego widok, wtuliła w jego ramiona i pogłaskała po policzku, gdy powiedział jej, że ma dla niej pewien drobiazg.
Ruszyli po śniadaniu. Antares zaprowadził Leę w okolice padoku, zastanawiając się, jak szybko kobieta się zorientuje, co będzie jej prezentem w tym roku.
— Poczekaj tu na mnie — powiedział jej, puszczając jej dłoń i sięgając do niesionej torby.
— Gdzie idziesz?
— Niedaleko. I jeszcze jedna rzecz — Antares wyjął jabłko, wsunął je w dłoń Lei. — Wyciągnij rękę i zamknij oczy.
Lea roześmiała się ciepło, ale zamknęła posłusznie oczy, wyciągnęła przed siebie dłoń. Antares zaś zniknął na moment, a gdy się ponownie pojawił, prócz jego kroków było również słychać stukot podków o zamkowy bruk.
Rycerz nie zdążył powiedzieć, że Lea może już otworzyć oczy. Prowadzony na kantarze rumak zwietrzył przekąskę, momentalnie wyciągnął pysk w stronę jabłka i jednym gładkim ruchem ściągnął je z dłoni kobiety. Lea drgnęła lekko, otworzyła instynktownie oczy i stanęła oko w oko z koniem.
Klacz miała przyjemnie ciepłą, kasztanową barwę, puchatą grzywę spadającą lekko na błyszczące oczy i mocne nogi, jakby stworzone do jazdy w trudnym i wyboistym terenie. Jabłko zniknęło bez śladu w końskim pysku, a ciemne oczy wpatrywały się w Leę z jakąś iskrą pogodnego zaciekawienia. Klacz się nie przejmowała, pociągnęła lekko kantar, trąciła chrapami wciąż wyciągniętą rękę, potem przeniosła się w okolice ramienia, gorącym dmuchnięciem rozwiewając rude włosy.
— Jest twoja — powiedział Antares. — Wszystkiego najlepszego.
— Jest piękna. — Dłonie Lei momentalnie znalazły się na końskim czole, kobieta pogłaskała klacz, a ta obróciła się lekko, przekręciła głowę, chcąc obejrzeć sobie Leę. — Jak się nazywa?
— Ty mi powiedz — odparł rycerz, przekazując kantar w dłonie łowczyni. — Jak na razie nazywa się Kasztanka, ale czuję, że to trochę zbyt zwyczajne imię dla niej.
— Racja — Lea przesunęła dłonią teraz na szyję klaczy, dotknęła puchatego ucha, przegarnęła grzywę. A potem znów zmierzwiła sierść na pysku, odgarniając grzywkę i odsłaniając na moment czoło.
Na środku tkwiła jasna plamka, tworząca lekko zagięty kształt, który Antaresowi od razu skojarzył się z wypieczonym rogalikiem. Lea uśmiechnęła się, przesunęła opuszkami po plamce.
— Luna — powiedziała, spojrzała na rycerza. — Myślisz, że jej pasuje?
Klacz parsknęła pogodnie, kopyta zastukały o bruk.
— Myślę, że bardzo.
Osiodłali konie. Helios zdziwił się nieco, że tym razem nie idzie nigdzie z Favellusem, ale Lea poklepała go uspokajająco po szyi, obiecała, że na pewno nie zostanie zapomniany i pogłaskała miękkie chrapy. Koń wydawał się tym usatysfakcjonowany, wrócił do interesowania się kłębkami siana.
Luna chętnie poddawała się dłoni Lei, z ochotą wysforowując się przed Favellusa i raźnym krokiem podążając poza zamkowe tereny.
„Wiedziałem, że będzie w porządku, a ty jak zwykle się stresowałeś”.
Antares uśmiechnął się pod nosem. Nie powiedziałby, że się stresował – raczej na tyle zależało mu na tym, żeby Lei na pewno prezent się spodobał, że jego myśli wciąż krążyły wokół tego jednego tematu. Teraz zaś nie musiał się już niepokoić ani o niczym myśleć, bo wszystko wskazywało na to, że podobnie jak w przypadku jego i Favellusa, koń i jeździec dobrali się bardzo szybko, a szeroki uśmiech Lei był na to najlepszym dowodem.
Kobieta pchnęła Lunę do niespiesznego kłusa, wysforowała się kawałek, przystanęła na szczycie niewielkiego pagórka. Uniosła się w strzemionach, objęła wzrokiem teren, a potem zawiesiła go na czymś w oddali.
— Możemy tam pojechać? — spytała, wskazując dłonią kierunek, gdy rycerz już się z nią zrównał.
— Możemy pojechać wszędzie, gdzie tylko będziesz chciała.


Dni w Château mijały im powoli, a Lea zdawała się przyzwyczaić do atmosfery zamku. Szybko zapoznała większość załogi, czemu Antares się nie dziwił. Lei nie dało się nie lubić, a ta jej naturalna empatia zjednywała jej wszystkich, bez względu na status. W głębi serca rycerz pragnął, by ten stan trwał wiecznie. By mógł spędzać każdy dzień w zamku, u boku Lei, po prostu rozmawiając o wszystkim, pokazując jej kolejne rzeczy, czytając razem książki, trenując razem albo wybierając się na przejażdżki po okolicy. Jednak wiedział dobrze, że to były tylko próżne marzenia podyktowane wygodnictwem, nieprzystojnym dla rycerza. Dni beztroski się kończyły, zaś Antares z bólem serca uświadomił sobie, że może, że to były też jego ostatnie dni z Leą.
Był już wieczór, gdy Antares po raz kolejny chodził wokół tej myśli, jak wokół jątrzącej się rany, wiedząc dobrze, że trzeba będzie ją przeciąć i oczyścić, ale nie chcąc jej dotykać. Mężczyzna przysiadł na skraju olbrzymiego łóżka. Wyjął z szafki książkę od Lei, wyjął haftowaną chusteczkę od niej. A potem zdjął naszyjnik, który dostał od niej przed ponad rokiem. Czuł się nagi bez łańcuszka wokół szyi i znów coś ścisnęło go w środku na myśl o tym, że może Lea już jutro zażąda zwrotu wszystkich tych rzeczy. Albo powie, że może je sobie zatrzymać, ale już nigdy się do niego nie odezwie, nie będzie chciała mieć z nim nic wspólnego. Przykre uczucie mrowienia przeszło przez zdrętwiałe palce.
„Przestań się tak martwić. Trochę wiary we własną kobietę, co? Trochę zaufania”.
„Ufam jej własnym życiem”.
„Biorąc pod uwagę to, jak nisko je cenisz, to nie jest to żadna wartość”.
Antares miał na końcu języka powiedzenie, że gdyby nie obecność maga, niczego nie musiałby rozważać i niczym się denerwować. Jednak to byłyby słowa niesprawiedliwe i dyktowane gniewem, który nie był stosowny dla rycerza. Mag wiele razy udowodnił już, że wbrew pozorom ma serce po właściwej stronie i potrafi się zatroszczyć, walczyć o sprawę, choć jego kodeks moralny był dla Antaresa miejscami bardzo pokręcony.
„Zrobiłbym dla niej wszystko”.
„To rób. Nie jest tak, że za każdym razem to będzie utłuczenie jakiegoś łuskowatego bydlaka, nie?”
Logika wypowiedzi maga była trudna do podważenia. Prawda, w życiu rycerza wiele było przeciwności do pokonania i bitew do stoczenia, nigdzie jednak nie było powiedziane, że każda z nich objawi się pod postacią potwora, przeciw któremu trzeba będzie dobyć miecza.
„Wiem. Jestem zdecydowany. Ale to nie sprawia, że jest mi łatwiej”.
„Są takie momenty, że brzmisz niemal tak, jakbyś miał jakieś bogatsze życie wewnętrzne. Niechybnie mój wpływ”.
Antares uśmiechnął się smutno. Czas, kiedy irytowały go wszystkie wypowiedzi maga, minął bezpowrotnie.
„Jest pierwszą osobą… że w ogóle rozważałem, żeby…”
„Pierwszą i jedyną”.
„Pierwszą i jedyną” zgodził się Antares.
Przez pewien czas obaj milczeli. Rycerz w zamyśleniu przesuwał palcem po grzbiecie książki. Mag odezwał się:
„W sumie jak «pierwsza», to może jeszcze się kiedyś jakieś trafią. Myślałeś o tym?”
„Myślałem. I sądzę, że to zależy od ciebie”.
„Niby jak?”
„Zmieniłeś się. Nie jesteś już tak… problematyczny… jak kiedyś”.
„Problematyczny? Ja? Ja nigdy nie byłem problematyczny!” Zaperzył się mag, wiercąc gdzieś na granicy świadomości Antaresa. „Ja zawsze byłem taki sam. To ty się zmieniłeś”.
„Ja?”
„Tak, ty. Nie jesteś już takim beznadziejnym cymbałem. Znaczy, dalej jesteś cymbałem”. Mag westchnął. „Ale powiedzmy, że jest jakaś nadzieja”.
„Potraktuję to jako komplement”.
„Twoja wola”.
Krótka wymiana zdań na moment oderwała myśli Antaresa od tego, co miało się wydarzyć następnego dnia, ale sprawa tej najważniejszej rozmowy ściągała je z powrotem niczym magnes. Rycerz na powrót założył medalion, ostatni raz rozwinął i złożył znów chusteczkę. Schował ją razem z książką w szafce nocnej i po chwili wahania zgasił świecę, wsunął się pod kołdrę, wyciągnął na plecach. Wzrok utkwił w haftowanym baldachimie – jego łóżko w zamku markiza było olbrzymie i bajecznie wygodne, mimo to Antares czuł, że tej nocy nie będzie dobrze spał. Postanowił coś i nie zamierzał tego zmieniać. Wiedział, że jutro się nie cofnie – ale to wcale nie sprawiało, że było mu lżej na sercu.


Antares nie miał problemu z wyborem miejsca.
Była taka stara, krzywa sosna, tam na skraju lasu. Wyglądała, jakby pilnowała czegoś, może strzegła drogi, a może po prostu znudziło ją rosnąć prosto i postanowiła pochylić się nad jakimś wykrotem, odpuszczając sobie wysiłek pięcia się w górę, w stronę słońca. To było dobre miejsce, Antares czasem tam przesiadywał, wtedy, gdy jeszcze był jedynie młodym giermkiem i potrzebował chwili ciszy i spokoju, z dala od kamiennych murów zamku, gdzie wszyscy go znali i najczęściej prosili go o pomoc, gdy tylko się pojawił. A on nigdy nie odmawiał, ale tak jak każdy potrzebował momentu wyciszenia, gdy nic nie zburzy jego myśli i nie oderwie ich od tego, co akurat chciał ułożyć w głowie. Jednocześnie Antares nie czuł potrzeby ucieczki od innych osób albo od bycia giermkiem – nie, to było jego życie i droga, jaką dla siebie wybrał. Dlatego też miejsce pod krzywą sosną było takie dobre – bo nikt go nie rozpraszał, a jednocześnie zamek był tak blisko, ledwie chwila galopem, więc jeśli byłby potrzebny, dało się go łatwo znaleźć.
Antares wiedział, że to miejsce było idealne. Dawało poczucie prywatności bez wrażenia nadmiernej izolacji, a jednocześnie wystarczyło ledwie parę kroków, by zniknąć w leśnej gęstwinie. Gdyby po całej tej rozmowie Lea potrzebowała samotności, mogłaby zaszyć się wśród drzew, a gdyby wolała bezpieczeństwo większej grupy osób, zamek był tak blisko. Rycerz jakoś niewiele myśli poświęcał opcji, w której wszystko idzie dobrze i Lea nie mówi mu, że lepiej dla nich będzie, jeśli ich ścieżki się rozejdą.
Kobieta jechała u jego boku, a Luna, grzecznie dreptała obok Favellusa, zarzucając od czasu do czasu łbem i parskając radośnie, gdy wyprowadzano ją w miejsce, którego jeszcze nie zwiedziła. Favellus dla odmiany zachowywał spokój i powagę rumaka, który zjeździł kawał świata i niewiele robiło na nim wrażenie. Śnieżnobiały destrier kroczył dostojnie rozmiękłą po ostatnim deszczu drogą, bezbłędnie rozpoznając miejsce, do którego Antares chciał się udać.
Krzywa sosna urosła od czasu, gdy Antares ostatnio przesiadywał w cieniu jej gałęzi. Pochyliła się jeszcze bardziej, a najeżone igłami gałęzie tworzyły jeszcze obszerniejszy, naturalny namiot, odgradzający ten leżący pod sosną pniak od reszty świata. Antares pozwolił Favellusowi podejść bliżej, następnie zeskoczył z siodła, złapał wodze, pogłaskał rumaka po miękkich chrapach.
— To jest to miejsce, które chciałeś mi pokazać? — spytała Lea, również zeskakując z grzbietu swego wierzchowca.
Miejsce, na dobrą sprawę, nie wyróżniało się niczym szczególnym. Wygodą nie dorównywało nawet najskromniejszemu z salonów Château, widoki nie równały się z tymi, które roztaczały się z wieży sokolników. Rosnące wokół rośliny nie były tak egzotyczne, jak te w zamkowych ogrodach, a panująca wokół cisza na pewno nie miała w sobie tego ciepła i powagi, jakimi emanowała biblioteka. Miejsce było ładne i miłe, ale na tle innych, do których Antares zaprowadził Leę, wypadało co najmniej blado.
— Chciałem… pomówić o czymś — powiedział w końcu, nie do końca patrząc w stronę Lei, skupiając się bardziej na tym, by przywiązać Favellusa, popuścić mu popręg.
Rycerz nie dostrzegł zatroskanego spojrzenia, jakie przebiegło przez twarz kobiety, gdy ta poszła w jego ślady, przywiązując Lunę tuż obok i rozluźniając trzymające siodło sprzączki.
— Tu… jest dobre miejsce, żeby usiąść.
Antares wskazał dłonią w stronę konaru zalegającego pod sosną, stanowiącego coś na kształt naturalnej ławy. Sam tu często siedział, dyndał nogami nad rozmiękłym torfem, ciesząc się ciszą i spokojem. Teraz wokół nich panowała względna cisza, ale serce rycerza nie zaznało spokoju. Lea przysiadła na konarze, odgarnęła kosmyk włosów.
Mężczyzna dołączył do niej, lecz instynktownie usiadł nieco dalej, nie tuż obok, jak robił to zazwyczaj. Ramię nie otoczyło barków Lei, Antares nie oparł policzka o te miękkie, rude włosy. Siedział tak, jakby wydarzenia z Crullfield i Taewen nigdy nie miały miejsca; trzymał dłonie splecione na kolanach, plecy nieco sztywno i nie do końca patrzył na swego rozmówcę.
„Chłopie, weź wyluzuj. Stresujesz Leę”.
Rycerz nie potrafił nic na to poradzić. W jego życiu miało miejsce wiele sytuacji, które przytłoczyłyby zwykłego człowieka, lecz Antares pozostawał w ich obliczu niewzruszonym, bez zastanowienia czyniąc to, czego wymagał od niego kodeks rycerski. Jednak w tym jednym momencie było mu tak trudno – odwaga, która pozwalała mu bez strachu dobyć broni przeciw najgroźniejszemu potworowi, okazywała się niewystarczająca, by obnażyć własne serce. Rycerz zacisnął dłonie. Gdyby miał zrobić coś dla siebie samego, nie starczyłby mu siły. Ale jeśli miał to zrobić dla Lei, nie było rzeczy, która by go przerosła. Podniósł wzrok na siedzącą u jego boku kobietę, nabrał głębiej tchu.
— Chciałem… chciałem, żebyś coś o mnie wiedziała. Nie chcę mieć przed tobą tajemnic, Lea, zbyt wiele dla mnie znaczysz — zaczął, starając się mniej więcej podążać za tym, co omówił razem z magiem, jednak gładkie słowa i starannie przemyślane zdania rozsypywały mu się, nie składając wcale w to, co było optymalne i co tyle razy sobie powtarzał.
— Czułam, że jest coś, co cię niepokoi — odparła, zamilkła na moment, a potem przesunęła się, usiadła bliżej niego. Smukłe palce odnalazły jego dłoń, ścisnęły lekko, dodając odwagi. — Antaresie… Cokolwiek niedobrego się dzieje, możesz mi powiedzieć. Przecież wiesz…
Przymknął oczy. Gdyby chodziło o coś bardziej zewnętrznego… Gdyby musiał nagle udać się w podróż i zamierzał wrócić za kilka miesięcy albo nawet dłużej, gdyby markiz postanowił przydzielić mu ucznia, gdyby stało się cokolwiek innego. Ale nie, tym razem chodziło o niego samego, a Lea miała prawo wiedzieć. Antares nie wyobrażał sobie sytuacji, w której by to przed nią zataił. Szczególnie biorąc pod uwagę dalsze plany i przemyślenia o tym, jak chciałby, by wyglądała ich przyszłość.
— Lea… — głęboki wdech i wydech — nie jestem sam w swojej głowie.
Chwila ciszy, rycerz miał wrażenie, że świat przestał się obracać.
— Po prostu… oprócz mnie i mojej świadomości jest jeszcze druga osobowość. Jest ten drugi.
I proszę, powiedział to. Nie przypuszczał, że te słowa kiedykolwiek opuszczą jego usta, ale oto stało się niemożliwe. Nie odważył się spojrzeć na Leę, lecz pewne pocieszenie stanowił fakt, że wciąż nie puściła jego dłoni i nie odsunęła się. Może całość jeszcze do niej nie dotarła.
— To… Tak było zawsze? To znaczy, że ten drugi… — spytała, nie do końca nawet formułując zdania. Antares potrząsnął głową.
— Nie, nie zawsze tak było. Ja, uch… Kiedyś, to znaczy, jak jeszcze byłem dzieckiem i byłem dopiero paziem, i sir Roderyk mnie uczył to… — Westchnął, wracając myślami do tamtego momentu. — Bo to było tak. — Podjął, podejmując temat, wracając częściowo do swego zwyczajowego tonu. — Był pożar. Płonęło takie… myślałem, że to był zwykły dom, że po prostu w środku byli ludzie i trzeba było im pomóc, ale… to nie był po prostu dom, tylko bardziej taka pracownia czarodzieja. Sam czarodziej był poza domem, budynek był pusty, a sir Roderyk wołał mnie, żebym został i nie leciał tam, ale go nie słuchałem.
„Trochę chaos, chłopie, ale jak już zaczynasz od środka, to leć”.
Antares urwał, zająknął się. Faktycznie, miał zupełnie inaczej to zacząć, ale zaczął właśnie tu. Poza tym uświadomił sobie wtedy, że za każdym razem, gdy nie słuchał sir Roderyka, całość kończyła się dla niego nieciekawie.
— Pobiegłeś do środka płonącego domu? — spytała Lea, a rycerz pokiwał głową.
— Myślałem, że ktoś tam był i potrzebował pomocy. — Wyjaśnił, wciąż patrząc na swoje dłonie i nie dostrzegając tego pełnego zrozumienia spojrzenia, jakim obdarzyła go kobieta. — Widzisz, niewiele pamiętam z tamtego dnia. Nie kontrolowałem własnej magii tak dobrze, jak robię to teraz i chyba zatrułem się dymem. Straciłem przytomność, a gdy się obudziłem, gdy już sir Roderyk wydobył mnie stamtąd, a wielebny Leonard ocucił, to wtedy… Wtedy był ten pierwszy raz, kiedy czułem, że już nie jestem sam.
„Kawał czasu temu, jak się tak zastanowić”.
Lea powoli pokiwała głową, jej palce mocniej zacisnęły się na dłoni Antaresa.
— Ta druga osobowość — zaczęła ostrożnie. — Jak on ma na imię?
— Nie wiem — odparł od razu Antares. — Pytałem go, ale nigdy mi nie odpowiedział. Najczęściej nazywam go „magiem” albo „tym drugim”.
Kolejna chwila milczenia.
— Jak… jak się dogadujecie?
To było ze wszech miar trudne pytanie.
— Bywa różnie — podjął w końcu. — Kiedyś było mi ciężko, my… nie rozumieliśmy się. — To było bardzo dyplomatyczne określenie na to, że każda ich rozmowa sprawiała, że Antares czuł się źle ze sobą, albo kończyli, krzycząc na siebie nawzajem. — Teraz jest lepiej, ale część jego myśli i przekonań wciąż pozostaje dla mnie niejasna.
„Oj, nie przesadzaj. To tylko dlatego, że jesteś kołkiem i pacanem”.
— To dobrze, że jest już lepiej.
— Mhm, dobrze…
Kolejna cisza, Antares wciąż patrzył na dłoń Lei, która jakimś cudem wciąż nie cofnęła się z jego uścisku.
— On ci pomaga, prawda? — spytała, popatrując na rycerza. — Mówiłeś, że to mag. I pamiętam też, że mówiłeś, że sam nigdy nie uczyłeś się niczego na temat magii. To znaczy, że nie miałeś nauczyciela i że jesteś samoukiem.
Rycerz skinął głową.
— Kiedy ma lepszy humor, pomaga mi, jeśli chodzi o magię. Gdy w trakcie misji jest coś do zrobienia, a zrozumienie magii by w tym pomogło, to czasem się odezwie i coś pomoże.
— Jak w Taewen?
— Jak w Taewen.
Antares pamiętał ten moment, gdy uzdrowiciel ukrył czarnomagiczne przedmioty pod obluzowaną deską pod podłogą. Gdyby nie pomoc maga, nigdy by ich nie znaleźli, nie wpadliby też na to, że grasująca w lesie bestia to tak naprawdę niewinny człowiek, a cała historia miałaby kompletnie inne zakończenie. Antares nie myślał już nawet o tym, jak bardzo mag był pomocny, gdy Crullfeld było zagrożone i gdy oni obaj musieli stanąć do walki, będąc niemalże pewnymi, że to ich ostatni moment.
— On nas teraz słyszy, prawda?
Antares skinął głową.
— Jak akurat nie śpi, to słyszy. Jest świadom tego, co robię, czasem też komentuje to, czy tamto.
„Zginąłbyś beze mnie”.
To był ten najbardziej problematyczny fragment – że prywatność Antaresa zależała na dobrą sprawę od kaprysu kogoś, z kim dopiero niedawno zaczął być na w miarę dobrej stopie. Całość może nie byłaby tak trudna, gdyby jego relacja z Leą była jedynie przyjacielska. Mag dużo mówił, często obiecywał gruszki na wierzbie, zapowiadał, kogo tym razem dojedzie i jak się tamten cymbał nie pozbiera, ale w gruncie rzeczy nigdy żadnej z tych obietnic nie zrealizował. Jeśli naprawdę trzeba było jego pomocy, wtedy pomagał, będąc na dobrą sprawę całkiem dobrym sprzymierzeńcem. Gdyby Antares po prostu przyjaźnił się z Leą, to nie byłby aż taki problem.
Kiedy jednak przychodziło do bliższego rodzaju więzi, rycerz wyobrażał sobie, jak niekomfortowa musi być myśl, że zawsze, gdy wydaje się, że są razem z Leą sami, tak naprawdę są we trójkę. Nie dziwił się pytaniu o to, czy mag słyszy to samo, co i on. Stąd w sumie niedaleko było do pytania, czy to samo widzi i czuje – Antares sam chyba spytałby o coś takiego, gdyby był na miejscu Lei, ale wiedział, że dla kobiety pewnie byłoby to krępujące. Dlatego postanowił po prostu odpowiedzieć, oszczędzając jej tego.
— Dogadujemy się różnie, ale on nie zachowuje się niestosownie. Nie w ten sposób — dodał po chwili. — Jeśli potrzeba, potrafi się wycofać na tyle daleko, że faktycznie na ten moment jestem sam.
Nie był pewien, czy te słowa dotarły do Lei i jakoś ją uspokoiły. Antares zerknął na nią, a na jej twarzy dostrzegł napięcie. Ale dalej się nie odsunęła, nie wskoczyła na siodło i nie odjechała w stronę zamku, więc może była jeszcze nadzieja.
— Czy wy… czy wy się czasem zamieniacie? — spytała po chwili.
— Nie, praktycznie nigdy. To jest dla niego bardzo trudne i męczące, żeby uch… kierować całym ciałem.
— Ale może to robić?
— Może. — Antares skinął głową.
„To jest ten moment, chłopie”. W głosie maga słychać było wesołość. „Mówiłem ci, że tak będzie”.
— Jeśli to nie byłby problem — zaczęła Lea, a rycerz już wiedział, jakie będą jej następne słowa. — Czy mogłabym z nim pomówić? Nie będzie mu za ciężko?
Antares pokręcił głową.
— Nie. Wspominał, że sobie poradzi. Poza tym lubi cię i też chciał porozmawiać.
Gdyby ktoś jeszcze rok temu spytałby go, czy dałby komukolwiek pomówić z magiem, Antares z całą stanowczością by zaprzeczył, mówiąc, że nie ma mowy, że mag nie potrafi się zachować, określa ludzi wulgarnymi epitetami, a każda rozmowa z nim, jaką można sobie wyobrazić, na pewno zakończyłaby się kłótnią albo nawet walką. Ale teraz było inaczej. Wbrew temu, co mag mówił jeszcze poprzedniego wieczora, ten drugi zmienił się, Antares nie miał co do tego wątpliwości. A powód tej zmiany siedział właśnie tuż obok i nadal nie wypuszczał jego dłoni.
— Bardzo różnimy się charakterem, ale nie musisz się martwić. On… jego dobór słownictwa bywa wątpliwy…
„Ej! Sam masz wątpliwy dobór słownictwa!”
— …ale jest szczery i otwarty.
„Dobra, wybrnąłeś”.
Antares puścił dłoń Lei, odsunął się kawałek, usiadł bardziej przodem do niej.
Zmiana była natychmiastowa, pozornie niemożliwa do zauważenia, lecz nie dla kobiety zdolnej z pamięci narysować tyle portretów rycerza. Bo to wciąż było to samo ciało – włosy Antaresa nie zmieniły nagle koloru, twarz nie zmieniła rysów, postawa wciąż była tak samo niewyględna, jak zawsze. Może oczy miały nieco inny odcień, ciemniejszy i bliższy intensywnemu oranżowi, ale poza tym mężczyzna wciąż wyglądał jak ten sam błędny rycerz gnający gdzieś na grzbiecie Favellusa. To, co się zmieniło, widać było w szczegółach. Sama postawa mężczyzny była odmienna – plecy trzymał równie proste, ale nie tak sztywne, siedział w ten sam sposób, ale w jakiś sposób zdawał się zajmować więcej miejsca. Uśmiech, który pojawił się na jego twarzy, był pogodny i zaczepny, kompletnie nie pasował do Antaresa.
— Cześć, księżniczko — zaczął, szczerząc zęby. — Miło móc z tobą w końcu porozmawiać.
Lea wpatrywała się w niego przez pewien czas w milczeniu, nim skinęła głową, a jej usta wygięły się w nieco niepewnym uśmiechu.
— Miło mi cię poznać.
— No raczej, że miło. Wszystkim miło mnie poznać, jestem po prostu cudowny.
„Lea czułaby się mniej skrępowana, gdybyś nie był aż tak bezpośredni”.
„Nie pouczaj mnie, jak rozmawiać z niewiastą”.
— Antares mówił, że nie chciałeś się mu przedstawić, mimo to… — Lea urwała, nabrała tchu. — Chciałabym wiedzieć, jak mam się do ciebie zwracać.
— Jak ci pasuje. — Mężczyzna wzruszył ramionami. — Wiesz, imiona to śliska sprawa, szczególnie dla magów, więc jak ci tam wyjdzie, tak na mnie mów.
— To… skoro tak właśnie chcesz. — Lea skinęła głową, splótłszy dłonie.
— Wybacz, nie ma wyjątków. Temu kmiotowi nie powiedziałem, to czemu miałbym komukolwiek innemu.
— Kmiotowi?
— Antaresowi. — Uśmiech nie schodził z ust maga, ale wzrok dostrzegł coś pomiędzy smutkiem i niepokojem malującym się na twarzy Lei. — E, nie martw się. To tak no… pieszczotliwie z tym kmiotem. Ten krasnoludzki otoczak z baranem też tak czasem na niego mówi.
„Przecież to nieprawda”.
„Ale Lea się będzie lepiej czuła”.
— Thundri?
— Ten sam. Mężczyźni tak mają.
Skinęła głową.
— Chciałam ci podziękować… że pomagasz Antaresowi. Teraz gdy o tym myślę, to było wiele momentów, kiedy mu pomogłeś, prawa?
— No raczej. Zginąłby beze mnie.
„Bez przesady”.
„No, a nie?”
— To ty uczyłeś go magii?
— O, co to, to nie! — Mag machnął lekceważąco dłonią. — I tak by nic nie zrozumiał, nie po drodze mu z książkami i trudnymi konceptami. Poza tym jestem najpotężniejszym magiem na świecie i każdy inny czarodziej może mi co najwyżej buty czyścić. Mam lepsze rzeczy do roboty niż nauczanie jakichś kmio… jakichś rycerzy magii.
Wypowiedziane z całą stanowczością zapewnienia brzmiałyby o wiele bardziej wiarygodnie, gdyby mag dysponował własnym ciałem i faktycznie potrafił rzucać jakieś zaklęcia, nie przyprawiając przy tym zarówno siebie, jak i Antaresa o ciężkie skutki uboczne. Mimo to Lea nie parsknęła mu śmiechem, nie pokręciła głową, nie popatrzyła z politowaniem.
— Powiedz mi, lubisz muzykę?
Mag uniósł brew.
— Jeszcze się pytasz? Jasne, że tak. Świetnie śpiewam i gram na piętnastu instrumentach.
Ten lekki, nieśmiały uśmiech, powrócił na twarz Lei.
— To ty śpiewałeś wtedy na turnieju.
— To ja. — Mag wypiął dumnie pierś. — Antares ma całkiem w porządku głos, ale boi się go używać, a poza tym nie ma ucha do muzyki. Próbuje coś tam czasem brzdąkać, ale ciężko chłopu idzie. — Mężczyzna westchnął, wzruszył ramionami, wrócił spojrzeniem do Lei, a rozmową do turnieju. — Podobało ci się?
— Mhm. To była bardzo ładna piosenka.
— Sama klasyka. Gust też mam świetny. A Antares czasem potrzebuje, żeby kopnąć go w ten kościsty tyłek, żeby zrobił coś sensownego. Znaczy – coś innego niż typowo rycerskie rzeczy w rodzaju tłuczenia jakichś przypadkowych potworów i pakowaniu się w kolejne tarapaty.
Mag, jeśli akurat miał dobry humor i taka była jego wola, potrafił roztoczyć wokół siebie jakąś taką aurę, która sprawiała, że rozmowa stawała się luźniejsza i mniej formalna. Antares widział to chyba pierwszy raz w życiu w jego wykonaniu.
— Masz dużo takich artystycznych zainteresowań?
— Sporo — odparł, uciekając wzrokiem w niebo, przykładając palec do podbródka w wystudiowanym zamyśleniu. — Jestem wszechstronnie wyedukowanym mężczyzną, nieobce są mi też sztalugi i pióro, potrafię docenić piękno rzeźby i budynku, a także sztuki teatralnej i starannie uszytego stroju. Możesz więc sobie wyobrazić, że miejscami jest mi ciężko z Antaresem, szczególnie biorąc pod uwagę ubogą i monotonną zawartość jego szafy.
„Nadmiar strojnych szat nie przystoi rycerzowi”.
„Bardzo dobrze wiesz, co sądzę o takim pierdoleniu”.
— Antares wcale nie ubiera się źle.
— Mógłby lepiej.
Mag odgarnął z czoła grzywkę. Jego dłoń drżała niemal niezauważalnie.
— Cóż, my tu gadu-gadu, a mi się powoli czas kończy. — Mężczyzna odwrócił się do Lei, posłał jej kolejny uśmiech, ale tym razem inny, jakby głębszy i poważniejszy. — Dzięki, że opiekujesz się tym zakutym łbe… rycerzem. Odkąd cię poznał, trochę łatwiej z nim wytrzymać, bo wcześniej to naprawdę można było uświerknąć, jak coś powiedział. Teraz jest z nim o wiele lepiej.
Mag puścił jej oczko na do widzenia, a potem przemiana nastąpiła równie szybko i niepostrzeżenie, jak poprzednio. W jednej chwili u boku Lei siedział rozparty na konarze czarodziej, w kolejnej był już rycerz, ze sztywno wyprostowanymi plecami i dłońmi splecionymi w niepokoju. Lea nie musiała pytać, czy to już, czy to na pewno on. Na powrót usiadła bliżej, jej palce znów wsunęły się między dłonie Antaresa. Przez pewien czas oboje milczeli, w tle słychać było tylko szum koron drzew i ćwierkanie ptaków.
— Bardzo różnicie się charakterem — podjęła Lea, Antares pokiwał głową.
— Poszedł teraz spać.
— To go naprawdę męczy.
— Mhm.
I znów cisza, ale tym razem nie było w niej aż tyle napięcia, co na samym początku.
— Co o nim sądził sir Roderyk?
— Nie powiedziałem mu. Nikomu nigdy nie powiedziałem. — Antares rozplótł palce, w końcu odważył się mocniej złapać dłonie Lei. — Tylko tobie jednej.
Poczuł, jak kobieta dotyka jego policzka i delikatnie gładzi skórę.
— Musiało ci być ciężko.
— Było. Bardziej dlatego, że hm… kiedyś ta relacja wyglądała inaczej, mag mi nie pomagał i nie mogłem na nim polegać. Wypowiadał się źle o wielu osobach, wtrącał nieuprzejme komentarze, burzył mi myśli. Myślałem, że jeśli powiem sir Roderykowi, nie pozwoli mi zostać rycerzem.
Lea nie cofnęła dłoni, wciąż gładząc jego policzek.
— Dziękuję, że mi o tym powiedziałeś.
Antares w końcu się uśmiechnął, może nieco blado.
— Dziękuję, że… wysłuchałaś i nie uciekłaś — powiedział w końcu. — Wiem, że pewnie teraz musisz przemyśleć, czy to wszystko ma jeszcze sens. To znaczy, czy my… czy bycie ze mną ma sens.
Bał się tego, bał się jej reakcji i odpowiedzi, a jednocześnie czuł ulgę, bo przecież wszystko, co miało się wydarzyć, już się wydarzyło. Nie miał nic więcej do powiedzenia czy wyjaśnienia, teraz wszystko było w rękach Lei i zależało tylko od niej.
— Lea, ja przyjmę każdą twoją decyzję. Nie przejmuj się mną, myśl tylko o sobie. Żeby dla ciebie było lepiej.
Poczuł, jak kobieta mocniej opiera się o jego ramię.
— Ja już wszystko wcześniej przemyślałam i dla mnie jest lepiej, gdy jestem z tobą.
Rycerz potrzebował chwili, by sens słów do niego dotarł, przebiwszy się przez wszystkie warstwy przygotowania na najgorsze. Antares odwrócił głowę, popatrzył w końcu w te zielone oczy – błyszczące ciepłem i czułością, ale na pewno nie strachem albo odrzuceniem.
— Naprawdę?
Lea obdarzyła go uśmiechem, skinęła głową.
— Naprawdę.
Głęboki wdech, powolny wydech.
— To dobrze. — Antares pochylił głowę, oparł czoło o ramię Lei, po chwili ukrył twarz gdzieś w zagłębieniu jej szyi. Jego głos był potem taki cichy, że prawie nie było słychać, jak łamie się w połowie słów. — To bardzo dobrze. Bałem się, że mnie odrzucisz.
— Nie zrobiłabym tego.
Antares uśmiechnął się, tym razem szerzej i zupełnie szczerze. Przymknął oczy, pozwalając, by jego serce się uspokoiło, a dusza odpoczęła, gdy kobiece dłonie przegarniały jego włosy, odganiając jednocześnie całe napięcie. Antares otoczył Leę ramionami, przyciągnął bliżej, przytulił mocno, jakby trzymając się jej. Trwał tak, a Lea nie poruszyła się, nie próbowała odsunąć ani poprawić, dając mu tyle czasu, ile potrzebował. I gdy w końcu podniósł głowę, jego oczy błyszczały tak jak zawsze, a dłoń sama znajdowała rękę Lei, zwyczajnie i naturalnie, jakby to właśnie do tego była bardziej stworzona, niż do miecza.
— Wiesz, w okolicy jest jeszcze ładny strumień, moglibyśmy tam pojechać — podjął, wracając do swojego zwyczajowego tonu. Lea odpowiedziała mu uśmiechem.
— Chętnie.


Moment, gdy trzeba było im opuścić Château nadszedł dziwnie szybko, sama zaś droga powrotna do siedziby Gildii wydawała się mu jakimś nierealnym snem. Przynajmniej z początku. Lei zdarzało się zadać jeszcze pytania o maga, Antares zaś odpowiadał na nie, z każdą kolejną taką rozmową coraz mniej spinając się w sobie i odbierając to jako coś naturalnego. Nie miał pojęcia, że coś takiego jest w ogóle możliwe i że kiedykolwiek dojdzie do takiego etapu zaufania komukolwiek. Nawet gdyby przyszło mu do głowy i jednak odważyłby się powiedzieć o magu sir Roderykowi, temat na zawsze pozostałby w tej niewygodnej sferze, której starałby się nie dotykać i nie ruszać. Zaś z Leą… nie, to było coś zupełnie innego. Kobieta uśmiechnęła się tylko, gdy pewnego dnia Antares zakończył wieczerzę wielkim kawałkiem ciasta z kremem. Wiedziała, kto je tak naprawdę lubi.
Lumi nie posiadał się z radości, gdy oboje pojawili się w końcu w Tirie, szczebiotał całe popołudnie i mościł się to na kolanach Lei, to u Antaresa, nie potrafiąc znaleźć sobie miejsca i próbując być w dwóch miejscach jednocześnie. Rycerz śmiał się z rozemocjonowanego kurczaka, siedząc tuż u boku Lei, z barkiem wtulonym w jej ramię i dłońmi zanurzonymi wśród puchatych piór, wsłuchując się w to melodyjne ćwierkanie, jakby Lumi próbował im opowiedzieć coś niezwykle ważnego. Kurczak zmęczył się w końcu, a potem zapadł w głęboki i spokojny sen, jak to mają w zwyczaju robić dzieci po dniu pełnym wrażeń.
Gdy następnego dnia Antares zabierał Lumiego na dół, do kuchni, by obaj zjedli śniadanie, zauważył wśród jednolicie żółtego puchu coś, czego wcześniej tam nie było.
Pojedyncze białe pióro.


_______________
Cytat w tytule: C. S. Lewis.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz