Gwiazdy, jak zawsze, wskazywały
jej drogę. Tym razem nie bała się nią podążać, bo znała cel i wszystkie
przystanki po drodze, kolejny raz planując coś z niewielkim wyprzedzeniem, tak
nie-po-swojemu, zupełnie w innym stylu. Normalnie nie przejmowała się czymś tak
bzdurnym jak konkretne założenia, określone warunki, zawsze musiała dopytywać,
podpytywać, sprawdzać, czy nie może drugiej strony, albo co gorsza siebie,
naciągnąć na coś więcej. Nie wiedziała jeszcze, czy ten progres zmierza w dobrą
stronę, ale miało to swoje zalety.
Nie gnała na złamanie karku.
Mogła delektować się spokojem z dala od gildyjskiego zgiełku, udając, że wcale
nie wydłuża podróży przez nadmiarowe zatrzymywanie się na dodatkowe ćwiczenia.
Miecz gładko leżał w jej dłoni, choć jeszcze kilka tygodni temu nieporadnie
raniła sobie dłonie łamanym, postrzępionym od użytku drewnem. Teraz lekko tępe
ostrze kusiło za często, żeby mogła się oprzeć jego wdziękom.
Wiedziała, gdzie się udaje, ale
też wiedziała dokąd może wrócić. I to nawet nie do jednego miejsca, a w
zasadzie do kilku, co wprawiało jej serce w stan niespokojnego przyczajenia.
Pomijało od czasu do czasu upływającą sekundę, jakby ciało zachłystywało się
rozmarzonymi myślami kobiety. Mogłaby przecież dawno zrezygnować, wylądować w
wygodnej posiadłości, odwiedzić psa, zwiedzić kapliczkę, odmalować te okropnie
brzydkie, niepotrzebnie bielone ściany przed…
To wszystko były plany na potem.
Jeszcze uczyła się, że plany mogą trwać dłużej niż te kilka minut, zanim nudziła
się ich przedobrzoną organizacją.
Cala miała zadanie do wykonania
po raz pierwszy od dłuższego czasu. Żeby je dostać i wyrwać się z gildii
musiała poprosić Cervana, żeby ściągnął z niej ban na zbyt długie wycieczki,
który i tak był tylko pustym frazesem, patrząc po jej ostatnich wyprawach.
Zwiewała coraz dalej, podróżowała tam, gdzie ją nogi poniosą i gdzie dowiezie
ją bestia, którą odmawiała nazywania po imieniu, dopóki ten przeklęty koń nie
przestanie podjadać jej włosów. Zbyt długich, które zaczynały jej powoli przeszkadzać
w pracy, ale na razie nie mogła zdecydować się pomiędzy utrzymywaniem ich do jakiejś
konkretnej długości czy ponownego ścięcia do podbródka.
— Wio! — popędza konia, który
zwalnia wyłącznie po to, żeby ją zdenerwować, jest tego pewna. — Wio, kurwa, bo
mi Dina ucieknie! — Tak naprawdę wcale nie, dobrze wyliczyła czas, ale lubiła
się na konia pogniewać.
Niby umiała jeździć i wydawało
jej się, że ma ku temu wystarczająco dopracowane umiejętności, ale Carino
nienawidził ją ze szczerą wzajemnością. Kapryśny, marudny wierzchowiec potrafił
zatrzymać się z rwącego galopu z powodu wypatrzonej w trawie ukochanej
stokrotki, nie zważając, że fizyka, ważąca w chuj szkapa i nagły stop miały ze
sobą bardzo, bardzo mało wspólnego. A czas uciekał, zanim dotrze do obecnego
miejsca pobytu kobiety, rezolutnej przemytniczki może już tam nie być. Calitha
wolałaby nie spaprać pierwszej, porządnie jej przydzielonej roboty.
Miała z Diną niewiele do
czynienia w trakcie swojego pobytu w gildii. Nic dziwnego, Cala przemyt uważała
za rzecz wręcz osobistą i od konkurencji trzymała się raczej z daleka, bo
przecież leżało to w geście tak bliskim kradzieży, że fukała na kogokolwiek,
kto wtrącał się w okolice jej sztuki. Nie zawsze się udawało, taki Cahir to
zdecydowanie przesadzał z kradnięciem rzeczy, które oczywiście, że
należały do niej, nawet jeżeli były to akurat okulary Willa, kapelusz
Nikity czy koszule Aherina, więc kłótnie były zobowiązujące i wpisywały się w
specyfikę zawodu. Trza było bronić honoru i kraść od złodzieja.
Minęła kolejna godzina, zanim w
końcu dotarła na miejsce. Zeszła z konia i mocno ścisnęła wodze, żeby parszywek
znowu nie poszedł siną w dal, przynajmniej dopóki wciąż służy jej za
przechowalnię pakunków, jakkolwiek wielu ich nie było. Najważniejsza, malutka
przesyłka była przecież już od dawna schowana w calowych butach, zbyt dużych o
kilka rozmiarów, w zbudowanej z przodu ukrytej skrzyneczce w ramach zapasu
miejsca na palce. Takie małe gówno, a tyle warte, przeszło jej przez myśl i
szybko wyleciało bokiem na widok szarpaniny.
Gwizdnęła przeciągle, puszczając
wodze i rzucając się na pomoc przewracającej się powoli Dinie.
— Dinka, kochanie, dobrze cię
widzieć! — krzyknęła radośnie, ale zbyt szybki ruch pomógł niewiele. Zamiast
wesprzeć dziewczynę wpadła w nią ze zbyt dużym impetem, barkiem uderzając w
głowę zapijaczonego jegomościa, który zsunął się po ramieniu niższej z kobiet.
Gdyby ten upadł bardziej nieporadnie, prawdopodobnie rozbiłby sobie łeb na
wszystkie diabły, ale szczęśliwie wyglądało na to, że najwyżej rozjebał sobie
rękę, która zamortyzowała upadek.
— To zdecydowanie nie tak miało
wyjść — powiedziała głośno Calitha po chwili osłupienia.
Spojrzała z czarującym uśmiech (jakkolwiek
czarujący mógł być po kilkudniowej podróży, ze spaniem po lasach wśród
świerszczy i zajadania się suszoną wołowiną), na Dinę, licząc, że nie wpakowała
się właśnie w kolejne, nadmiarowe bagno.
— Dinuś, powiedz, że to był
przypadek, co? Znasz tego pana? Napastował cię? Znajdziemy jakąś wymówkę, jebać
odszkodowania — dodała szybko, widząc ślady na twarzy gildyjki, aż krew się w
niej zagotowała. — A to chuj jebany, ja
ci zaraz dam, tak z łapami wyskakiwać — rzuciła jadowicie, butem odwracając
twarz mężczyzny na bok i wizualnie sprawdzający, czy w ogóle żyje.
Wyglądał
najwyżej na zaspanego, a przynajmniej oddychał, więc jak na jego przewinienie w
oczach Cali, to dla takiego gnoja i tak było już za dużo. Zawsze była szybka w ocenianiu
innych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz