poniedziałek, 12 września 2022

Od Antaresa cd. Lei

Profesor spał spokojnie. Pozornie – wydawało się, że wszystko jest w porządku, ale nastroje w grupie były w najlepszym wypadku niewesołe.
Z jednej strony zniknęło to lepkie, przytłaczające poczucie zagrożenia, które przygniatało plecy naukowców i sprawiało, że co jakiś czas zaciskali usta, marszczyli brwi, zerkając z niepokojem w stronę lasu. Przemytnicy przestali stanowić dla nich przeszkodę, wywleczeni z ruin w ciasnych pętach. Z drugiej strony teraz to serce całej wyprawy było zagrożone, i to w bardzo dosłowny sposób. Zaniepokojone zerknięcia w stronę lasu zastąpiono zerknięciami w stronę namiotu Fioravantiego.
„Jesteś w stanie mu jakoś pomóc?”
„Po co?”
„Żeby Lea się nie martwiła?”
„Och, do kurwy nędzy, poważnie…” burknął mag.
Antares przeniósł spojrzenie na Leę – dziewczyna pochylała się nad dogasającym ogniskiem, zalewała właśnie resztki tlących się polan wodą na noc. Naukowcy rozeszli się do swoich namiotów, Pascal przeniósł już swoje posłanie do namiotu profesora – gdyby starszy mężczyzna źle się poczuł, miał obudzić geologa. Ten zaś zapewniał, że tym razem będzie spał czujnie, niczym zając, i na pewno nie będzie chrapał.
Rycerz wybierał się właśnie na wieczorny obchód lasu w poszukiwaniu węży i czegokolwiek, co mogłoby podkraść się nocą do obozowiska, zagrozić bezpieczeństwu całej ekipy.
„Mówiłem ci, jak działa moja magia. Jak chcesz, żeby profesorek miał serce jak dzwon, to przywlecz tego młodego obszczymurka i zaraz będzie ogarnięte.”
„Ta magia jest bezużyteczna.”
„No jasne, wypowiedział się znawca magii. Sam jesteś teraz bezużyteczny!”
Antares zmarszczył brwi. Magia przepłynęła w stronę jego oczu, wyostrzając wzrok i sprawiając, że te najdrobniejsze okruchy światła gwiazd ukazywały mu wszystkie szczegóły otoczenia z taką dokładnością, jakby był środek dnia. Jeśli jakiś zabłąkany mokasyn krył się wśród gałęzi, to znalazł sobie na to bardzo niefortunne miejsce.
„Pamiętasz, jak Tallulah zemdlała na treningu? Ostrzegłeś mnie wcześniej.”
„To było co innego.”
„Nie jesteś w stanie nic przewidzieć, jeśli chodzi o mężczyznę?”
„Ty nie jesteś w stanie nic przewidzieć, jeśli chodzi o cokolwiek!”
Antares podszedł do jakiegoś drzewa, wyciągnął dłoń, zebrał ten charakterystyczny, blady i kruchy fragment. Kolejna wylinka.
„Ile te kurwie linieją?”
„Verena też się tym niepokoiła. Mówiła, że to na pewno nie jest normalne zachowanie mokasynów.”
Rycerz ostrożnie rozwinął fragment zrzuconej skóry tak, by go nie połamać.
„Wydaje mi się, że jest większy niż poprzednie.”
„No raczej, że większy.” Mag westchnął ciężko, Antares rozpoznawał już te westchnienia. „Wiesz, co się dzieje, jak wąż zrzuca skórę?”
„Nie?”
„Robi się większy. A te ścierwa linieją na potęgę. To wiesz, co jeszcze robią na potęgę?” Dramatyczna pauza. „Kurwa, rosną.”


Trudno było powiedzieć, czy to zioła zaparzone przez Leę, czy może naturalny upór naukowca sprawił, że następnego dnia profesor Fioravanti wstał o własnych siłach i nawet wyglądał całkiem zdrowo. Oczywiście nie było osoby, która nie próbowałaby go posadzić spokojnie, najlepiej położyć z powrotem na posłanie, podsunąć pod nos talerz ze śniadaniem albo wyręczyć w jakiejkolwiek innej codziennej czynności.
Z maga udało się wycisnąć tyle, że miał informować Antaresa, jakby profesorowi zaczęło się pogarszać – rycerz na tyle intensywnie wiercił mu dziurę w brzuchu, że jego druga jaźń w końcu poddała się dla świętego spokoju.
Profesor Fioravanti szedł przez las, reszta grupy jakoś tak naturalnie otoczyła go nieco ciaśniejszym kołem. Antares niósł dwa plecaki – starszy mężczyzna został demokratycznie przegłosowany, siedem do jednego, i musiał pogodzić się z tym, że cały jego sprzęt miał spoczywać na cudzych plecach.
„Profesorek to niech dzisiaj dużo siedzi” wtrącił mag.
„Dopilnujemy tego.”
Pascal bardzo przekonująco zainscenizował problem z przetartym sznurowadłem – biedny geolog prawie zgubił buta, ratowała go Insteia wraz z Abelardą, Lea próbowała wysupłać z własnego plecaka trochę sznurka, który nadałby się na sznurówkę, zaś Marco biedził się z ponownym związaniem dwóch kawałków. Profesor przysiadł na jakimś pniaku, Verena usiadła zaraz obok, zagadała, ale po minie Fioravantiego było widać, że dawno przejrzał całą tę szaradę. Może właśnie dlatego tak spokojnie siedział, nie popędzał Pascala i z uśmiechem pozwolił na to, by ów nieoczekiwany postój nieco się przedłużył?
Dzielnica świątynna rozciągała się przed nimi na czymś, co kiedyś musiało być dumnie spoglądającym na resztę miasta płaskowyżem. Domy bogów nie mogły przecież stać na równi z tymi, w których mieszkali śmiertelnicy, choćby nie wiem, jak byli bogaci. Jednak upływ wieków i zmiany przyrody sprawiły, że płaskowyż osiadł w bagnie – a może to woda się podniosła, może wydarzył się jeszcze jakiś inny, geologiczny fenomen, któremu Pascal mógłby nadać stosownie trudną nazwę? W głowie Antaresa pojawiła się myśl, że może to bogowie odrzucili czczący ich lud, spychając dumne budynki w dół, w cień pochyłych drzew.
— Są świetnie zachowane! — Uśmiech zakwitł na twarzy profesora.
Mężczyzna wsparł dłoń na biodrze, rozejrzał się po okolicy.
Kamienne konstrukcje wyrastały spomiędzy połaci wilgotnego mchu i próchna, pokruszone mury opierały się ciężko, przysłonięte częściowo wybujałą roślinnością. Po drewnianych dachach nie zostało nawet wspomnienie – teraz to gałęzie starych, wyrosłych dawno drzew stanowiły dla ruin zasłonę przed kaprysami pogody. Lecz choć sama forma budynków ucierpiała, zdobiące je mozaiki zdawały się opierać upływowi czasu, wciąż zachowując wyraźną, żywą barwę. W przeciwieństwie do poprzednich dzielnic, te mozaiki nie były jedynie prostą, geometryczną ozdobą – rycerz złowił wzrokiem przedstawienia jakichś postaci, a po przedziwnych szatach i zwierzęcych elementach ciała domyślił się, że to mogą być owi bogowie czczeni przez dawno zapomniany lud.
Naukowcy rozeszli się po terenie, zaś Antares krążył między nimi, przeglądając uważnie wszystkie zakamarki w poszukiwaniu przyczajonych, jadowitych węży, uważnie oglądając spękane ściany oceniając, czy któraś nie postanowi runąć komuś na głowę. Lea niezobowiązująco trzymała się profesora Fioravantiego – skoro obiekty badań były znów na wyciągnięcie ręki, można było wątpić, na ile mężczyzna będzie pamiętał o własnym zdrowiu.
Czas mijał, prace postępowały. Antares wrócił z kolejnego obchodu terenu, podszedł do Lei, podążył za jej spojrzeniem.
— Jak się trzyma?
— Na razie wygląda na to, że jest w porządku — odparła, odwracając wzrok od profesora, przenosząc go na stojącego obok rycerza. — Wydaje mi się… Chyba robi przerwy tak samo, jak wcześniej, gdy pracował. To znaczy – możliwe, że nie czuje się jakiś bardziej zmęczony, niż zazwyczaj, a możliwe, że to po prostu nowe miejsce i… — Wzruszyła ramionami, ogarnęła gestem przestrzeń.
Nie musiała kończyć, Antares wiedział, co chciała powiedzieć.
— Chciałbym móc mu jakoś pomóc — przyznał po chwili milczenia.
Lea przechyliła głowę, odwróciła się do niego bardziej.
— Przecież niosłeś jego plecak. I wczoraj uratowałeś mu życie – ten toporek by go trafił, poza tym ta cała sprawa z przemytnikami… — Urwała, westchnęła. — Cały czas pomagasz.
Mina rycerza nie wskazywała na to, by te słowa go przekonały. Przywykł do tego, by brać na siebie każdy problem, nie oczekiwać wsparcia od kogokolwiek i traktować takie podejście jako swój obowiązek, a nie coś dodatkowego, jakąkolwiek pomoc. Przywykł też do tego, że jeśli się za coś brał, problem w końcu znajdował rozwiązanie. Tymczasem zaś tutaj rozwiązania nie było – węże dalej stanowiły zagrożenie, profesor dalej mógł poczuć się gorzej, trudno było powiedzieć, jakie nowe utrudnienie przyjdzie im od strony Crullfeld.
— Za mało.
I w tym momencie rozległ się głos profesora – wołał wszystkich, jego głos brzmiał zaaferowaniem.
Lea i Antares dotarli jako pierwsi, zaraz pojawiła się też Verena i Marco, potem Insteia z Abelardą, na końcu podążał Pascal.
— Nie uwierzycie, co znalazłem — powiedział Fioravanti triumfalnie, kładąc dłoń na ozdobnym fragmencie ściany. — Wejście do archiwów. I co najlepsze – wciąż zapieczętowane.
— Czyli jest szansa, że to, co po drugiej stronie, jest kompletnie nietknięte? — spytał z niedowierzaniem Marco.
— Tak podejrzewam. Jeśli – rzecz jasna – pomieszczenia nie uległy jakiemuś rozszczelnieniu i do środka nie dostała się woda. Mamy szansę na odkrycie większych partii tekstu. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to będzie przełom!
„Profesorek jak wczoraj trzasnął ze stresu, to teraz trzaśnie z radochy.”
Antares zacisnął lekko wargi, napięcie malowało się na jego twarzy – nie do końca współgrało z ogólną radością i podnieceniem pozostałej części ekipy. Rycerz pamiętał jedną z rozmów, które odbył kiedyś z naukowcami: pogrążyli się w bardzo długim wykładzie na temat tego, jakiego rodzaju informacje ludzie spisują na jakich materiałach. I jak te materiały radzą sobie potem z upływem czasu. Papier i pergamin, najpowszechniej stosowane, najczęściej radziły sobie słabo, ustępując swą trwałością glinianym tabliczką lub wyrytym na frontonach budynków maksymom. Ale to na papierze spisywano najwięcej – od literatury i poezji, przez przepisy kulinarne, aż po wykazy produktów znajdujących się w magazynie należącym do danego kupca. Antares spodziewał się, że świątynnych archiwach znajdzie raczej wykaz darów przekazanych przez bogatszych mieszkańców, ale i księgi religijne, traktaty teologiczne i wszystko to, co dało się znaleźć w bibliotece jednego z iferyjskich klasztorów, jednakże należące do odległej, trudnej do zbadania kultury.
— Drzwi wciąż działają? — spytał Pascal, podchodząc bliżej i fachowym okiem przyglądając się wciąż barwnej, idealnie zachowanej ścianie.
— Możliwe, że działają – tu jest dość sucho, może mechanizm przetrwał. A jeśli nie…
— To ja je otworzę — powiedział rycerz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz