poniedziałek, 12 września 2022

Od Michelle cd. Mattii

Sprawnie zaczęli dyskutować, czym należy się zająć; Michelle wprost nie mogła nadziwić się temu, ile rzeczy wciąż było do zrobienia. Ba, ile było w ogóle niezaczętych! Rozmowa z mieszkańcami, wizyta u cieśli i zamówienie klatek. Odwiedziny u Atrii, zorganizowanie paszy, no i rzecz jasna, wytropienie zwierząt. Nawet z dodatkowymi sześcioma osobami było im trudno wszystko pogodzić. Wolała nie zgadywać, jak sytuacja by wyglądała, gdyby byli tu tylko we dwójkę.
Najchętniej sama zrobiłaby wszystko, miała oko na każdą rzecz, każde zwierzę i słowo osób, które mogły mieć wpływ na los stworzeń. Równocześnie, wszystko chciałaby zrobić naraz, a przynajmniej w przeciągu doby, ale nawet jej spontaniczna natura podpowiadała, że zwyczajnie nie da rady, chyba że nagle odnajdzie w sobie nieodkryte dotąd pokłady magii i opanuje klonowanie albo przynajmniej teleportację. Przecież Hektor też nie wiedział od urodzenia o swoim darze magii, więc kto wie?
No dobrze, ona wiedziała, że nie ma się czego spodziewać u siebie. Ale miała zdrowe i silne ręce, parę nóg, które mogłyby zabrać ją wszędzie. I obiecała sobie, że zrobi z nich najlepszy możliwy użytek. Już niedługo wszystkie zwierzęta szczęśliwie wrócą do domu.
— Wiele bym dała, żeby już zobaczyć Atrię — zaburczała Flora. — Ale najpierw załatwimy wszystko w mieście.
— Wkrótce nadarzy się okazja, żeby się spotkać — obiecał Mattia.
— A do tego czasu będę musiała się produkować u drwali.
— Wolałabyś u leszego?
— Zdecydowanie — oparła podbródek o wierzch dłoni. — Nawet jeśli chciałby mnie zmienić w brzozę.
— Czy aby na pewno on tak w ogóle może? — brwi Charliego powędrowały w górę.
— Zamierzasz się bawić w profesora Oscypka? — kobieta wycelowała oskarżycielsko palcem. — Nie będę przypominać, kto najwięcej na niego narzekał.
— Kiedy ja słowo daję, że on mi się śnił w koszmarach częściej niż wilkołaki — parsknął. Zaraz jednak napotkał spojrzenie Michelle, odchrząknął. — Wracając. Zajmę się klatkami. W mieście powinien być cieśla.
— Świetnie — Bill pokiwał głową. — Mamy jeszcze kilka osób do obskoczenia. Ktoś czuje się na siłach?
Oczy wszystkich skierowały się na Mattię. Astrolog, z całą pewnością będący świadomy poruszenia, skinął głową z lekkim uśmiechem.
— Dobrze będzie udać się do myśliwych i drwali. Warto też sprawdzić, czy jest gajowy — zaczął wyliczać. — Od nich zapewne dowiemy się najwięcej o sytuacji w lesie. Możliwe, że zaczęli już działać we własnym zakresie.
— A jak chcesz przepytać wszystkich?
— Wiele da nawet rozmowa z przedstawicielami — wyjaśnił. — Choć im więcej osób, tym oczywiście lepszy ogląd.
— Zawsze można porozmawiać z władzami — dorzuciła Michelle. — A nuż burmistrz będzie miał dla nas wieści.
— Zgłaszasz się na ochotniczkę, jak rozumiem?
Weterynarz popatrzyła na Billa. Nawet przez dwie sekundy nie próbowała powstrzymać śmiechu.


Miasto dopiero budziło się do życia. Słońce pomykało ponad ścianą lasu, zalewało bruk łagodnym światłem i przeganiało resztki chłodu. Większość sklepów, na szczęście, była już otwarta; co poniektórzy wciąż jeszcze wprawdzie ziewali, ale byli już gotowi na nadejście nowego dnia.
— Nie mam paszy dla pingwinów — obwieścił sprzedawca.
Michelle wzięła się pod boki, spojrzała na worki wypełnione pożywieniem dla zwierząt. Od wizyty u rzeźnika wybawili ją Bernard i Lukáš,, ale warto było zatroszczyć się o różne rodzaje pokarmu. Do kogo bardziej podobny jest pingwin? Do kury czy do indyka? A może do kaczki? Jedno i drugie pływa, i to całkiem nieźle. Czy w ogóle można rozpatrywać go w kategoriach drobiu?
— To jak? — ponaglił mężczyzna.
— A można zmieszać kilka rodzajów?
— Wolałbym nie.
Gęsi są większe. Też pływają, kolorystycznie są nawet zbliżone. To może i pod kątem diety mogłyby się dogadać z pingwinami?
I wtedy sobie przypomniała. Przecież nie ma możliwości, że ptaki tam, w wiecznej zmarzlinie, przywykły do jedzenia jakichkolwiek zbóż.
— A ryby pan ma?
— I co jeszcze? — sprzedawca zaczął się wyraźnie niecierpliwić. — Może ze świeżego połowu z Sallandiry?
Pokręciła od razu głową.
— Nie, to zdecydowanie zbyt ciepłe okolice.
— Kupuj pani albo mi nie marnuj czasu.
— Czyli nie ma pan żadnych ryb?
Westchnął głęboko.
— Na targu obok można znaleźć. W dobrej cenie.
— Świetnie! — klasnęła w dłonie. Dała złudną nadzieję, że oto koniec. — Zaraz się tam udam. To teraz zapytam, co by pan najchętniej jadł, gdyby był lisem śnieżnym?
Westchnął głęboko, powstrzymał cisnące się na usta przekleństwo. Słyszał, że na wieść o zimnolubnych stworach przyjechali tu ludzie z daleka, ale miał ich za znudzonych życiem mieszczuchów, którzy rzucą garść jedzenia kilku zwierzętom, pochodzą po lesie i wrócą do siebie z naręczem opowieści do herbaty. Dlatego zdziwił się, że gdy po ciągnących się w nieskończoność minutach wreszcie zdecydowała, zaczęła rzucać dziwnie dużymi liczbami.
— To tych z otrębami jęczmiennymi bym prosiła sześć worków. Z kolei tamtych…
Cervan ucieszy się, gdy wrócą z rachunkiem.
Sprzedawca odzyskał humor, kiedy dowiedział się, ile worków paszy zamierza zakupić Michelle. I, oczywiście, ile on sam na tym zarobi. Zaczął się uśmiechać, przestał ostentacyjnie ziewać, ba, nawet zaproponował, że pożyczy swoją taczkę i pomoże dowieźć cały towar do karczmy. W sklepie zostawił pomocnika, nieco zdezorientowanego młodzika, który jednak dzielnie pomógł im wszystko ładować, a potem stanął za ladą. A kiedy szli i mijali targ, sprzedawca wskazał kobiecie znajomego handlarza i poprosił go o ryby, które zadowolą każde pingwinie podniebienie.
— Że nam się tu niecodzienni goście zadomowili, to żem wiedział — opowiadał, gdy wszystkie worki zostały umieszczone bezpiecznie w jednym z boksów. — Ale że z tak daleka jeszcze inni przyjechali, to bym w życiu nie zgadł. Myślałem, że nasi myśliwi wszystko załatwią, no i tyle.
Płatki nozdrzy Michelle niebezpiecznie zadrżały.
— Załatwią? — powtórzyła. Bardzo, bardzo powoli, zupełnie jak nie ona.
Sprzedawca jednak znał ją zdecydowanie zbyt krótko, by się tym przejąć.
— Tak się będą najlepiej męczyć — stwierdził. — Do siebie się ich nie wyśle, no bo jak? A zaraz przyjdzie lato, to się będą tylko męczyć. Albo tylko czekać, aż zgłodnieją, rozgoszczą się i spróbują jakiego dzieciaka chapnąć. Lepiej dmuchać na zimne — parsknął śmiechem, bardzo chyba zadowolony z końcówki wypowiedzi.
Z kolei Michelle wzięła głęboki wdech, przygotowana, żeby zacząć tyradę. O nie, ich wszystkich trzeba trzymać jak najdalej od Atrii, od każdego stworzenia.
Ale też ten moment wybrała Flora, żeby dostrzec Michelle. Krzyknęła do niej, złapała za nadgarstek.
— Chodź, dołączymy do reszty — rzuciła. — Mattia też już pewnie kończy rozmawiać.
— A Charlie?
— Załatwił. Cieśla coś mu chyba marudził, że ma dużo na głowie, ale go przekonał, że to pilna sprawa — mrugnęła porozumiewawczo. — Idziemy.
Nie protestowała. Pożegnała się z mężczyzną, sama się nie zorientowała, kiedy przyśpieszyła kroku, zaczęła niecierpliwie rozglądać się za znajomą gromadą. Zapomniała o worku, który przecież wciąż niosła przewieszony przez ramię, zbyt była podekscytowana tym, że oto zaraz będą mogli przejść dalej. Słońce zdążyło odmierzyć kilka godzin od poranka, wciąż jednak wisiało wysoko na niebie; pora nie była późna, mogli jeszcze wiele zdziałać.
— Jesteśmy ostatnie? — skinęła wszystkim głową. Zgromadzili się pod wejściem do ratusza.
— Nie czekaliśmy długo — wyjaśnił Mattia. — Sam niedawno przyszedłem.
Weterynarz zerknęła z ciekawością na astrologa.
— Udało się ze wszystkim?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz