niedziela, 4 września 2022

Od Sophie - Of all possessions a friend is the most precious (II)

Ciepły, letni deszcz, nie odpuszczał od rana, chłodząc i rosząc przepaloną ostatnimi upałami ziemię. W końcu temperatury zelżały na tyle, że dało się robić coś więcej, poza leżeniem plackiem w cieniu i dogorywaniem. O dziwo, nie było wcale parno ani duszno, i nie tylko przyroda odetchnęła po tylu suchych, przegrzanych dniach. Padało i padało, aż w końcu ciemne chmury postanowiły przemieścić się gdzieś za horyzont, pozwalając słońcu obejrzeć sobie skąpany deszczem świat.
— Co ci się stało?
Sophie schodziła właśnie z piętra, chcąc udać się do kuchni, a jej droga przebiegała przez główny hol Gildii. Wzrok alchemiczki padł na sylwetkę mykologa, który właśnie wturlał się do środka, wyglądając niczym siedem nieszczęść.
— Sophie, to było straszne — westchnął Hugo, unosząc dłoń, teatralnym gestem przykładając ją do czoła. — Zostałem napadnięty.
— Och nie. — Alchemiczka pokręciła głową, na jej twarzy odmalował się bardzo przekonujący wyraz zgrozy. — Ale widzę, że dzielnie stawiałeś czoła adwersarzom.
— Ależ oczywiście! Znasz mnie i wiesz, że nie ma ode mnie dzielniejszego wojownika! Szczególnie, gdy ktoś próbuje połasić się na moje grzyby.
Hugo podszedł bliżej, ściągnął kraciastą szmatkę z koszyka. Z wnętrza wychynęły charakterystyczne kapelusze maślaków.
— Widzę, że łowy były udane.
— A jakże by inaczej. — Mykolog wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Zaniosę je zaraz pani Irinie, na pewno się ucieszy.
— A płaszcz chyba Hotaru, może ona będzie w stanie coś poradzić…
Uśmiech zniknął z twarzy Hugona, mężczyzna westchnął ciężko.
Płaszcz, który zwyczajowo zabierał na każde grzybobranie, wisiał smętnie na ramieniu, ledwie trzymając się zapięcia pod szyją. Spruty pasek materiału, zerwany troczek, nawet kaptur nie ostał się w całości.
— Wyglądasz, jakby cię wilkołak napadł, nie przesadzam…
— I takiej wersji się trzymajmy. Nie wiem, co będzie, jeśli prawda wyjdzie na jaw.
— A prawdziwa wersja to…?
Hugo zmrużył oczy, podszedł jeszcze bliżej, rozejrzał się podejrzliwie po kątach.
— Trochę się potknąłem… — powiedział konspiracyjnym szeptem.
— Trochę bardzo.
— … i zaczepiłem płaszczem o gałęzie.
Alchemiczka z namaszczeniem pokiwała głową.
— Faktycznie, wersja z wilkołakiem brzmi bardziej prawdopodobnie.
— Prawda? — Hugo znów wyszczerzył zęby w uśmiechu. — A wiesz, jaki był wielki?
— To od słońca taki urósł – patrz, jak ładnie świeci.
Hugo zerknął przez ramię, wzrok uciekł ku widocznemu w otwartych drzwiach niebu. Chmury właśnie odpływały za horyzont, promienie słońca odbijały się w płynącej w oddali rzeczce, dopełniając sielskiego obrazu.
— Tak, to musiał być jakiś specjalny gatunek wilkołaka.
— Musisz opowiedzieć o tym Michelle, na pewno będzie zainteresowana.
Hugo parsknął śmiechem.
— Nie omieszkam. A teraz – zabierzmy te maślaki tam, gdzie ich miejsce.


Alchemia rządziła się swoimi prawami i nie zwracała uwagi na to, ile czasu mieli ludzie, albo czy mieli do zrobienia coś jeszcze, prócz przeprowadzania kolejnych reakcji.
Sophie w skupieniu obserwowała trzymaną w dłoniach kolbę, a raczej mieniący się w niej roztwór, wirujący miarowo w takt ruchu jej nadgarstka. Druga ręka spoczywała na szklanym kraniku długiej biurety, wypełnionej jakimś reagentem. Delikatne, precyzyjne ruchy, puszczały kropla po kropli, kolejne łzy tonęły we wnętrzu kolby. Sophie zmrużyła oczy. Każda kropla zostawiała barwny ślad, ale rozmywał się on, szybko blakł w wirującym roztworze, nie zostawiał po sobie niczego, prócz wspomnienia. Ale po każdej kropli ślad ów trwał ułamek chwili dłużej, jakby roztwór musiał się zastanowić, czy przypadkiem nie zmienił zdania i czy nie powinien przybrać jednak innej barwy. Brwi Sophie się ściągnęły.
Pukanie do drzwi przerwało jej rozmyślania, alchemiczka bezrefleksyjnie powiedziała „Proszę!" i nie zwróciła dalszej uwagi na to, kto wchodzi do laboratorium i co robi. Ci, którzy ją odwiedzali, wiedzieli dobrze, że dopóki jej dłonie spoczywały na szkle i dopóki odczynniki burzyły się w zlewkach, nie było sensu zagadywać kobiety – jej umysł był w całości pochłonięty pracą, zaś ona sama musiała dociągnąć ją chociaż do tego momentu, gdy będzie mogła bezpiecznie odwrócić się od prowadzonej reakcji i poświęcić swą uwagę czemuś innemu.
Kolejna kropla wpadła do kolby, Sophie zakręciła kurek, zakołysała kolbą mocniej, szybciej mieszając roztwór. Pod jej czujnym okiem całość delikatnie-delikatnie zmieniła zabarwienie, a pływające w środku drobinki nagle zniknęły.
— Gotowe — powiedziała z satysfakcją w głosie. A potem odczytała objętość zużytego reagentu z biurety, zanotowała wartość w swym notatniku i odwróciła się do nowoprzybyłych.
— Sporo was — Zdziwienie zadźwięczało w głosie, gdy okazało się, że wszystkie stołki są zajęte.
Hotaru siedziała najbliżej, przycupnięta na brzegu wysokiego stołka, z dłońmi złożonymi symetrycznie na kolanach, z lekko zmiętymi rękawami – w kuchni nosiła je podwinięte, tak wyglądały przez większość dnia. Zaraz obok siedział Antares, trzymając jakiś spory pakunek na kolanach. I do tego Isidoro, w luźnej, przejrzystej i nieco egzotycznej szacie, idealnej na nadmierne upały.
— Co się stało?
— Jeszcze nic — odpowiedział jasnowidz. Sophie wzięła się pod boki.
— Zabrzmiało groźnie.
— Nie, to nic groźnego — wtrąciła się Hotaru, zerknęła przelotnie na Antaresa. — Po prostu… Pomyśleliśmy… Widzisz, niedługo Hugo ma urodziny i rozmawiałam o tym z Antaresem.
— Ale nie wymyśliliśmy niczego konkretnego — dodał rycerz.
— Uhh, to widzę, że nie tylko ja jestem w problematycznej sytuacji — mruknęła alchemiczka.
Faktycznie, data zbliżała się w kalendarzu, a ona jak na razie była w kropce jeśli chodzi o przygotowania. Prawda, miała już całkiem niezły pomysł, co mogłaby przygotować, problem był tylko taki, że część związana z przygotowaniami szła nadzwyczaj problematycznie, i to nawet wtedy, kiedy Sophie brała pod uwagę liczne możliwości, że coś może pójść nie tak. Nie brała jednak pod uwagę tego, że dokładnie wszystko może pójść nie tak, a każda jej próba otrzymania pożądanego wyniku zakończy się całkowitym fiaskiem. Życie naukowca było doprawdy ciężkie.
— Mam przeczucie, że skoro jest nas więcej, w końcu uda nam się coś wymyślić — odezwał się Isidoro.
— Przeczucie? Podparte dowodami?
Jasnowidz pokręcił głową.
— Nie patrzyłem w gwiazdy, nie stawiałem tarota. Mój jedyny dowód jest oparty na doświadczeniu – jak do tej pory cokolwiek stało nam na przeszkodzie, w końcu udawało się to jakoś rozwiązać.
— Prawda, w grach planszowych nie ma na nas mocnych — Sophie posłała mu uśmiech.
W sumie dawno nie grali – wszyscy spędzali więcej czasu na zewnątrz, a jeśli siedzieli w środku, w budynku, to oznaczało, że temperatura jest na tyle wysoka, że nikomu nie chce się nawet myśleć, a tym bardziej grać w cokolwiek, co wymagało choć szczątkowego wysiłku intelektualnego.
— Nie chodzi tylko o gry planszowe.
— No dobrze, przyszliście z jakimś konkretnym pomysłem i potrzebna jest moja pomoc — Sophie rozparła się wygodniej na swoim stołku, a potem przeniosła wzrok na torbę wciąż tkwiącą na kolanach rycerza. — I ma to jakiś związek z tym, co tam przyniosłeś, prawda?
— Prawda — Rycerz w końcu otworzył klapę.
Oczom Sophie ukazała się lśniąca szpula dziwnego włókna, mieniącego się ni to srebrną, ni to perłową barwą czegoś organicznego i nieznanego. Alchemiczka zeskoczyła ze stołka, podeszła bliżej, wyciągnęła ręce do przedziwnej nici.
— A niech mnie… Wiesz co, to się może udać.
Umysł kobiety zaraz przebiegł wśród różnych możliwości. Prawda, od pewnego czasu testowała różne impregnaty na różnych włóknach, ale nic nie dawało zamierzonego przez nią efektu i całość nadawała się jedynie do spisu przypadków „jak nie robić".
Prócz nici w torbie znajdował się jeszcze jakiś niewielki woreczek.
— A co my tu mamy? — spytała Sophie, interesując się kolejnym znaleziskiem.
Isidro uśmiechnął się enigmatycznie.
— To będzie moja część prezentu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz