sobota, 3 września 2022

Od Antaresa - Tajemnice Casnewydd (I)

Sir Roderyk wstrzymał Szarogrzywego, Antares zrównał się Zefirem, a zaraz za nim przydreptał ich dzielny osiołek, Maximilianus, dźwigający na swym twardym grzbiecie część pokaźnych rozmiarów ekwipunku obu mężczyzn. Nawet odliczając już prowiant dla Antaresa, trochę się tego uzbierało, zaś dwa wierzchowce to było za mało, by udźwignąć jeszcze dodatkową broń czy pancerze.
Giermek odgarnął z czoła grzywkę, poprawił okulary i objął spojrzeniem rozciągający się przed nimi widok.
Teren opadał łagodnie ku morzu, zieleń łączyła się z głębokim błękitem, zszyta cienką nitką piaszczystej plaży. Słońce świeciło przyjaźnie, pogodnie, a pojedyncze chmurki turlały się beztrosko po niebie, pędzone przyjemnie chłodną bryzą. Casnewydd – mała, rybacka mieścina, rzut beretem od większego, warownego miasta – zdawała się żyć spokojnie i beztrosko, pozbawiona napięć i problemów towarzyszących większym ośrodkom. Cóż mogło się tu dziać? Rytm życia ludności wyznaczało morze i jego kaprysy, a że pogoda była iście wyśniona, umysł sam nie dowierzał temu, by owe kaprysy mogły wychodzić poza silniejszy wiatr czy lekki deszcz.
— Przeczucie mówi mi, że ci ludzie będą nas potrzebować — powiedział sir Roderyk, odgarniając rozwiane wiatrem, siwiejące włosy.
Antares spojrzał na dostojną sylwetkę swego mentora, na ciężki, purpurowy płaszcz, odcinający się na tle wszechobecnego błękitu i zieleni, na marsowe spojrzenie ogarniające te drobne, ledwie widoczne kształty kręcące się między drewnianymi budynkami. Sielska atmosfera mieściny zaraz przestała być taka sielska.


Szarogrzywy, Zefir i Maximilianus pozostali w stajni, zaś sir Roderyk i Antares udali się do karczmy.
Drewniane ławy i stoły ciągnęły się nierównymi rzędami, wciśnięty w róg izby kominek był wygaszony. Ściany ktoś kiedyś ozdobił kolorowymi malunkami, ale żywe barwy ściemniały od dymu i panującego w powietrzu zaduchu. Tu i tam siedzieli nieliczni podróżni, pochyleni nad swymi półmiskami, zajęci pieniącym się w kuflach piwem, z pakunkami i torbami rzuconymi koło nóg, wciąż okrytymi pyłem drogi. Gros klientów stanowili jednak mieszkańcy Casnewydd, szukający chwili odpoczynku i wytchnienia od codziennych trosk i rutyny. Siedzieli w większych grupach, częstując się przekąskami ze wspólnych półmisków, wśród towarzystwa krążyły kamionkowe dzbanki. Powietrze dominował intensywny zapach smażonej ryby.
Antares ruszył w stronę szynkwasu, by wypytać o pokój i posiłek dla niego i sir Roderyka. Rozważał przez moment, czy cała waza zupy rybnej to nie za dużo, ale zaraz pozbył się wyrzutów sumienia. Ryba była przecież postnym posiłkiem, więc chyba było mu wolno wziąć trochę więcej szczególnie, że kiszki grały mu marsza od dłuższego czasu.
Karczmarz postawił przed młodzieńcem pękaty dzban podpiwka, dodał też dwa drewniane kubki. Przykazał, żeby Antares uważał i nie potknął się na krzywej desce, bo podłoga ma już swoje lata. Giermek zastanowił się, czy karczmarz każdego z klientów traktuje z taką troską, czy tylko w jego przypadku postanowił podzielić się radami.
Gdy złowił wzrokiem postać swego mentora, spostrzegł, że sir Roderyk zdołał już dokonać tego, co Antaresowi zawsze wydawało się niemożliwe. Rycerz siedział wygodnie w otoczeniu mieszkańców miasteczka, śmiejąc się jowialnie razem z nimi, jakby byli grupą najlepszych przyjaciół. Giermek podszedł, ustawił dzban i kubki na stole, dosiadł się na ostatnim wolnym miejscu.
— Bo to się wszystko zawsze zasadza na tym, że ci, co powinni robić, to nie robią — powiedział Brodacz, podkreślając swoje słowa mocnym uderzeniem otwartej dłoni w stół. Stojący obok kufel dźwięknął, czerwona i przepocona twarzy mężczyzny mówiła, że to nie pierwszy, który Brodacz tego dnia opróżniał. — My – się wie – robimy. Ale straż miejska, to jedyne, co robi, to raban na targowisku.
— A to tak zawsze było – złapać jakiegoś cymbała na targu to małe piwo. Albo dowalić się do jakiegoś kupca, że mu stragan krzywo stoi, to też – szast-prast i grzywna leci. Mają zarobek — Łysy zmarszczył brwi tak mocno, że nawet jego lśniąca łysina się zmarszczyła. Antaresowi skojarzyła się z jakimś leśnym jeziorem.
Sir Roderyk skinął giermkowi głową, polał podpiwka, pociągnął łyk.
— Ta sprawa z okolicami kopalni już długo trwa?
— Ano długo. — Głos Chudego, dziwnie wysoki i wilgotny, częściowo tonął w karczemnym rozgardiaszu. — Oni liczą, że to będzie tak samo, jak z tym lichem z lasu.
Sir Roderyk zwrócił na niego wzrok.
— Jakim lichem z lasu?
— A bo to już długo trwa, ta akcja z lichem, ale ludzie się wzięli i przyzwyczaili. — Mężczyzna wzruszył ramionami. — Bo do Dinasgarreg to można albo traktem, wzdłuż wybrzeża, no i tam jest, prawda, wygodniej, bo to jednak ubita ziemia, kupcy jeżdżą, spokojniej jest. Ale długa droga, cały dzień człowiek nadkłada…
— To wiadomo, nikt nie będzie się tyle tarabanił, jak nie musi — Brodacz wpadł mu w słowo. — Każdy normalny bierze toboły na plecy i lezie przez zagajnik. Tak zawsze było. A potem kto polazł, to nie wrócił.
— A jak wrócił, to opowiadał, że jakieś orki się zalęgły, ale takie małe że tylko do pasa człowiekowi dorastają.
— No to straż miejska na to, że oni się nie będą żadnymi zielonymi skurczyorkami zajmowali, i że jak się jeden z drugim boi takiego zębatego knypa, to niech do mamusi na skargę pójdzie.
Sir Roderyk pokiwał w skupieniu głową. Antares chciał dopytać, czy takie skurczyorki to naprawdę aż tak trudni przeciwnicy i czy tego problemu nie dałoby się rozwiązać paroma celnymi kopniakami wymierzonymi w te zielone gęby, ale nim giermek zdołał choć nabrać powietrza, zebrani przy stole mężczyźni podjęli temat.
— Jak na mój rozum to ci miejscy mają porty pełne przed tymi kurwiami z zagajnika, ale zgrywają chojraki i tyle. A że do Dinasgarreg można się też dostać traktem, no i tym traktem jeżdżą kupcy…
— … bogacze, prawda? Nie to, co my, uczciwi ludzie…
— … to się żadnemu nie chce ruszyć. I z kopalnią to samo.
— Tam też się coś zalęgło?
— Ano, tak to wygląda — Łysy przesunął dłonią po gładkiej łysinie. — Licho jakieś i tyle. Wyłazi se z tej kopalni, zwierzęta żre, no i czasem myśliwi zastają puste pułapki, na zwierzynę takie, całe rozpirzolone. I co na to władza?
— Żeby się nie kręcili przy kopalni, no i ot — sarknął Brodacz.
— Jak tak dalej pójdzie, to nigdzie nie będzie można łazić, bo zaraz jakieś cholerstwo spod kamienia wyskoczy, w dupę człowieka ugryzie…
Waza z zupą przerwała dyskusję, Antares zauważył, że pojawiło się do niej jakoś podejrzanie dużo misek. Sir Roderykowi nawet powieka nie drgnęła, gdy rozdał miski pozostałym, gdy rozlewał zupę dla innych i gdy skinął karczmarzowi, by ten postarał się o więcej piwa. Antares zajął się swoim posiłkiem na tyle intensywnie, że nie tylko poparzył język, ale i odpłynął nieco w trakcie konwersacji.
— … ja to tam myślę, że jak ten nowy, co się tam na wybrzeże sprowadził, i nic tylko na łowiska wypływa, a potem całe sieci przywozi… — Chudy zamiótł łyżką wyjątkowo duży kawał ryby. — No, jak on będzie tyle łowił, to nam ani chybi wszystkie ryby odłowi i tyle tego będzie.
— Jakieś nowe techniki ma i myśli, że nas, starych wyjadaczy, wygryzie z biznesu — sarknął Brodacz.
— Gwizdek ma na te ryby taki magiczny. Że jak gwizdnie, to one same mu w sieci wskakują.
— A, dałbyś już spokój z tym gwizdkiem! Przecież ryby nie mają uszu to żadnych gwizdków nie słyszą. A poza tym…
Sir Roderyk roześmiał się – śmiechem głośnym, pogodnym i słonecznym. Takim, który sprawiał, że kąciki ust same się unosiły, myśli stawały się weselsze, a troski – mniej groźne, rzeczywiste i poważne.
— Morze takie wielkie, to niech chłopak gwiżdże sobie na zdrowie, może z daleka te ryby przyjdą i wam też do sieci powskakują, co?
— A gdzie by coś takiego..
— A pytaliście go? — Wesołe ogniki tańczyły w oczach rycerza, gdy zebrani wokół stołu mężczyźni synchronicznie wydali z siebie wiele mówiące „eee", „yyy" i „hmm". Sir Roderyk znów się roześmiał. — To może warto piwo postawić i pogadać z chłopakiem. W najgorszym wypadku okaże się, że żadnego gwizdka nie ma.
— To samo mówiła pani babcia Eulalia.
Pusta waza zniknęła, zastąpiona półmiskami rybich filetów i głęboką kadzią pełną kaszy. Zaraz też pojawiły się drewniane talerze, i micha kiszonej kapusty z marchwią. Antares ochoczo zabrał się za jedzenie. Filety czmychnęły z półmiska, każdy popłynął na inny talerz i zaraz zatonął w falach spływającego z kaszy sosu.
— Cieszę się, że moje zdanie zbiega się ze zdaniem pani babci — Rycerz też sięgnął po talerz.
— Ano, bo to dobra i mądra kobieta, chociaż też przyjezdna. Znaczy – przyjezdna z dawna, ale teraz to już swoja.
— I wszyscy wiedzą, że pani babcia Eulalia to dobra kobieta, ale jak narzekała, że jej się jacyś podejrzani ludzie kręcą po lesie, i jak poszła z tym do straży miejskiej, to też ją z kwitkiem odprawili, żeby nie wydziwiała, bo jej się pewnie na starość przywidziało, no i ot…
Zmarszczka pojawiła się między brwiami sir Roderyka.
— Czyli faktycznie jacyś ludzie kręcą się po lesie, straszą starszą panią, i władza to bagatelizuje?
— No tak. Jak wszystko.
Antares wyłowił sobie jeszcze jedną rybę.
— A myśmy w ogóle poszli do tego lasu, tam wykurzyć tych ludzi, bo to wiadomo – jak przyjezdne jakieś i nietutejsze, to na pewno krzywe ryje i guza szukają.
— I udało się?
— A gdzie – nic śmy nie znaleźli, las pusty, ani obozowiska, ani niczego.
— Ale nie jest tak, że pani babcia kłamie, albo coś jej się przywidziało — Brodacz groźnie zmarszczył brwi.
— Nigdy bym czegoś takiego nie zasugerował.
Antares zgarnął jakiś zabłąkany ogonek, zajął się wydłubywaniem ości. A gdy po rybie na talerzu zostało już tylko wspomnienie, znów z nadzieją zerknął do półmiska. Westchnął, zastawszy go pustym, i zajął się resztkami kaszy.
— Powiedziałbym, że tak, mamy tu jakoś podejrzanie dużo mądrych głów, ale to w większości tutejsi. Jest siostra Iorwen, ona urzęduje w tej kaplicy Asaima, tam tak za tym naszym placem. Trochę się zajmuje leczeniem ludzi, trochę się opiekuje miejskim archiwum, takie tam. No, i modli się za nas, co by każdy z połowu wrócił.
— I wracamy, to dobrze jej idzie.
— Ano, świątobliwa kobieta, chociaż młoda taka.
— No, młoda, młoda, ale jak takiemu staremu zakapiorowi raz gołymi rękami kość nastawiła, to ludzie przed nią, nie przed Asaimem, czapki z głów ściągali.
Kasza w końcu też zniknęła. Nikt nie kwapi się do tego, żeby skończyć resztki z kapusty z marchwią, więc Antares niezobowiązująco przysunął sobie całą miskę. Czuł się już najedzony, ale w sumie mógłby zmieścić coś jeszcze, żeby potem głód nie budził go w środku nocy. Młodzieniec wlał w siebie pół kufla piwa, subtelnie beknął w pięść.
— … każde miejsce ma swoje tam jakieś historie — podjął Brodacz, odchylając się na ławie i od niechcenia kołysząc znowu pełnym kuflem. — Ale żeby te historie tak jakoś intensywniej spisywać, czy się tam nimi zajmować, to już trzeba mieć za dużo wolnego czasu i za mało solidnej pracy.
— Czyli w mieście urzęduje też historyk?
— Historyczka — poprawił go Łysy. — Mała Catrin to też tutejsza, no to wiadomo, że morowa panna, chociaż dużo po świecie jeździła. Ale to tak jest – człowiek pojeździ, opatrzą mu się te dalekie kraje, i wróci na stare śmieci.
— Bo wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.
— A i miała gdzie wracać, bo ta Catrin to z takiej starszej familii, od Erwoodów, to u nich trochę więcej, niż chata kryta strzechą i jedna stara łajba. Oni wszyscy tam tacy no – jak ten pana chłopaczek. — Łysy kiwnął kuflem w stronę Antaresa. — Niby tacy nie za duzi, takie chude tyczki. Ale jakoś długo żyją, w dobrym zdrowiu się trzymają, choroby ich nie biorą.
— Bo oni z dziada pradziada stąd, to wiadomo, że od morza tacy są. Zdrowi jak ryby, nie?
Miski i talerze zniknęły. Na stole zostały tylko kufle i dzban piwa. Rozmowa stała się bardziej leniwa, mniej płynna, czasem pojawiały się przerwy, którym sir Roderyk pozwalał lekko się przedłużyć. W końcu Chudy zebrał się od stołu, wspomniał że jutro połów, że ostatnio u niego różnie z rybami, że powinien wypłynąć wcześniej. Wkrótce po nim zebrał się Łysy, skinął głową na odchodnym, a błyszcząca łysina odbiła światło łojowych świec. Brodacz siedział najdłużej, choć oczu mu się same zamykały, a wypowiedzi traciły sens w połowie. W końcu sir Roderyk niezobowiązująco skierował tony rozmowy na dobroczynne właściwości snu, zaś słowo „sen" na tyle razy pojawiło się w zdaniu, że coś kliknęło w umyśle Brodacza. Mężczyzna w końcu podniósł się, pożegnał, chwiejnym krokiem udał do domu. Sir Roderyk westchnął ciężko, pogodny uśmiech zniknął z jego twarzy, zastąpiony poważnym, surowym grymasem. Antares instynktownie spiął się w sobie, wyprostował na siedzisku.
— Sir?
— Przeczucie mnie nie myliło — powiedział rycerz, zwracając spojrzenie na swego giermka. — To miasteczko potrzebuje naszej pomocy. A jego problemy sięgają dużo głębiej, niż można by przypuszczać.


Po ciepłym i słonecznym dniu nie zostało nawet wspomnienie. Poranek powitał ich zagniewanym, poszarzałym niebem i morzem, którego poirytowany szum drażnił uszy. Powietrze pachniało solą i glonami, Antares miał wrażenie, że z każdym oddechem jego płuca wypełniają się wodą.
Dom uczonej nie odróżniał się wiele od pozostałych domostw – może był trochę bardziej na uboczu, może obejście było bardziej zadbane, może ta strzecha nieco świeższa, niedawno wymieniona. Chłopaczek, który przyprowadził ich na miejsce, zmiął bezkształtną czapkę w garści, wskazał dłonią, ukłonił się niezdarnie. Rzucił Antaresowi jakieś dziwne spojrzenie, a giermek spiął się w sobie – nie było miejsca, żeby ktoś nie poddał w wątpliwość jego umiejętności, nie spojrzał z politowaniem na chudą sylwetkę i nie zastanawiał się, ile musieli zapłacić rodzice wychuchanego paniczyka, by ten mógł pobawić się w giermkowanie, z którego potem i tak nic nie będzie. Takie chuchro? Złoży się pod ciężarem własnej zbroi. Młodzieniec zastanawiał się, ile jeszcze musi minąć, nim ten stan rzeczy się zmieni. Czasem łapał się na rozmyślaniu, że tak będzie już zawsze.
Sir Roderyk podszedł do drzwi, wyciągnął dłoń, zastukał głośno.
Coś zaszurało we wnętrzu domostwa, zza drzwi ozwał się kobiecy głos.
— Kogo tam niesie?
— Sir Roderyk, błędny rycerz w służbie markiza Florentina Rocheforta, pana na Château de Courteaux. Towarzyszy mi mój giermek, Antares — przedstawił ich rycerz, jego tubalny głos było słychać pewnie w każdej izbie domu. — Szukamy szanownej pani Eulalii Charbonneau.
Mężczyzna zrobił niewielki krok w tył, odsunął się od drzwi. Te zaś uchyliły się nieznacznie, w wąskiej szparze pojawił się jaśniejszy pasek pomarszczonej twarzy.
— A w jakiej sprawie?
Sir Roderyk obdarzył staruszkę uśmiechem.
— Doszły nas słuchy o problemach trapiących szanowną panią Charbonneau. Jeśli byłaby po temu możliwość, chcielibyśmy dowiedzieć się o nich czegoś więcej i, jeśli Erisha pozwoli, może uda się im zaradzić.
— To ci nowość — mruknęła kobieta, a potem otworzyła w końcu drzwi.
Siwe włosy zebrane miała spłowiałą chustką, zakasane rękawy zawijały się wokół żylastych ramion, po wielokroć cerowany biały fartuch nosił ślady ciężkich batalii w kuchni.
— Wejdą i siądą sobie. Ja pójdę po Eulalię.
— Dziękujemy, dobrodziejko.
Sir Roderyk schylił się, przeszedł przez próg. Antares podążył tuż za nim.
Mała sień mieściła parę kołków, na których wisiały płaszcze, do tego starą komodę pozbawioną drzwi, w której domowniczki trzymały swoje buty. Pojedyncza deska na której ktoś wydrapał i wypalił prostą scenkę rodzajową stanowiła jedyną dekorację. Zaraz dalej – kuchnia z większym stołem i krzesłami, gdzie można było posiedzieć, porozmawiać i wygrzać zziębnięte stopy przy glinianym piecu.
— Tu sobie siądą — Dobrodziejka odstawiła jedno krzesło, klepnęła drugie, sir Roderyk znów jej podziękował. A potem usiedli w raz z Antaresem. Krzesło rycerza głośno zaskrzypiało.
Staruszka zniknęła w dalszej części domu, na pewien czas goście zostali sami. Antares przeciągnął spojrzeniem po pomieszczeniu, ale jego uwagi nie przyciągnęło nic oprócz kolejnych kilku rzeźbionych deseczek wiszących na ścianach oraz ciasta stygnącego przy oknie. Giermek zrobił się głodny.
W końcu w pokoju pojawiła się pani babcia. Starsza kobieta poruszała się powoli, ostrożnie, jakby bała się, że jej ciało się potłucze. Mlecznobiałe włosy spięte miała w gładki, wygodny kok, a zrobiona na drutach chusta z frędzlami okrywała jej ramiona. Pani Eulalia szła, podpierając się mebli, a gdy Antares zerwał się, by odstąpić je swe krzesło, kobieta skinęła mu głową, usiadła ciężko.
— Gdy pogoda jest taka, jak dzisiaj, moje ciało przypomina sobie o swoim wieku — powiedziała, uśmiechając się ciepło, choć nieco smutno, kryjąc delikatny cień nostalgii.
Antares zagarnął sobie jakąś stojącą z boku skrzynkę, przycupnął ostrożnie na brzegu, ale cienkie deszczułki wytrzymały bez skargi. Giermek ponownie skupił się na gospodyni.
Miała przyjemny, głęboki głos, jakby stworzony do opowiadania bajek przy kominku. W krótkich słowach, zaraz po tym, jak sir Roderyk ponownie ich przedstawił, pani Eulalia wyjaśniła – że w swej pracy zajmuje się porostami, że do Casnewydd przeniosła się dobre trzy dekady temu, i że obecnie mieszka z Madlen Morgans – wdową po starym myśliwym, która ich przyjęła.
— To prawda, że starałam się zwrócić uwagę straży na to, co dzieje się w lesie, jednak mimo mych próśb i argumentów, ich uszy pozostały głuche na me słowa.
W międzyczasie Madlen zakręciła się po kuchni, w kubkach pojawiło się nieco ziołowego naparu, zaś na stole wylądowała patera z pokrojonym ciastem. Antares nałożył sobie największy kawałek i błyskawicznie zajął się pałaszowaniem. Przelotny, ciepły uśmiech przemknął po twarzy pani Eulalii.
— Część z gatunków porostów, którymi się zajmuję, świeci w ciemności. Światło to jest wystarczająco silne, by te porosty dało się łatwo zauważyć w bezksiężycową noc, toteż zdarza mi się wybrać do lasu właśnie o takiej hm… niestandardowej porze — wyjaśniła pani Eulalia, splatając dłonie wokół parującego kubka. Potarła ciepłe drewno, jej palce zdawały się rozluźniać.
— I, jeśli wolno spytać, wybiera się pani sama na nocne obserwacje roślin?
— Porostów — poprawiła go od razu. — I nie, najczęściej wybieram się razem z Madlen, czasem towarzyszy nam też młody Brynn.
— Rozumiem, że zeznania trójki świadków nie przekonały straży miejskiej?
— Zeznania dwóch staruszek i gołowąsa? Nie, nie przekonały. — Pani Eulalia zmarszczyła ze smutkiem brwi.
— Doprawdy, przykro mi to słyszeć. Razem z Antaresem… — Antares przełknął ciasto, pokiwał głową. — … pomożemy w tej sprawie i wybierzemy się do lasu by rozwiązać problem.
Pani Eulalia posłała im kolejny ze swych niewesołych uśmiechów.
— Odważne i pewne słowa. Ale nie chciałabym posyłać tego chłopca na niebezpieczną wyprawę, zaś udanie się w pojedynkę, nawet jeśli chodziłoby o mężnego rycerza, nie brzmi jak bezpieczny pomysł.
— Życie błędnego rycerza składa się z realizacji niebezpiecznych pomysłów, zaś Antares dawno już wyszedł poza okres pacholęctwa i jest mi pomocą w każdej potyczce.
Antares przerwał potyczkę z drugim kawałkiem ciasta, by spuścić skromnie wzrok i lekko się zaczerwienić. Pani Eulalia pokręciła głową ze zrezygnowaniem.
— Cóż, zostaje mi powiedzieć po takiej deklaracji. — Kobieta dolała Antaresowi naparu, giermek podziękował skinieniem głowy. — Nie czuję się dobrze wymagając aż tak wiele. Straż miejska… mają chociaż więcej rąk do pracy.
— Lecz ręce te zdają się związane strachem bądź gnuśnością, co czyni je bezużytecznymi. Nie godzi się, by niewiasta prosiła o pomoc, a jej głos nie doczekał się odpowiedzi.
Sir Roderyk uśmiechnął się – tym swoim charakterystycznym, rycerskim uśmiechem. Pani Eulalia obróciła w dłoniach swój kubek, ale w końcu odpowiedziała na ten uśmiech, w jej oczach pojawił się błysk nadziei. A potem wróciła wspomnieniami do tamtego czasu.
— Pierwszy raz zobaczyłam ich jakieś dwa miesiące temu. — Zaczęła. Antares zgarnął kolejny kawałek ciasta. — To było kilka sylwetek, nie ryzykowałam podchodzenia bliżej, oni… To chyba nie byli myśliwi stąd.
Sir Roderyk skinął głową w milczeniu. W jego skupionym spojrzeniu było coś takiego, co zapraszało, by podzielić się z nim wszelkimi troskami.
— Oni byli tacy… Po prostu czułam, że nie powinnam się zbliżać, choć naprawdę słabo widziałam tych ludzi.
— Czy byli uzbrojeni?
— Chyba tak. Nie wiem. — Staruszka westchnęła. — Właśnie dlatego straż miejska nie chciała nic zrobić Nie byłam w stanie dobrze ich opisać.
Rycerz skinął głową.
— Mówiła pani, że to był pierwszy raz, kiedy pani ich spotkała, oraz że nie wybiera się pani do lasu sama w nocy….
— Tak, wtedy Madlen też była ze mną…
Głos drugiej kobiety dobiegł z pokoju obok.
— Na mój rozum to złe ludzie były. Kręciły się po polanie, nic nie robiły – kto tak się po nocy wałęsa, jak nie jakiś podejrzany element?
Pani Eulalia znów dolała Antaresowi naparu, giermek znów podziękował skinieniem.
— Potem wybrałam się razem z Brynnem i też ich zobaczyliśmy. Myślałam, żeby podejść bliżej, chciałam… chciałam się przyjrzeć, ale było coś… — Kobieta urwała, pokręciła głową. — Nie potrafię tego określić, ale po prostu wiedziałam, że to się źle skończy. Bałam się, że mnie dostrzegą i perspektywa tego wydawała mi się przerażająca. To po prostu… ja wiem, że to brzmi bez sensu, ale…
Sir Roderyk pokręcił głową, jego twarz złagodniała, pojawił się na niej uspokajający uśmiech.
— Przeczucia, szczególnie te niewyjaśnione, potrafią chronić nas przed wieloma niebezpieczeństwami. Nie powinna pani mieć wyrzutów sumienia, że nie podeszła bliżej. Nie jest powinnością cywila, by narażać swe bezpieczeństwo, gdy to zadanie przypada komu innemu.
Usta Eulalii wygięły się w nieśmiałym uśmiechu. Kobieta odetchnęła, zebrała się w sobie by kontynuować opowieść.
— Wydaje mi się, że ci przemytnicy mają swoją bazę w okolicy Beddrod Brenhinoedd – piękna nazwa, ale to jedynie stare osuwisko, nic tam nie ma.
— Przemytnicy? — odezwał się Antares, przerwawszy swój bój z ciastem.
— Hieny cmentarne, złodzieje i zbójcy. Tak sądzę. To najlogiczniejsza konkluzja. — Pani Eulalia napiła się łyk naparu. — Cóż, w okolicy znajduje się podobno miejsce pochówku Caswallawna Belimawra, dawnego władcy tych ziem, ale to nic więcej, niż tylko legenda. Sądzę, że ci ludzie, którzy tam grasują, usiłują ją znaleźć – to znaczy, jego kryptę. Władców chowa się wraz z licznymi skarbami, skoro miejsca pochówku nie odnaleziono, ci ludzie na pewno chcą się obłowić.
Sir Roderyk milczał, splótłszy w zamyśleniu dłonie. Cisza nieco się przedłużała, Antares się odezwał.
— Dużo było tych ludzi?
Pani Eulalia potrząsnęła głowa.
— Ledwie garstka. Widziałam może kilka sylwetek, nie więcej. Akurat na grupę przemytników.
Giermek zerknął na swego mentora. Sir Roderyk od czasu do czasu pogrążał się w głębszych rozmyślaniach, zazwyczaj gdy problem, który los przed nimi postawił, okazywał się bardziej skomplikowany, niż to na pierwszy rzut oka wyglądało. Antares nie dostrzegł nadmiernej komplikacji w sprawie – dla niego grupa przemytników kryjąca się w lesie była celem, do którego trzeba było dotrzeć, a jeśli logiczne argumenty zawiodą, cała ekipa powinna wylądować w pętach przed obliczem sprawiedliwości. Straszenie starszych pań było przestępstwem, które uznałby każdy sędzia.
Sir Roderyk zadał jeszcze parę pytań, wróciwszy do swego typowego nastroju i na powrót roztaczając wokół siebie tę specyficzną aurę poczucia bezpieczeństwa. Jednak Antares miał wrażenie, że rycerz podjął już jakieś decyzje i uformował plan. Młodzieniec czuł wzbierające w duszy podniecenie na myśl, że w końcu wyruszą i będą działać.
Pożegnali się z panią Eulalią, starsza kobieta poprosiła Madlen, by ta zapakowała nieco ciasta na drogę dla Antaresa, a potem życzyła im powodzenia w ich misji, przykazała na siebie uważać, i tak się rozstali. Antares trzymał w dłoniach zawiniątko z ostatnimi kawałkami ciasta, a wydobywający się spod materiału zapach kusił, by poczęstować się chociaż małym kawałkiem.
— Wyruszymy wieczorem — zarządził sir Roderyk.
— Dlaczego wieczorem? Nie będzie nam łatwiej wytropić tych wrażych złodziei w trakcie dnia?
— Jeśli to faktycznie są przemytnicy — Rycerz zerknął na swojego giermka. — Coś mi mówi, że intuicja pani Eulalii naprawdę uchroniła ją przed jakimś strasznym losem…


Karczmę opuścili żegnani ostatnimi błyskami oranżu i czerwieni, nieśmiało zerkającymi zza wciąż poszarzałych chmur. Nim dotarli do lasu, otaczała ich jedynie ciemność chłodnej, wilgotnej nocy.
Sir Roderyk zrezygnował ze swego ulubionego, długiego miecza i przykazał Antaresowi zrobić to samo. Giermek czuł się dziwnie, idąc na przeciwnika z krótkim mieczem i niewielkim, okrągłym puklerzem, który ledwie zakrywał dłoń i kawałek przedramienia. Tkwiące w plecaku liny i pochodnie go nie zdziwiły, podobnie jak garść bandaży i prowiant, zdziwił się jednak, gdy sir Roderyk pożyczył od karczmarza jeszcze łom.
Księżyc zniknął za chmurami, pozbawiając świat jakichkolwiek resztek światła. Wystarczyło ledwie kilka kroków w gęstwinę lasu, by ciemność zamknęła się wokół dwójki śmiałków, by nienaturalna cisza otuliła ich swym całunem. Sir Roderyk tym razem nie prowadził – podążał za torującym drogę Antaresem. Oczy giermka, lśniące nierzeczywistym, złotym blaskiem, radziły sobie w głębokiej ciemności, wybierając właściwą ścieżkę.
— Zastanawiam się, jak pani Eulalia i pani Madlen radzą sobie w tych ciemnościach… To doprawdy muszą być dzielne i pomysłowe niewiasty — mruknął rycerz na granicy słyszalności.
Antares skinął głową i dopiero po chwili uświadomił sobie, że jego mentor nie miał szans tego dostrzec. Odwrócił się, zerknął przez ramię i już miał coś powiedzieć, gdy jego uwagę przyciągnęło jakieś pobladłe światło. Przylepione do ciemności konaru, kuliło się dziwacznym wzorem wśród spękanej kory. Antares przystanął bez ostrzeżenia, sir Roderyk zatrzymał się w ostatniej chwili.
— Tam są te świecące rośliny, które zbiera pani Eulalia. — Giermek wskazał kierunek.
— Czyli jesteśmy na właściwej drodze.
Antares poprowadził ich dalej, skupił się na dostrzeżeniu w mroku mdłego blasku porostów.
Urodził się z oczami, które nie widziały zbyt wyraźnie i z ciałem, które nie miało w sobie siły. Lata treningu sprawiły, że opanował swoją magię na tyle, by nie odróżniać się od normalnego człowieka – widział tak, jak przeciętny mężczyzna i był w stanie tyle samo dźwignąć. Początkowo było to dla niego trudne – utrzymanie ciągłego, jednostajnego i regularnego strumienia magii przepływającego przez całe ciało przypominało konieczność trwania nieruchomo w tej samej pozie albo trzymania wyciągniętej przed sobą dłoni. Brzmiało prosto, jednak już po chwili ciało drętwiało, ramię zaczynało boleć, by w końcu opaść pod własnym ciężarem. Dużo czasu minęło, nim giermek przeszedł od aktywnego myślenia o tym, by magia płynęła tak, jak powinna, do momentu, w którym stało się to dla niego czymś naturalnym, tak samo, jak naturalnym było dla tancerza trzymać głowę wysoko i mieć wyprostowane plecy.
Pewne problemy pojawiały się, gdy Antares próbował wymagać od swego ciała więcej, niż natura przewidywała dla człowieka. I choć potrafił pobiec szybciej niż koń (na krótki dystans), wyważyć ciężkie drzwi kopniakiem (potem musiał odpocząć) i złamać podkowę w ręku (ale tylko jedną), zmuszenie własnego wzroku, by wciąż radził sobie z panującym mrokiem było dla niego męczące. Magia mu drętwiała.
Giermek zmienił podejście. Tym razem to zwiększał to zmniejszał strumień magii, a las wokół niego raz stawał się pełen światła i przejrzysty, to znów zmieniał się w pogrążoną w ciemności, duszącą knieje. Przez pewien czas to działało, Antares nie czuł się już tak „zdrętwiały", metoda wydawała się obiecująca. A potem zaczęło mu się kręcić w głowie i poczuł mdłości. Zgubił krok, zachwiał się, w ostatniej chwili złapał pnia.
— Antares?
— Wszystko w porządku — odparł giermek.
Musiał zebrać się w sobie, to nie był czas na nieprzemyślane testy. Mieli zadanie do wykonania, a on nie zamierzał być kulą u nogi sir Roderyka. Problem przemytników, hien cmentarnych czy innych złoczyńców niepokojących starsze panie – Antares zamierzał dopilnować, by został rozwiązany jeszcze tego samego dnia.
„Powodzenia, kmiocie."
Giermek potknął się o własne nogi, ledwo łapał równowagę. Moment później poczuł dłoń sir Roderyka na swoim ramieniu.
— Zrobimy mały postój.
— Tak, sir.
Sir Roderyk, był świadom daru magii swego giermka, nie miał jednak pojęcia, że Antares nie jest sam w swojej głowie. I tak, jak rycerz dobrze wiedział, że magia potrafi sprawić Antaresowi problem, tak rzecz jasna nie mógł wiedzieć, że głównym problemem nie była magia, tylko mag.
Antares doceniał to, jak logicznie i rozważnie jego mentor traktował tę magię, i jak podchodził do niego samego. Giermek podróżował z nim wystarczająco długo. Rycerz nie musiał mu mówić „skup się, to nie są żarty" albo przypominać, że coś jest niebezpieczne. Nie sugerował mu też, że powinien się wycofać, pozostawiając tę kwestię do decyzji Antaresa. Z każdym mijającym rokiem giermek stawał się coraz bardziej samodzielny, a sir Roderyk to szanował.
„.Zamilcz! Nie prosiłem o twoje bezsensowne komentarze."
„Mógłbyś czasem wyjąć tego kija z dupy." Mag parsknął szyderczym śmiechem. „Ale niech ci będzie – nie usłyszysz dziś ode mnie żadnych słów. Radź se sam, jak jesteś taki mądry. P o w o d z e n i a."
I zapadła cisza.
Antares odetchnął z ulgą.
— Możemy ruszać.
Ruszyli, podążając za wskazaniami fosforyzujących porostów, krok za krokiem zbliżając się do miejsca, które wskazała im pani Eulalia mówiąc, że tak, to gdzieś tam powinien być ten grobowiec, tam ludzie próbowali kiedyś szukać, ale nic nigdy nie znaleźli.
Antares wodził wzrokiem za kolejnymi kępami nieruchomych porostów. Dopiero po chwili dostrzegł majaczący w oddali kształt. Ten się akurat ruszał. Giermek uniósł dłoń, blady metal rękawicy odciął się na tle wszechobecnej czerni. Sir Roderyk też przystanął, milczał.
— Widzę kogoś. — Wargi Antaresa ledwo się poruszyły, głos rozmywał się w leśnej ciszy.
— Spróbujmy się nieco zbliżyć.
Antares naciągnął mocniej płaszcz i podjął marsz. Tym razem wolniej, ostrożniej, jeszcze ciszej. Jego magia wezbrała, pozwalając mu zobaczyć więcej i dokładniej. Giermek sięgnął do tyłu, dotknął ramienia sir Roderyka. Obaj mężczyźni przyczaili się za jakimiś wykrotem.
Do pojedynczej, poruszającej się sylwetki dołączyła kolejna. Ledwie jaśniejszy element na tle czerni lasu, pojawiający się co jakiś czas w prześwitach pogrzebowego kiru, jakim stało się leśne poszycie.
— Coś jest nie tak — szepnął Antares, marszcząc brwi.
Sylwetki poruszyły się powoli, leniwie, w jakiś dziwnie ślamazarny, nieskoordynowany sposób. Giermek rozluźnił się, cofnął magię z reszty ciała i poczuł, jak zbroja ciąży mu na osłabłych nagle ramionach. Ale to nie miało teraz znaczenia, teraz musiał widzieć.
Obraz jednocześnie spłaszczył się i wyostrzył, sylwetki zdały się dziwnie bliskie, nabrały też dodatkowych szczegółów. Antares dostrzegł pancerz okrywający ramiona i plecy, zobaczył kwiat wyryty w zimnym metalu, obły kształt nagolennika. Zwieszający się z ramienia strzęp, dzierżony w okutej metalem dłoni miecz, wiszącą wokół bioder pociemniałą kolczugę. A potem jedna z sylwetek odwróciła się, wzrok giermka sięgnął tego, co skrywał hełm.
Lodowaty dreszcz przebiegł po plecach młodzieńca, żołądek skręcił się, ściśnięty odrazą.
— Sir — szept wydobył się spomiędzy warg. — To nie są ludzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz