wtorek, 6 września 2022

Od Marty – Martyrologia złocieni (I)

Wybiegała rano, gdy poranna rosa jeszcze usadawiała się na tej ostrej trawie drapiącej ją w kostki. Zmówiwszy wszystkie wcale nieistotne pacierze i narzuciwszy płachetkę na nieuczesane włosy, owinąwszy się w grubą łoktuszę. Tak, by ni to ziąb, ni to poranny wicher nie przewiał obojczyków wystających zza niepodpiętej w gustowny sposób koszuli, nie wsunął się zza rękaw, chcąc połaskotać w łokcie, niby to niewiadomo jaki swawolnik. Pod ramieniem chowała świeży chleb oraz chyłkiem wyciągniętych ze spiżarni kilka marchewek dla koni, które noc przepracowały pod jeźdźcami.
Słońce jeszcze nieśmiało wyglądało zza horyzontu, złotem z rumieńcami wychylało zza niskich krzewów, cieniem chowało za pniami drzew. Przemykała się ukradkiem, choć wcale nie musiała, choć, gdyby kto ją przyłapał, a przyłapał niejeden i niejeden to raz, to nic by się nie stało. Uśmiechnęliby się, skinęli ku sobie głową, najwyżej co rzuciliby czemuś to tak rano zbudzona, Marto? i poszliby do swojej roboty, bez zastanowienia, co gildyjna zielarka może robić całymi dniami, prócz zrywania w swe ręce jakichś to chabazi. A ona tylko wzruszyłaby ramionami, odpowiedziała zgrabnym kłamstwem, że spać nie może, że snem ni bóg jej powiek nie posypał i oka zmrużyć od dobrej godziny i tak nie daje rady, a że ziółkami w razie czego by mogła problemowi zaradzić, to się nie zastanowi, nie zadba. Bo przecież inni, co bardziej tego potrzebują, o szarych worach pod oczami i zmęczonych zmarszczkach na czołach, wykorzystają, ona nie chce im zabierać.
Stajenne odrzwia skrzypnęły – w tym samym momencie, co zwykle – choć skrzydło odciągnęła delikatnie i z czułością, co tych koni jeszcze z okiem zmrużonym budzić nie chcąc. Theo już kręcił się po korytarzu, tuż obok niego uśmiechnięty szeroko Chryzant z widłami narzuconymi na szeroki bark. Skinęła im głową, uśmiechem odpowiedziała na uśmiech, nawet i machnęła to dłonią, a płachetka zsunęła się z łba na szyję, pozwalając rudym lokom choć trochę odetchnąć.
— Przyniosłam wam chleba. I ciastka — zaczęła, już ruszając do pierwszego łba wystającego z boksu, strzygącego uszami w zainteresowaniu, przede wszystkim, wyciągniętą w jego stronę marchewką. Elegantka pochwyciła warzywo zębami bez zastanowienia, chrupnęło, Marta dłonią przejechała pomiędzy jej oczami.
— Marto, ale my na śniada… — Chryzant już kręcił głową, już drapał się za uchem, dziewczę cmoknęło jednak głośno, podeszło do kolejnego boksu. Koń parsknął, wyciągnął łeb i szczypnął za łoktuszę, domagając się marchewki.
— Wy może i tak, ale — tu wskazała na pustą przestrzeń, rozchyloną furtę i wyciągnięte na korytarz, jeszcze niezamiecione siano; ostatni z nocnego patrolu nie zdążyli jeszcze wrócić — są tacy, co dopiero wrócą i wcale na śniadanie nawet nie zajrzą, tylko od razu do wyra. No, a oni też powinni zjeść, nie? — Bębenek chrupnął, ciesząc się młodą marchwią. — To sobie zjedzą.
Na ten argument nie było ni odpowiedzi, ni kontry, pastuszek więc skinął głową, podrzucił widłami w dłoni. Zagwizdał jaką to wesołą nutę i ruszył do dalszej pracy.
— Co racja, to racja — burknął pod nosem. Nagle wyprostował się gwałtownie, wzrokiem pociągnął za już wymykającym się ze stajni dziewczęciem. — A ty już jadłaś, że ta…
Pytania nie dokończył, ubiegły go ostatnie chrupnięcie marchewki, świst chusty, trzaśnięcie stajennych wrót. Zniknęła tak, jak się pojawiała, nagle i trzask-prask, tu i tam, tam i tu, gdzie tylko było jej potrzeba, gdzie swe łapska wyciągał los, gdzie pokierował czas.
Pospieszyła ku polom i łąkom, byle prąc przed siebie – po co i gdzie, dokąd i w jakim celu – słońce już łapało barwne hafty w swe promienie. Życie zaczynało się toczyć, przyspieszać na tempie, choć za wcześnie było, by choćby połowa wyściubiła nosa zza pierzyny. Płatki polnego kwiecia rozciągały się po swych drzemkach, barwiły i ciągnęły ku pierwszych słonecznych podrygach, chcąc jeszcze uszczknąć coś dla siebie, nim na dobre nadejdzie – po raz kolejny – jesień, za nią zima. Jeszcze trochę, jeszcze chwilkę pragnąc osłodzić swój króciutki, dziki byt.
Brutalna dłoń ukróciła płonne nadzieje polnych margerytek, zdecydowawszy, że ładnie wyglądać będą uwite w bukiety, które zawsze pozostawiała po sobie rano.
Cudzym, pełnym żałości spojrzeniom pragnęła sprawiać choćby odrobinę przyjemności.


Pozostawiła je tuż przed śniadaniem w zakurzonym, zapomnianym wazonie pozostawionym samemu sobie w sali wspólnej.


Dzień minął tak, jak zwykle mijał dzień.


Wierzchem dłoni pocierała lico, macała powieki opuszkami, starając się, choćby to na chwilę się jeszcze przebudzić, otworzyć co nieco oka. Podejrzeć, swym zwyczajem, kto tym razem w cichutkiej samotności zaszył się w sali wspólnej, niby to jedynie przy pustej szklance jeszcze chwilę temu wypełnionej alkoholem oczekując na swe zbawienie, wypędzenie trosk. Czyj smutek tym razem będzie musiała rozgonić, jakie żale przegonić machnięciem swej dłoni. Ileż to bolesnych cieni dychało ciężko w tej przestrzeni nie wiedział nikt, a jednak, poprzez niewypowiedzenia i przemilczenia poszukujących tu ukradkiem wspierającego ramienia czy dobrze słuchającego ucha, na własnych barkach dało odczuć się tę przyszpilającą do skrzypiącego parkietu fatygę.
Obawiała się, zawsze się obawiała, bo strach szpilą wbito w jej duszyczkę, jakie tajemnice oni wszyscy i ona sama skrywali w odbijających się od ścian pogłosach. Czy słowa były prawdą. Czy zdania były kłamstwem. Jak głęboko chowali w sobie fakt, obawiając się tego, co mogłoby nadejść, ale przecież nigdy nie nadejdzie. Czy to, co nie nadejdzie też miałoby okazać się ułudą i czy kiedy obudzi się następnego dnia na nieswoim – zawsze nieswoim i nigdy swoim – sienniku, to czy nie powitają jej na korytarzach jedynie duchy tego, co było i co jednak nadeszło. W ileż kłamstw – czy kłamstwo powtarzane tysiąc razy staje się prawdą – musieli się wszyscy uwić, by jeszcze ładnie uśmiechać się do siebie nawzajem, by nie skoczyć ku swoim gardłom. Bo może łatwo było wszystkich i ją, ją w szczególności, okłamać.
Bo może i była głupia, ale nie aż tak.
Skrzypnęło pod dziewczęcą stopą.
Zbudzona ze swego marazmu sylweta przy szynkwasie poruszyła się, rzuciła okiem przez ramię. W końcu, gdy pochwycono czającą się w progu zupełnie niegroźną rudość, odpuszczono, zgarbiono się ponownie. Wzrok zaszył się cieniem w pustym szkle.
— Nie śpisz.
— Nie śpię.
Chłopak parsknął śmiechem, szerokie ramiona uniosły się, podążając za głośniejszym parsknięciem.
— To se porozmawialiśmy. 
Odpowiedziała mu uśmiechem, w końcu zdecydowała się – jak zwykle, jak zawsze, czas toczył się kołem, zataczał raz po raz, ciągnąc ich za ręce, nie pozwalając wyrwać się z przyspieszającego z każdym krokiem szaleńczego pląsu, nie patrzył na potknięcia, na brak dechu w płucach – podążyć wgłąb sali, wskoczyć na stołek tuż obok. Rude loki schowała za uszami, przygotowując się do przykrej opowieści. Ta nadchodziła prędzej czy później. Po jednym, czasami trzech kieliszkach, ale zawsze nadchodziła, a ona zawsze jej wysłuchiwała, milknąc na dłuższy czas po raz pierwszy w ciągu całego dnia.
W końcu otworzył usta i zaczął mówić.
W końcu je zamknął i zamilkł na dobre.
W końcu skinął jej głową i zniknął w ciemnościach.
Została sama, wpatrzona w zebrane rano chabazie.
Nie miały nawet dnia, gdy uwiędły, gdy białe płatki pomarszczyły się, gdy przystrojone w soczystą zieleń listki zbledły. Opuszek delikatnie zahaczył o kwiecistą, martwą koronę, niby chcąc go pobudzić do życia i do wzięcia oddechu w swe polne płuca, po płytce krótkiego paznokcia ślizgnęła się łodyżka.
Ładne to były margerytki o brzydkiej śmierci.


jutro 

zbierze      kolejne


[ poświatowska, margerytki albo cykl biologiczny ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz