niedziela, 4 września 2022

Od Antaresa - Of all possessions a friend is the most precious (I)

Antares przywykł już do tego, że co jakiś czas – akurat gdy czuł, że zbyt dużo spędził go w Tirie i zaczynał się nieco nudzić – Ignatius go znajdował i informował, że Mistrz chciał go widzieć.
Nie inaczej było tamtego dnia – Antares, tak jak zawsze o tej porze, był na placu treningowym. Tym razem w jego dłoni nie było jednak miecza, a łuk. Mężczyzna doszedł do wniosku, że choć z łuku korzysta rzadko, nie jest to jego ulubiona broń, a w poziomie jego umiejętności da się zauważyć ów brak włożonego serca, to powinien poświęcić mu więcej czasu. Szczególnie po turnieju. Nie chciał polegać jedynie na dziwnym wzroku swej drugiej jaźni, pozwalającym mu właściwie bezbłędnie wymierzyć we wszystko, co znajdowało się w zasięgu broni. Mag był przydatny, coraz częściej bywał szczerze pomocny, ale był o wiele zbyt nieprzewidywalny, by dało się na nim polegać.
Gdy znalazł go Ignatius i powiadomił o tym, że Mistrz życzy sobie go widzieć, Antares odpowiedział uśmiechem i skinieniem głowy, opuścił broń. I gdy uprzątnął już plac treningowy, udał się do Cervana.
Zapukał, usłyszał „Proszę!", wszedł. Tak, jak to robił już tyle razy. Cervan wskazał mu krzesło, poprosił, by nieco poczekał. Więc rycerz usiadł i czekał. W międzyczasie Mistrz zagłębił się w jakichś papierach, panującą ciszę przerywał tylko szelest kartek, drobinki kurzu tańczyły w promieniach słońca.
Rycerz przesunął spojrzeniem po lekkim chaosie przepełnionych dokumentami półek, na moment skupił się na jakiejś nowej figurce podpierającej rząd przewiązanych sznurkami notesów i dostrzegł, że warstwa kurzu wokół starego wazonu zrobiła się jeszcze grubsza. A potem spojrzał na drugie, wciąż puste krzesło zastanawiając się, kto będzie mu towarzyszył.
„Może Lea?"
Antares uśmiechnął się przelotnie, splótł dłonie. Byłoby miło, jakby to była Lea.
W tym momencie za drzwiami nastąpiło jakieś poruszenie, czuły słuch rycerza wychwycił ten charakterystyczny dźwięk psich łap uderzających o drewno, szybkie sapanie i węszenie nadto ciekawskiego nosa.
„No nie gadaj, że jedziemy z tą cholerną trucicielką!"
Rycerz nie zdążył mu odpowiedzieć – klamka opadła, drzwi się otworzyły, do środka wturlał się pokaźnych rozmiarów biały kłąb.
— Piryt, doprawdy!
Owczarek obarski momentalnie znalazł się przy Antaresie, wsadził mu swój czarny nos w ręce, nadmuchał do rękawa i obślinił kolano. Napięta smycz nie pozwoliła mu zrobić tego samego z Cervanem – Mistrz tylko zerkał zza bezpiecznego masywu swego biurka, jak Piryt wyciąga pysk ku stertom dokumentów, próbując wywąchać wśród nich ukryte przysmaki.
— Przepraszam za niego.
Antares dopiero teraz zwrócił uwagę na trzymającego smycz mężczyznę – profesora geologii, tego samego, którego w Obarii prześladowało licho. Starszy naukowiec z trudem przyciągnął do siebie Piryta, pogłaskał wielki łeb.
— Zachowuj się – przyszliśmy w gości, a ty już obśliniłeś pana!
Piryt wydał się tym faktem nieprzejęty – radośnie usiadł Antaresowi na stopie i wywalił ozór.
— Naprawdę przepraszam — Geolog próbował przełożyć smycz w drugą rękę, trochę się zaplątał, w końcu wyciągnął dłoń do Antaresa. — Profesor Chrysostomos Giannou... Moment, my się przecież znamy!
Piryt szczeknął głośno, płowy ogon merdał, obijał się o kostkę rycerza.
„Wolałbym, żeby była Lea" burknął mag. „Ale lepszy piesek niż jakiś zdurniały klaun z tego żałosnego cyrku."
Początkowe zamieszanie wywołane przez niesfornego psa przeszło w zamieszanie spowodowane chęcią nadrobienia ostatnich wydarzeń. Dyskusja pojechała w siną dal, Cervan bębnił palcami po stole, profesor wylewał z siebie słowa i pytania równie sprawnie, co górska kaskada.
— A jak się ma ten pana kurczak, co się wykluł z geody? — Geolog pochyli się w stronę Antaresa, wpatrzył się uważniej w rycerza. — Przyznam, że to ciekawy przypadek – w skałach zdarzają się inkluzje powietrza lub wody, ale żeby całe żywe zwierzę…
Mistrz chrząknął – głośno i znacząco.
— Myślę, że możemy już przejść do omawiania treści listu, który profesor wysłał do Gildii…
— Ach tak, list, oczywiście. — Mężczyzna zwrócił się znów do Antaresa. — Widzi pan, potrzebujemy trochę wsparcia w kolejnej wyprawie, a że Gildia jest akurat blisko naszego nowego stanowiska, to aż żal byłoby nie poprosić kogoś stąd, prawda?
Antares skinął głową, wyciągnął rękę, pogłaskał Piryta. Pies poprawił się na swym „siedzisku", mocniej wbił piętę w śródstopie rycerza. Oczy mężczyzny przelotnie błysnęły złotem, gdy strumień magii popłynął w stronę stopy, starając się nie dopuścić do utraty czucia w kończynie – bo o przesuwaniu ciężkiego zwierzaka nie mogło być mowy.
— Bo co prawda stanowisko mamy trochę dalej i nie mieliśmy w planach tam iść, ale w okolicy jest taka jaskinia…
Antares znów skinął głową.
— I, hm, chcielibyśmy zerknąć, co jest w środku, wiadomo. Szczególnie, że nigdzie nie ma żadnych informacji o tym miejscu, nikt wcześniej nie wziął się za to na poważnie i w sumie to nie wiadomo, co można znaleźć. A z jaskiniami to jak z geodami - człowiek zrobi cyk młoteczkiem i wypada a to kurczak, a to jakiś ametyst...
— Czyli jaskinia jest kompletnie niezbadana? — spytał rycerz, unosząc brew. — Nikt się tam nigdy nie wybrał?
— Uhh, właśnie problem w tym, że ludzie się wybierali… — profesor przełożył smycz w dłoniach — … tylko nikt nie wrócił.


Wejście do jaskini prezentowało się zupełnie zwyczajnie. Antares objął je spojrzeniem, wsparł dłoń na biodrze, poprawił miecz. Ostatnio zbyt wiele jego zadań polegało na schodzeniu pod ziemię, szukaniu dziwnych i groźnych stworzeń, chronieniu przed nimi reszty załogi. Wcześniej jednak wybierał się na tak niebezpieczne wyprawy z osobami, które potrafiły o siebie zadbać, obronić się magią albo mieczem. Teraz było inaczej, rycerz zaś nie zamierzał lekceważyć swego zadania. Poprzedniego wieczora odbył dość długą naradę z geologami, starając się przekonać ich po pierwsze, że Piryt na pewno z nimi nie pójdzie (Przecież on jest grzeczny, mamy dla niego uprząż, więc na pewno…), po drugie, że tyle ekwipunku będzie tylko zawadą (Dwanaście rodzajów młotków i trzydzieści dwa pędzle to absolutne minimum, przecież..), a po trzecie, że większość zespołu też nie pójdzie (Wszyscy potrafią się świetnie wspinać, zaręczam że…).
— Ale ja jestem jeden — powiedział wtedy Antares, przerywając dyskusję i protesty. — I jeśli to nie sama jaskinia jest niebezpieczna, tylko to, co w niej żyje, nie będę w stanie was wszystkich obronić. Podzielimy los tych, którzy weszli tam przed nami.
„No i zaorane, mogą się zatkać."
Po twardych negocjacjach w końcu stanęło na tym, że Antares wybierze się z doktorantem profesora – Leonidasem – który podjął się tego ryzykownego zadania w imię ukończenia ciągnącego się doktoratu.
Mężczyzna – nieco starszy i nieco wyższy od Antaresa – mimo dostojnego imienia, prezentował się równie bojowo i groźnie, co sam rycerz. Chudy jak patyk, z grzecznie przystrzyżoną grzywką i okrągłymi okularami zjeżdżającymi z nosa, doskonale wpasowywał się w ciszę i spokój zakurzonej biblioteki. O ile jednak Antares miał w swym ciele moc zdolną zmienić go w groźnego wojownika, o tyle doktorant z nadludzkich zdolności dysponował tylko szczegółową wiedzą zawartą w „Podstawach geologii" autorstwa profesor Justiniano.
Wkroczyli w mrok jaskini, żegnani słowami otuchy pozostałych geologów i poszczekiwaniem zaaferowanego Piryta.
Antares, uzbrojony po zęby, dźwigał na plecach większość ekwipunku. Jedzenie, apteczka, do tego sprzęt wspinaczkowy – głównie potrzebny Leonidasowi – wisiał starannie przytroczony do wypchanego plecaka. Doktorant podążał tuż obok Antaresa, dzierżąc w dłoni latarnię, a na plecach mając plecak pełen pudełek i kasetek, do których mógłby schować ewentualne znalezione minerały.
— Czyli to tak naprawdę nie była geoda? — spytał, rozczarowanie dźwięczało w jego głosie. — Szkoda, to byłby doprawdy ewenement…
— Samo jajo było ewenementem — odparł Antares, wracając myślami do Lumiego, którego pozostawił pod opieką Lei. — Okazało się, że to jajo było jakimś sallandirskim artefaktem.
— Sallandirskim? — Wąskie brwi uniosły się, mężczyzna zakołysał latarnią, spojrzał na Antaresa. — Stamtąd pochodzą niesamowicie ciekawe okazy lapis lazuli – kilka egzemplarzy jest w posiadaniu Wydziału, można je oglądać po wypełnieniu specjalnego formularza. Wiadomo, trzeba najpierw napisać list motywacyjny, po co chce się w ogóle dostać do kamieni, potem promotor musi…
Rycerz musiał przyznać, że reszta procederu administracyjnego mu umknęła, kolejne jego etapy były bardziej pokomplikowane, niż ta wieloetapowa synteza związku-o-bardzo-trudnej-nazwie, o której kiedyś z zapałem opowiadała mu Sophie. Antares doszedł do wniosku, że życie akademika musi być naprawdę ciężkie, a liczba przeciwników pojawiających się na drodze do zdobycia dyplomu – nie mniejsza, niż ta, z którą musi potykać się aspirujący rycerz.
— … właściwie to obłaskawienie dziekana to jest małe piwo – to panie z dziekanatu są najgorsze. Od nich zależy „być albo nie być" na Wydziale, więc jak ktoś podpadnie, to na dobrą sprawę umarł w butach, i wtedy…
„Czy on może się choć na chwilę zamknąć? Albo chociaż mówić o czymś przydatniejszym?"
Antares pozwolił sobie od czasu do czasu komentować słowa doktoranta krótkim „hmm" albo „tak?", jednak jego umysł był gdzie indziej, skupiał się na otaczającej ich przestrzeni.
Jaskinia zdawała się podejrzanie pusta i naga – nie było nawet śladu bytności czegokolwiek. Antares spodziewał się, że choć w początkowej części znajdzie ślady zwierząt, albo może wiatrołom, przegniłe liście lub cokolwiek, co kaprys przyrody mógł po prostu wrzucić do wnętrza. Ale nie. Wokół była tylko cisza, pustka i nagie skały.
„Coś jest nie tak."
„To pierdolenie jest nie tak." Mag prychnął, poruszył się gdzieś na granicy świadomości rycerza. „Spytaj go o kamienie szlachetne. Takie wiesz, dojebane. I o ich symbolikę."
„Po co?"
„Bo ja chcę. Co, potrzebujesz lepszych argumentów?"
Antares westchnął w duchu.
— A kamienie szlachetne? — spytał, wywołując na twarzy Leonidasa wyraz zaskoczenia.
— Co „kamienie szlachetne"? Dla pań z dziekanatu? Hm, o tym nie pomyślałem, ale nie sądzę, żeby moja kieszeń…
— Nie, nie dla pań z dziekanatu. Ja, hm… — rycerz urwał, zastanowił się. — Słyszałem, że o wielu z nich opowiada się historie i uh… że mają jakąś symbolikę. Jakieś znaczenie… — Zgubił nieco wątek, poprawił odruchowo plecak. — Że nie jest tak, że są tylko ładne.
Doktorant przez pewien czas patrzył na niego, uniósłszy brew. W końcu pstryknął palcami.
— Już rozumiem! Tak, oczywiście, że mają znaczenie. Chociażby obecność większych pokładów jadeitu. Jak wszyscy wiedzą, jadeit jest piroksenem, a to oznacza, że…
„No do chuja pana, nie o to chodziło!"
„A o co chodziło? Przecież opowiada o znaczeniu kamieni szlachetnych, tak?"
„Czy ja ci już mówiłem, że cep jest przy tobie skomplikowanym narzędziem? Chodziło mi o znaczenie symboliczne!"
„Tak?"
„Tak, gamoniu! Wiedziałeś, że marcowi patronuje jaspis? I że może być między innymi zielony lub czerwony? Ogarnąłbyś się, dla Lei coś zmajstrował…"
Antares prawie nie potknął się o jakąś wystającą skałę.
— … znaczy, obecność skał magmowych nie oznacza, że na danym terenie można spodziewać się aktywności sejsmicznej. — Leonidas szybko uspokoił Antaresa. — Także to nie jest tak, że jak gdzieś jest mnóstwo bazaltu, to jakiś wulkan tylko czeka, żeby wybuchnąć…
— To, uh… dobrze to wiedzieć. — Wybrnął rycerz.
Szli dalej. Leonidas dalej opowiadał, Antares dalej go nie słuchał.
— Przyznam, że jak na razie ta jaskinia nie reprezentuje sobą niczego wyjątkowego. Liczyłem chociaż na jakieś ciekawsze formacje, ale właściwie to jak na razie widzę tu tylko porfir kwarcowy, nawet nie wygląda na bardzo unikalny, choć wiadomo, trzeba by było zbadać.
— Minęliśmy po drodze dwie odnogi.
— Prawda. — Doktorant westchnął, poprawił ciążący mu niewielki plecak. — Wrócimy do nich, ale przeczucie mówi mi, że chyba nie znajdziemy tu nic ciekawego…
„Żebyś się, chłopie, nie zdziwił."
— Może tak byłoby lepiej.
Słowa nie zdążyły wybrzmieć i ucichnąć wraz z niosącym się echem, gdy światło latarni utonęło w zbliżającym się mroku. Antares zwolnił, gestem wskazał Leonidasowi, by ten trzymał się tyłów.
Korytarz, którym do tej pory podążali, wpadał w o wiele większą kawernę, jej koniec niknął w perspektywie, zasłonięty igłami stalaktytów. Rycerz postąpił kilka kroków, ogarnął wzrokiem jaskinię. Coś było nie tak. Szósty zmysł wojownika ostrzegał go przed grożącym niebezpieczeństwem, choć przeciwnik pozostawał ukryty, jego obecność podejrzanie rozmyta. Antares zmarszczył brwi, odwrócił się do swego towarzysza.
— Leonidasie…
— Doprawdy rozległa kawerna! — wykrzyknął geolog, echo jego głosu odbiło się od ścian kawerny. — Widzisz to? Tamten nawis?
Antares przebiegł spojrzeniem w stronę dalszej części jaskini, ale prócz chaotycznego lasu skalnych nacieków nic nie przyciągnęło jego uwagi. Pchnął więcej magii w stronę swych oczu, obraz stał się nagle boleśnie ostry, dziwnie rozpłaszczony, obdarzony nadmiarem detali i kształtów. Nic to nie dało.
Leonidas ruszył w stronę kawerny, nie bacząc na ostrzeżenia Antaresa. Rycerz nie miał wyboru, złapał go za bark, pociągnął do tyłu. Geolog spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Chciałem tylko…
— Pamiętasz, co mówił profesor? Że ludzie wchodzą do tej jaskini i z niej nie wychodzą?
— Uhh…
— Pójdę pierwszy, a ty cofniesz się i poczekasz w korytarzu. Nie wyjdziesz, aż nie powiem.
„No i prawilnie."
Antares przeszedł dalej, zostawiając za sobą światło latarni, zagłębiając się coraz bardziej w ciemność. Jego oczy błyszczały fosforycznie, brak światła nie był przeszkodą, rycerz radził sobie i bez tego. Obecność światła – obosieczny miecz – pozwalała zarówno widzieć jak i zostać dostrzeżonym. Rycerz zerknął za siebie, ale na szczęście Leonidas grzecznie pozostał w korytarzu.
„Czujesz cokolwiek?"
„Co ty byś beze mnie zrobił, kmiocie" burknął mag, zaś Antares poczuł, jak jego druga świadomość porusza się, jakoś napina i przemieszcza. Dziwne wrażenie, pojawiało się coraz częściej od pewnego czasu i chyba nawet zaczął się przyzwyczajać – do bycia bardziej świadomym tego, co robi mag.
„Powiem ci tak, chłopie. Pamiętasz tego jebanego kurwia, którego niedawno tłukłeś?"
„Pamiętam."
„To szykuj się na podobną akcję, ale z lekko innym kurwiem." Ten drugi westchnął ciężko. „Widzisz te stalaktyty?"
„Widzę."
„Wiesz, że to nie jest kamień?"
„Nie?"
„Nie, głąbie. To jebana pajęczyna."
Antares wpatrzył się mocniej w skałę.
To, co wziął za poziome prążki zdobiące wąski fragment wiszącego kamienia, wcale nie było kamieniem, a jakąś monstrualną, nienaturalnie wyciągniętą szpulą nici. Rycerz spodziewał się zobaczyć tam skałę i proszę – nawet jego wyostrzony wzrok nie uratował go przed pomyłką. Mężczyzna spiął się w sobie, magia przepłynęła przez jego ciało, oplatając kości, mięśnie i stawy, wnikając do wnętrza serca, okrywając płuca, przebiegając złocistym ciepłem wzdłuż kręgosłupa. Miecz z sykiem wysunął się z pochwy.
Ciemność i cisza nabrzmiały napięciem, każdy krok mógł przynieść przełom. Mógł. Nie musiał. Ciężki gromril leżał w dłoni niczym naturalne przedłużenie ramienia, Antares czekał. To nie czające się w ciemności stwory były drapieżnikiem.
Odskoczył w okamgnieniu, o włos uniknął wystrzelonej z góry smugi. Miecz świsnął, wbił się w lepką pajęczynę. Rycerz nie czekał. Szarpnął, mięśnie napięły się, coś targnęło się pod sufitem, paniczny wizg rozdarł ciszę. Ostrze puściło pajęczy jedwab, lepki śluz gładko spłynął po krasnoludzkim metalu, niegroźnie, niczym woda. Antares znów wbił ostrze, tym razem wyżej, sięgając dalej. I znów szarpnął.
Coś pękło na górze, gwizdnęło, runęło między kamienne kolce stalagmitów. Antares dopadł pająka, szerokie cięcie sięgnęło odnóży. Stwór zadrżał spazmatycznie, boleśnie, w panice cofnął się, powlókł odnóża po kamieniu, a kolejny wizg, niepodobny do niczego, dobył się z jego wnętrza.
Pająk nie był sam.
Rycerz nie zdołał wyprowadzić nowego ataku, pająk o włos uniknął miecza wbitego między wraże ślepia. Antares uskoczył przed kolejną smugą pajęczyny, obejrzał się, próbując w ciemności dostrzec błysk czarnych oczu.
„Jeszcze dwa, chłopie."
Pająki nie skracały dystansu. Były tam, na tle bladych, owiniętych pajęczyną nawisów. Antares widział tylko cień napęczniałych odwłoków, kanciaste odnóża przebierające w jakichś nadto prędkich ruchach.
„Trzeba te ścierwa ściągnąć z góry."
„Wiem."
Poleciała kolejna lepka, gruba nić, Antares wbił w nią miecz, szarpnął i…
I nic.
Nić oderwała się niegroźnie, pająk wypuścił ją nim przeciwnik zdążył ściągnąć go spod sufitu. Uczyły się. Antares pozwolił sobie zerknąć w stronę pierwszego, okaleczonego pająka.
Cienkie odnóża drżały boleśnie, z trudem dźwigając obrzmiały odwłok, pająk usiłował z powrotem wspiąć się w górę. Antares nie zamierzał do tego dopuścić. W kilku szybkich susach znalazł się przy pająku, ciął na odlew, ale płytko, zbyt płytko – znów musiał odskoczyć, znów uchylić się przed lepką nicią.
„Ogniem byś je rozpierdolił."
„Leonidas ma lampkę."
Kolejny uskok, Antares przelotnie schował się za stalagmitem. Jeden z pająków momentalnie przemknął mu nad głową, zaczaił się z drugiej strony, bryznął pajęczyną.
„Wiesz, o jaki ogień mi chodzi!"
„Zapomnij."
Rycerz przetoczył się, zmienił kryjówkę, pociągnął za sobą ścigające go pająki. W pamięci wciąż miał tego jednego, rannego. I to, że pozostałe go broniły.
„Byłoby ogarnięte w ćwierć sekundy!"
Gęsty las nawisów czaił się z jednej strony. Okaleczony pająk próbował się do niego doczołgać, skały wyglądały na łatwiejsze do wspinaczki, może dałyby mu szansę. Bo Antares nie zamierzał.
„Nigdy mnie nie słuchasz!"
„Słucham." Rycerz podbiegł, przykucnął, przyczaił się za jednym z kamieni. „Żadnej czarnej magii."
Mag prychnął gniewnie. Pająki strzeliły jeszcze kilka razy, jedwab spłynął po kamieniu, plasnął o dno jaskini, nie sięgnąwszy rycerza. Stwory nie miały wyboru, zaczęły się zbliżać. Antares słyszał suchy, klekoczący dźwięk odnóży stąpających po kamieniu. Ranny pająk wcisnął się w jakieś zagłębienie, zastygł, podejrzanie nieruchomy.
„Skurwielowi daleko do zdechnięcia."
„Wiem."
„Nie wiem, jak z tego wybrniesz."
„Coś wymyślę."
Zaatakowały jednocześnie, skoordynowanie, jeden skoczył z góry, drugi pojawił się z boku. Antaresa - nie było.
Drobny, chudy, przecisnął się między nawisami, ominął spękany fragment podłoża, znalazł się tuż za trzecim z pająków. Miecz ciął od dołu, runiczne ostrze rozdarło odwłok, skruszał twardy pancerz. Bluzęło czymś ciężkim, miękkim, śmierdzącym. Antares odskoczył, uchylił się przed spazmatycznym ciosem odnóża, uciekł przed drugim wściekłym pająkiem, schował się za skałą.
„Masz dwa ranne pająki i jednego wkurwionego."
„Jeden zaraz będzie martwy."
Cios został zadany, nie było czasu. Rycerz kuł żelazo, póki gorące. Znów pomknął między nawisami – gładko przecisnął się tam, gdzie nie sięgało odnóże. Dopadł pierwszego z pająków.
„O chuj."
Spodziewał się skulonego, rannego stwora. Tymczasem nim zdążył cokolwiek zrobić, z góry wystrzelił kolec jadowy, Antares sparował w ostatniej chwili. Ucięte odnóża, otulone jedwabną nicią, już nie drżały, nie bolały. Potwór porzucił chęć ucieczki, naparł na rycerza całym ciałem, próbując przytłoczyć, zmiażdżyć.
Złote oczy błysnęły wysiłkiem, kolec z wizgiem przejechał po zbroczu. Antares wyprowadził kopa na odlew, celując gdzieś w te ohydne, świecące punkty, nabrał niewielkiego dystansu. Pająk zachwiał się, rycerz nie miał czasu tego wykorzystać. Ostatni zdrowy pająk momentalnie znalazł się za jego plecami, bryznął pajęczyną.
Trafił.
Lewa noga ugrzęzła w jedwabiu, Antares z trudem zachował równowagę. Ciął, szarpnął, próbując się uwolnić. Oderwał stopę, w tym samym momencie ból rozdarł bark.
Kolec uderzył, rozdarł materiał, oparł się o gromrilowe płytki. Krasnoludzki metal wytrzymał – stworzony by odeprzeć atak wszystkiego, co czaiło się pod ziemią. Pod Antaresem ugięły się kolana.
„Kości całe?"
„Chyba tak."
Magia zgasiła ból, rycerz wyrwał się z potrzasku, zniknął między skałami, goniony morderczymi odnóżami. Wściekłe oczy rozbłysły w wąskiej szparze, kolec wysunął się, usiłując sięgnąć rycerza, dokończyć dzieła. Mężczyzna przyskoczył w kontrataku, cięcie rozorało ślepia, między skały poturlało się jakieś krótkie, zagięte odnóże. Pająk cofnął się gwałtownie, na przemian sycząc i skrzecząc.
„Chłopie, tu nie ma co przeciągać!"
„Wiem."
Kolejny manewr z przeciskaniem się między skałami, ale bark ciążył, nie miał tyle siły, Antares czuł, że jest częściowo bezwładny. Może jednak złamał jakieś kości. Może tylko naderwał mięsień. Puścił w stronę barku więcej magii choć wiedział, że to starcie musi wkrótce dobiec końca.
Rycerz miał ponownie przyczaić się wśród kamieni, próbując zwabić pająki w pułapkę, jakoś je przechytrzyć, trafić, może tym razem śmiertelnie.
Ale pająki uczyły się.
I były równie zdesperowane.
Skała wybuchła, staranowana przytłaczającym cielskiem. Antares nie wiedział, który z pająków go zaatakował, który rozniósł kamień w drzazgi. Rycerz ledwie zdołał uchylić się przed kanonadą skał, okruchy trafiły go w udo, gruba nogawica tylko częściowo pochłonęła uderzenie.
„Ogień! Chłopie!"
Nie było czasu na odpowiedź. Nie było czasu na ucieczkę. Został tylko atak.
Rycerz rzucił się do przodu, wprost na pająka, w ostatniej chwili przetoczył pomiędzy odnóżami. Miecz świsnął, wbił się w cielsko. Coś chrupnęło wewnątrz stwora, ten zadygotał boleśnie, opadł ciężko na ziemię, prawie przygniatając nogę Antaresa. Rycerz wyszarpnął ostrze, zdołał wbić miecz w to, co brał za łeb. Gromril zatonął między lśniącymi ślepiami, aż po rękojeść pogrążył się w masywnym cielsku, chlusnęło czymś ciemnym i lepkim. Antares szarpnął rękojeść, ostrze przekręciło się w ranie, odnóża zadygotały – ostatni raz, spazmatycznie i rozpaczliwie. A potem pająk znieruchomiał na dobre.
„Jeden rozpierdolony. Jeszcze dwa."
Tego też się nie spodziewał.
Jeden z pająków wspiął się z powrotem pod sufit. Nie było pajęczyny, żaden bluzg lepkiego jedwabiu nie poleciał w stronę rycerza. Nie, pająk postanowił zakończyć starcie raz a dobrze. Skoczył z wysokości, Antares próbował się cofnąć, uchylić. Nie miał gdzie. Nie zauważył, gdy znalazł się w potrzasku, gdy utknął wśród częściowo skruszonych skał.
Cielsko przygniotło go z siłą górskiej lawiny, pająk sięgnął, odnóże wczepiło się w zbroję, kolejne złapało za nadwyrężony bark. Miecz stał się przeszkodą, zbyt długi do walki w zwarciu. Antares pozwolił mu wypaść, w ostatniej chwili chwycił za pajęczy pysk. Kolec jadowy zawisł tuż przed twarzą.
Rycerz kopnął na oślep, trafił w pancerz, przejechał butem po jakiejś wybrzuszonej płytce. Oczy błyszczały magią, zaciśnięte dłonie rozpaczliwie trzymały… kły? zęby? szczypce? Cokolwiek, co wystawało z pajęczego pyska.
„KURWA, ZGINIEMY!"
„Nie dzisiaj."
Fosforyczny blask stał się silniejszy, cała magia przepłynęła do ramion, pleców, barków. Sprawiła, że zaciśnięte dłonie stały się żelaznymi imadłami, w których właśnie znalazł się pajęczy pysk. Stwór nie zdawał sobie sprawy z tego, co Antares zamierza – wciąż go przygniatał, wciąż usiłował przytrzymać, wcisnąć w kamień, użądlić swoim kolcem. Rycerz zaczął ciągnąć, rozwierać pajęczą szczękę mocniej i mocniej. Kolec wysunął się dalej, już-już sięgał twarzy rycerza. Mężczyzna poczuł opór tkanki, pająk szarpnął się trochę w bok, trochę do tyłu, spróbował innego kąta. Ale ręce trzymały, wciąż w tym samym miejscu, bezlitośnie zmuszając kły do coraz bardziej nienaturalnego rozwarcia.
Pająk nie wytrzymał, puścił, odnóża wparły się w ziemię, usiłując odsunąć stwora od rycerza. I wtedy Antares szarpnął z całej siły, mocno i brutalnie. Kieł pękł, pająk wizgnął z bólu, zatoczył się, brocząc posoką. Rycerz puścił bestię, w jego dłoni momentalnie znalazł się miecz, ostrze pomknęło ze świstem. Gromril zniknął w zakrwawionym pysku, w ciemności rozbrzmiał rozpaczliwy krzyk, a potem pająk padł między skały. Znieruchomiał, podkurczając odnóża.
„Przez ciebie pierdolnę na zawał!"
„Potem. Gdzie trzeci?"
„Spierdala."
Antares spojrzał w stronę wyjścia. Ostatni z pająków przebierał rannymi odnóżami, chwiejnie zbliżał się w stronę korytarza. Dokładnie tam, gdzie stał Leonidas.
Magia przepłynęła od rąk w stronę nóg, rycerz puścił się pędem za potworem. Nie wiedział, jak ominął skały i kamienie, liczyło się tylko dopadnięcie do tego wrażego, napęczniałego odwłoka, sunącego z trudem w stronę światła korytarza. Światła, którego z każdą chwilą przybywało.
„Miał siedzieć na dupie!"
W tym momencie w korytarzu pokazała się sylwetka doktoranta.
— Antares? Bo ja…
I wtedy Leonidas zobaczył pająka.
Stwór dostrzegł człowieka, wyhamował, zadrobił odnóżami, szarpnął w bok nie wiedząc, co zrobić. Człowiek, taki sam, jak tamten poprzedni, może tak samo groźny, może jednak nie, a może...
Moment zawahania, Antares wyskoczył z ciemności, światło latarni zatańczyło wśród płytek zbroi. Miecz zalśnił, ostrze runęło w dół, pionowo, niczym włócznia. Wbiło się w pajęczy łeb, czarna jucha bluznęła pod same nogi doktoranta. Pająk zadygotał i zamarł, przyszpilony do kamienia.
„I po kurwiach."
Antares odetchnął głęboko, oparł się ciężko na rękojeści.
— Jest już bezpiecznie.
Leonidas wpatrywał się jeszcze przez chwilę w nieruchome truchło, jego oczy przypominały dwa idealnie okrągłe opale. Doktorant przeniósł wzrok na Antaresa, na pająka, znów na Antaresa i z powrotem na pająka. A potem zachwiał się i runął nieprzytomny na ziemię.


Dwie odnogi kończyły się pustymi, ślepymi zaułkami. Zaś gdy główna kawerna została pozbawiona swych pierwotnych mieszkańców, ich miejsce w okamgnieniu zajęła ekipa geologów. Antares siedział na jednej z odłupanych skał, omiatał wzrokiem rozłożone w kawernie stanowisko. Teraz nie musiał już używać swojej magii by dostrzec szczegóły – jaskinia tonęła w zupełnie prawdziwym, słonecznym blasku. Rycerz doprawdy podziwiał upór i precyzję naukowców, którzy za pomocą serii polerowanych, metalowych płyt, ustawionych w prowadzącym do jaskini korytarzu, byli w stanie wprowadzić światło tak głęboko w trzewia ziemi.
Geologowie rozeszli się po kawernie, a profesor Giannou biegał od stanowiska do stanowiska, zaglądając każdemu przez ramię i próbując przy okazji opanować Piryta, który postawił sobie za cel oznaczyć każdy stalagmit jako swoją własność.
Strzaskane przez pająka skały okazały się o wiele ciekawsze, niż Leonidas początkowo sądził. Ich wnętrze stanowiła jakaś lśniąca, przejrzysta skała, o której co prawda doktorant próbował opowiedzieć Antaresowi, ale choć rycerz tym razem go słuchał, to niestety niewiele wyniósł z opowieści. Może poza tym, że skała była magiczna, a może metamorficzna czy piroklastyczna, i że stanowiła niebywale ciekawy obiekt badań, zaś geologowie postanowili zmodyfikować nieco swój plan pracy, i zająć się nowym znaleziskiem.
Antares spojrzał na swoją miskę, wyciągnął z niej ostatnie udko od kurczaka, zaczął je niespiesznie ogryzać. Z boku miski prezentowała się góra kości, większa niż zazwyczaj zostawała po posiłku rycerza. Regeneracja kosztowała.
— Jak twój bark?
Leonidas podszedł, przysiadł obok, wyciągnął przed siebie nogi. Antares przełknął.
— Już sprawny, dziękuję.
— Ten pająk to mi się będzie do końca życia śnił.
— Uh… to źle.
— No źle. — Doktorant westchnął, postawił niesioną torbę na kolanach. — Ale mam też dobre wiadomości.
— Hm? — Antares zdążył w międzyczasie oderwać zębami całą skórę z udka.
— Z tą pajęczą nicią. Bo większość z niej jest stara i już zwapniała. Profesor właśnie próbuje ją zaklasyfikować – może jakiś podtyp radiolarytu, ale nie powiedziałbym, żebym darzył skały organogeniczne dużą sympatią… Z nimi to jest tak, że w sumie… Ale do rzeczy — Leonidas otworzył klapę, wyciągnął z torby jakieś pękate zawiniątko. — Więc z tej pajęczyny, co nie jest stara ani zwapniała, to się zrobiły takie włókna. A że Ariadna, ta co dołączyła niedawno — ruchem głowy wskazał plecy stojącej przy stalaktycie kobiety — zajmowała się wcześniej… czekaj chwilę… serykulturą… to udało jej się to jakoś tak zrobić, żeby z pajęczyny został jedwab, i żeby nic mu się nie stało.
Antares nie miał pojęcia, jak kulturalne robienie serów mogło łączyć się z pająkami i jedwabiem, ale przywykł już, że naukowcy potrafią się zajmować najprzedziwniejszymi zagadnieniami.
— To dobrze.
— Wracając do meritum – to jest twoja szpula.
Leonidas odwinął kawałek szmatki, oczom rycerza ukazała się nić. Przejrzysta, cienka niczym włos, opalizująca lekko w rozproszonym świetle. Antares zamarł z udkiem w garści, przez chwilę wpatrywał się w podarek.
— Ale ja nie potrzebuję żadnej zapłaty.
„Bierz jak dają!"
— To nie jest zapłata. Po prostu… Jakbym wlazł sam do tej jaskini, to bym nigdy przewodu nie zamknął i tyle by było z mojej naukowej przygody.
Leonidas tłumaczył mu, że żyje z otwartym przewodem i jest to trudny i stresujący stan.
— … także to po prostu wyraz wdzięczności. Za wkład w przyszłość iferyjskiej geologii, jakakolwiek by ona nie była. — Mężczyzna parsknął śmiechem, dorzucił jeszcze niewielką sakiewkę. — A to od profesora.
— Mówiłem, że nie potrzebuję zapłaty.
— A nie, to na pamiątkę. Żebyś jednak nas dobrze wspominał.
Antares odłożył ogryzioną kość, wytarł dłoń, rozsupłał woreczek. W środku – blade okruchy skały, lśniące i żarzące się efemeryczną magią, której nie potrafił nazwać.
— I jak one się nazywają?
— Jak profesor nazwie, to damy znać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz