piątek, 30 września 2022

Od Hugona cd. Victariona

Kopyta Borowika i Funta wybijały regularny, choć kompletnie ze sobą niezgrany rytm na piaszczystej ścieżce. Hugo raz czy dwa próbował to wstrzymać, to przyśpieszyć wierzchowca, żeby jednak spróbował się dopasować do drugiego konia, bo ten rozbity z wszelkich linii melodycznych tętent sprawiał, że jego głowa też zaczynała pulsować w ten dziwny, rozklekotany takt.
Innymi słowy, na jednej wódce się nie skończyło.
Tym razem jednak Hugonowi poszło lepiej niż poprzednio, skoro zapamiętał imię towarzysza podróży. Chyba. Już gorszą częścią poranka był fakt, że trzeba było ruszyć w dalszą drogę; każdy kolejny krok zbliżał ich do udręczonego, niespełnionego poety Leandera.
— I na chuj zabierali ten wóz — mruknął, ni to do siebie, ni to do Victariona.
Drugi mężczyzna uśmiechnął się półgębkiem.
— Do Verborn zostało jeszcze trochę drogi… — zauważył.
— Nie przypominaj.
— …więc kto wie? — ciągnął — Woły ostatnimi czasy padają. Zawsze może się zdarzyć nieszczęście, które znów utrudni nam podróż.
Hugo parsknął zrezygnowanym, wciąż rozespanym śmiechem. Rano nie śpieszyli się, by wsiąść na konie skoro świt, ale jak na złość, w karczmie zabrakło kawy. Kawy, ze wszystkich rzeczy na świecie. Więc teraz miało minąć jeszcze trochę czasu, nim zielarz wróci na dobre do świata żywych i wyspanych.
— Och, tylko nie to — ziewnął przeciągle. — Pędźmy jak na skrzydłach.
— Latającego prosięcia?
— Otóż to — mykolog urwał na moment, wyprostował się w siodle. — Do naszej zacnej rodzinki.
Nie zdziwiłby się, gdyby się okazało, że problem zostanie już rozwiązany, zanim w ogóle dotrą do celu ich podróży. Oczami wyobraźni widział już, jak odprawiają ich niedbałym ruchem ręki, rzucają coś o zabawnym, godnym fraszki nieporozumieniu.
— Dziadka tam pewnie trafia szlag — parsknął.
— Obawiasz się, że może nie dotrwać do naszego przyjazdu?
— Jeśli codziennie słucha takiego pierdolenia spadkobiercy? — odpowiedział pytaniem. — Sam bym zawiązał spisek na swoje życie. Stawiam dziesięć koron.
— Gorzej, jeśli to u nich rodzinne — przechylił głowę, zastanowił się przez moment. — Przyjmuję.
Uścisnęli sobie dłonie znad grzbietów koni.
— Nie kracz — rzucił. — Ten jeden brzmi, jakby już zgarnął cały pakiet spierdolenia.
Mężczyzna uśmiechnął się nieco krzywo.
— Ludzie potrafią zaskoczyć.
Nie dopytał, czy miał na myśli raczej dobre czy złe niespodzianki, bo jaki był przecież tego sens. Ale nielitościwe damy o żółtych czy trupiobladych licach prezentowały się może i imponująco w poematach dygresyjnych, między rozpęczniałymi wersami, ale ktokolwiek o nich pisał, był raczej zbyt zajęty wymyślaniem kolejnych dzieł sztuki, by przygotowywać choćby spisek na życie kota.
— Zastanawiam się — podjął zamiast tego — kto właściwie może się czaić na staruszka z pomniejszego rodu. Chyba że organizują wieczory poetyckie i wkurwili sąsiadów, ale wtedy bym się chyba do nich przyłączył.
 Spłoszona wrona zakrakała głośno, wleciała ponad ich głowami, przysiadła na czubku samotnej sosny na polanie. Paciorkowate oczy obserwowały z uwagą każdy ruch obcych, ci jednak z każdym orkiem coraz bardziej oddalali się od ptasiego terenu.
— Albo ktoś jest zazdrosny o talent poetycki — Victarion wzruszył ramionami, zamyślił się na moment. — Zawiść nie musi być racjonalna.
— W liście też za dużo tej racjonalności nie uświadczyliśmy.


Kolejny odcinek przejechali we względnej ciszy, czasem tylko przerywanej zdawkowymi uwagami. Hugo od niechcenia pogłaskał kark Borowika, zerknął na Victariona. Jechał spokojnie, nieco zgarbiony, jakby od niechcenia, przyglądał się czemuś niedookreślonemu w przestrzeni; jadownik zastanawiał się, czy ten punkt, w który wpatruje się mężczyzna, jest w ogóle gdzieś w tym horyzoncie. W tej przedłużającej się ciszy stawał się coraz bardziej odległy, trochę jak pewna blondwłosa dziewczyna. Którą, tak się złożyło, obydwaj znali.
— Słuchaj — zagaił Hugo. — A jak się właściwie poznałeś z Gosią?
Pytanie zadał wprawdzie, by zabić czas, przebić się przez nudę podróży, ale w głosie zabrzęczała też nuta ciekawości.
Victarion przechylił głowę, coś błysnęło na dnie niebieskich oczu. Zielarz uznał tę iskrę za sentyment. Przecież na takie pytania nigdy nie odpowiadało się od razu, skoro przywoływały obrazy dni, które w jakiś sposób wpłynęły na życie. Ciągnęły się za nimi anegdotki, w sam raz na podróż.
— W karczmie — odparł. I tyle.
— Gosię? W karczmie? — mykolog uniósł brwi. — Niemożliwe.
— A jednak — wzruszył ramionami, raczej niezbyt chętny, żeby ciągnąć historię. — Przez przypadek, wpadliśmy na siebie. 
Zielarz skinął głową. Słowa "przez przypadek" były często wstępem do całkiem pociesznych historii, zwłaszcza jeśli były preludium znajomości. Usadowił się wygodniej w siodle.
— Zagadaliśmy się, i jakoś tak wyszło — stwierdził jednak po prostu. — A jak było z wami? Na uniwersytecie?
— Tak — pokręcił głową na wspomnienie studenckich lat. — Na pierwszym roku mieliśmy wspólnego profesora. W jej grupie wykładał historię sądownictwa, a u mnie – literaturę antyczną.
Lata studenckie miał już wprawdzie dawno za sobą, ale na wspomnienie surowego nauczyciela poczuł się przez chwilę znów jak uczniak, który przez noc musi przeczytać dziesięć grubych, uzbrojonych w armię przypisów tomiszczy.
— Literatura i sądownictwo — mężczyzna pokręcił głową. — Brzmi jak ciekawe połączenie.
— Jak wódka i łysiczka — parsknął. — Gwarantuję, że nie wstaniesz.
— Grzyby i alkohol? O kurkówce wypowiadałeś się znacznie lepiej.
— Zaczekaj, aż sam spróbujesz — zaśmiał się. — Ale tamto… ki diabeł mu podpowiedział. Gość recytował teksty razem z numerem wersu. W dodatku w trzech językach, w tym jednym martwym — zielarz podrapał się po karku, przez kręgosłup przebiegł nieprzyjemny dreszcz. — Dalej nie wiem, jakim cudem zaliczyłem. Odpytywał ustnie. Czekało się na niego przed gabinetem, stamtąd zawsze dawało cygarem. I miał książki w kolejności alfabetyczno-tematycznej. Zawsze się trafił jakiś obszczymurek, który się oferował, że mu zrobi porządek — zawiesił dramatycznie głos. — Czy któryś wrócił, nie wiem.
— Poważna sprawa. Innymi słowy, połączył was wspólny przeciwnik?
— Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem. No i się nad zdarzało po zajęciach ponarzekać. Najpierw w bibliotece, potem nad preclem — westchnął krótko. — A później ani się obejrzałem, a biegałem za nią po korytarzach z Kodeksem karnym. Jakby to napisali trzynastozgłoskowcem, to może by się lepiej czytało.
— Może pan Anderberg by się skusił?
Hugona trochę przeraziło to, że w pierwszej chwili uznał, że to mogłoby się udać. Efekt byłby tragiczny, ale Kodeks karny uważał i tak za przypadek beznadziejny.
Zastanawiał się przez chwilę, czy wrócić do wątku Gosi. Czy opowiedzieć coś więcej, w ramach męskich pogaduszek (nie, to nie jest oksymoron), może nawet o tym, że kiedyś bardzo podobał mu się ten blond warkocz. Później też uważał go, oczywiście, dalej za bardzo ładny, ale już w inny sposób. Bo, po prawdzie, zastanawiał się, jaka relacja ich łączy. Z Małgorzatą nigdy nic nie było do końca wiadome, a w przypadku Victariona miał podobne odczucia. I przy obojgu z pewnością za bardzo się rozgadywał.
— Wiesz co?
— Hmm?
— Percival za chuja ci nie pasuje.
Uniósł brwi
— Tak sądzisz?
— Zdecydowanie — poprawił się w siodle — Victarionie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz