piątek, 9 września 2022

Od Antaresa cd. Victariona

„Mówiłem, że wam spierdoli. Leszcze.”
„Ta jama miała inne wyjście?”
„Nie, kmiocie. Skorpion sobie to inne wyście wziął i zrobił.”
„Jak?”
„Abrakadabra.”
Antares zacisnął usta. Tak, to wyjaśniało, dlaczego zgubili z Ayrenn ślady, wtedy, w lesie.
„Wiedziałeś, że potrafi coś takiego?”
„Pewnie.”
„I nic nie powiedziałeś?”
„Po cholerę” mag parsknął drwiącym śmiechem. „Bawcie się dobrze, chłopcy. Gnida spierdoliła na polanę – tę, gdzie w zeszłym tygodniu spotkałeś grzyba z koszem kurek.”
Antares wiedział, gdzie to jest, poprowadził Victariona bezbłędnie.
Skorpion tkwił na samym środku – większy, niż się spodziewali, zdecydowanie przerastający swymi rozmiarami krowę. Słońce odbijało się w smoliście czarnym, gładkim pancerzu, mocarne szczypce przypominały olbrzymie kosy, zagięty ogon obiecywał bolesną, ale pewną śmierć. Na grzbiecie stwora – rojowisko. Białe, drgające chmarą kanciastych, ledwie uformowanych odnóży, kłębiące się rzeszą chudych, jadowitych ogonów, patrzące na dwóch mężczyzn mrowiem czarnych, świecących oczu.
„Wiedziałeś, że ma młode?”
Odpowiedział mu szyderczy śmiech.
Victarion zaklął, zmierzył skorpiona wzrokiem.
— Pomysły?
— Jeden.
Szybka narada, mężczyźni spojrzeli jeszcze raz na skorpiona, na siebie. Antares skinął głową. I ruszył w bój.
Stwór zatańczył na swych kanciastych odnóżach, szczypce rozwarły się, ogon rozwinął. Antares zbliżył się, zamarkował cięcie. Odpowiedź – natychmiastowa. Szczypce szczęknęły, rozcięły powietrze w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał rycerz. Skorpion był szybki, bardzo szybki, gwałtowny ruch niczym mgnienie oka.
Antares znów zamarkował atak, rzucił się w jeden bok, potem w drugą stronę. Skorpion błyskawicznie się odwracał, wciąż przodem do rycerza, trzymając ten bezpieczny dystans, optymalny kąt. Niczym w jakimś dziwnym tańcu, potwór przebierał nogami, rozwierał szczypce, jakby zapraszając rycerza, by dał mu się przytulić. Ledwie uformowane młode siedziały wczepione w twardy grzbiet, skorpion robił wszystko, byle pozostać poza zasięgiem miecza.
Tymczasem zaś Victarion cofnął się, pozornie zniknął z pola bitwy. Pozwolił skorpionowi skupić się na rycerzu, a rycerzowi – poznać sposób, w jaki walczył skorpion. Antares nadal tańczył z księżniczką, księżniczka zaś zaabsorbowana tańcem – nie zauważyła.
Victarion pojawił się znikąd, skorpion spanikował.
Odnóża zadrobiły, stwór spróbował się odwrócić, cofnąć, oddalić, mieć obydwu przeciwników w zasięgu… Miecz ciął, gromril świsnął morderczo, gruchnął w twardy pancerz. Ten pękł w feerii odłamków, czerń rozsypała się, rozlała z rannej kończyny. Białe rojowisko na grzbiecie zadygotało, skłębiło się, miriady oczek zalśniły.
Odskoczyli od siebie, cała trójka. Mężczyźni zerknęli na siebie, Victarion znów zaczął się wycofywać. Skorpion powłóczył rannymi szczypcami, syczał głucho, boleśnie. A potem zadrżał w konwulsjach. I rozsypał swoje młode.
Lawina przejrzystych, kanciastych ciałek, rozlała się po polanie, nurt pognał w stronę Antaresa. Rycerz przypadł bliżej ziemi, szerokim cięciem próbował…
Nurt skręcił, minął go. I pomknął prosto w stronę Victariona.
— Victarion!
— Kurwa! — warknął mężczyzna. Pierwsze potworki wyhamowały tuż przed nim, rozłożyły szczypce, rozwinęły się ogony. Miecz błysnął, poleciał ścięty odwłok. — Bierz starą!
Antares skoczył w bok, dorwał jakieś zabłąkane skorpioniątko. Victarion miał rację, musiał skupić się na głównym zagrożeniu – to dużego skorpiona trzeba było najpierw zabić. Młode potem uda się wyłapać, nie powinny stanowić aż tak dużego zagrożenia. Rycerz poprawił w dłoni miecz i zwrócił twarz ku matce.
Stwór próbował się wycofać, rycerz nie pozwolił. Przypadł do niego szybko, ryzykownie, zbliżył się od strony zdrowej kończyny. Nie miał czasu. Musiał wesprzeć Victariona.
Skorpion zaatakował, szczypce przecięły powietrze, starły się z gromrilem. By coś zyskać, trzeba było coś poświęcić.
Ogon runął z góry, Antares poczuł kolec jadowy – jak z miażdżącą siłą szoruje mu wzdłuż kręgosłupa, jak trucizna spływa między płytkami zbroi, z sykiem tonie w ściółce. Rycerz naparł mocniej, fragment czarnego pancerza pękł, skorpion znów zasyczał boleśnie. Spróbował się cofnąć, jednocześnie znów uderzył ogon – niecelnie, dźgnął w panice, na oślep, trzepnął w bark, sięgnął boku. Antares poderwał miecz i ogon, nagle krótszy, bryzgał posoką, nie trucizną. Może mu się tylko wydawało, może w tych czarnych oczach dostrzegł strach. Nie zastanawiał się nad tym – miecz wgryzł się w pancerz, odłamał kolejny fragment. Odnóża zadrobiły, wtem część odpadła, ścięta gwałtownym błyskiem ostrza. Skorpion, już nie tak szybki i zwinny, powłóczył przednią stroną ciała, usiłując wydostać się poza zasięg rycerza. Pozbawiony trucizny, ze szczypcami w strzępach, poszorował brzuchem po ściółce. A potem miecz wdarł się między oczy, coś w środku głucho chrupnęło i skorpion runął w konwulsjach na ziemię. W końcu znieruchomiał, oczy zaszły mgłą.
Rycerz wyszarpnął broń, w okamgnieniu pobiegł do Victariona.
Drugi mężczyzna cofał się w stronę lasu, zostawiając za sobą ślad uciętych ogonów, fragmentów szczypiec, odnóży albo całych skorpioniątek, dygoczących w przedśmiertnych spazmach. Stworki nie ustępowały, atakowały mężczyznę nie bacząc na śmierć rodzeństwa, nie oglądając się na losy matki. Istniał dla nich tylko jeden cel.
Część skorpionów przyskoczyła do Antaresa. Rycerz zmiażdżył jednego okutym butem, szczypce zjechały po nagolenniku, ogon daremnie dźwięknął o płytki pancerza. Kolejny mały skorpion rozpękł się pod ciosem miecza, następny zakwilił, ciągnąc za sobą na wpół odcięty odwłok. A potem był jeszcze jeden, jeszcze następny, i kolejny. Aż na polanie pozostały tylko kanciaste resztki strzaskanych pancerzy i ściółka parująca ciemną, palącą posoką. Plecy i bark, mimo magii, płonęły bolesnym ogniem.
„Został jeszcze jeden padalec.”
„Gdzie?”
„Przed tobą.”
Antares zacisnął usta, nie skomentował słów maga. Podszedł do Victariona – mężczyzna stał, oparty ciężko o pień drzewa, twarz rosił mu pot, miecz spoczywał luźno w dłoni.
— Jesteś ca…
— Nie, kurwa — przerwał mu, odwrócił się. Biodro – całe we krwi. — Ujebałem o gałąź.
Albo mu się wydawało, albo Victarion trochę niewyraźnie mówił.
— Myślałem, że ujebałem.
Tak, mówił niewyraźnie.
— Mały… skurwiel…
Nieskładny gest w stronę ścielącego się na polanie trupa, Victarion zachwiał się, zaczął tracić równowagę. Antares przyskoczył do niego w okamgnieniu, mężczyzna wybełkotał coś, gdy rycerz zarzucił go sobie na plecy jak worek ziemniaków. Skrzywił się – skorpion nie przebił zbroi, ale kości poszły, odłamki tarły o siebie przy każdym ruchu. Antares pchnął tam więcej magii, próbując ustabilizować tkankę, zgasić ból. A potem zmienił zdanie. To, co miało poradzić sobie z bólem, powędrowało w stronę nóg. Musiał znaleźć Ayrenn – i to jak najszybciej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz