wtorek, 6 września 2022

Od Victariona cd. Antaresa

Bardzo ostrożnie odłożył na bok torbę z ładunkiem wybuchowym od Sophie — ciężkim, glinianym korpusem wypełnionym prochem z fosforem i ołowianymi kulkami. Jeśli lont zamoknie, będą w dupie. Jeśli przypadkiem padnie na niego iskra z pochodni, będą w czarnej dupie.
Bez słowa przyklęknął obok Antaresa, pomógł mu odkryć wejście do jamy. Nie mogą wejść za głęboko — zajebiście wielka, odłamana gałąź, niecierpliwie odrzucona na bok, głucho stuknęła o kamień — bo nie zdążą wycofać się przed wybuchem. Zdarte runo pachniało wilgocią. Ale jeśli wejdą za płytko, szrapnele nie dosięgną księżniczki. Chociaż — ziemia uginała się pod butem, osypała do jamy — i tak bardziej liczył się dym. Księżniczka powinna spierdolić z jamy prosto w ich objęcia.
Chyba. Oby. Jeśli zdążą się wynieść stamtąd szybciej od niej. Chyba że… Otrzepał dłonie, wstał.
— Zejdę tam sam — mruknął do Antaresa. — Rzucę petardę i się wycofam. Lepiej, żeby któryś z nas czekał tutaj.
Mina Antaresa jasno wskazywała, że nieszczególnie mu się spodobał ten pomysł. Skinął jednak głową. Victarion po chwili wahania odpiął miecz od boku — jeszcze będzie zawadzał — podniósł torbę z ładunkiem, wyciągnął rękę po pochodnię.
— Jeśli skorpion wyjdzie… — zaczął.
— Będę gotów.
No i to tyle? Obrzucił rycerza szybkim spojrzeniem, ale tak, najwyraźniej to wszystko, nie będzie ostatecznych pouczeń jak z Waynlordem ani dopierdalania w duchu Fiony. No dobra. Pochylił się nad ogromnym dołem, obniżył pochodnię; rozchybotane światło ledwie przebijało się przez gęstą ciemność. Stromo w chuj.
Zjechał na butach po świeżo rozkopanej ziemi, chwycił się śliskiego korzenia, żeby nie stracić równowagi. Sprawdził troskliwie, czy ładunek był cały — jasnopomarańczowa, gliniana skorupa wychynęła z torby — i ruszył przed siebie prosto w chłodne gardło korytarza. Zmysły wyostrzyły się, oddech wyrównał i przycichł, w ruchy wkradła ostrożność. Krok za krokiem, miękko, bezgłośnie. Światło przesuwało się po przeoranych ścianach, po wystających z ziemi, poskręcanych korzeniach. Jakie to gówno musiało być teraz wielkie. Victarion przystanął, uniósł pochodnię; sklepienie kończyło się dobrą głowę nad nim.
W co on się znowu wjebał.
Korytarz po raz kolejny zjechał ostro na dół. Czy tym razem też będzie ustęp, do którego potrzebowałby liny? Jeśli tak, zrzuci petardę z krańca. Jeśli nie i lazł właśnie prosto do głównej pieczary… Zatrzymał się, wyjął ładunek z torby. Co-za-gówno. Wdech — wydech. Ruszył dalej, jeszcze wolniej, jeszcze czujniej, z końcem lontu między palcami. Głucha cisza dudniła w uszach. Korytarz nadal prowadził w dół, prosto, teraz nieznacznie szerszy niż wcześniej.
Coś zachrobotało.
Victarion zastygł w pół kroku. Cichy chrzęst… jeszcze w miarę odległy. Odetchnął bezwiednie, przymknął oczy, skupił; słuch wyostrzył się na granicy bólu. Ruch. Dużo drobnych dźwięków. Dziwnych, sykliwych, jakby coś się o siebie ocierało, trochę grzechoczących, chrobotliwych. W cokolwiek ich księżniczka się teraz przepoczwarzyła, nie chciał tego spotkać uzbrojony tylko w nóż.
Otworzył oczy, rozejrzał się. Korytarz mógł gdzieś zakręcać, ale dym powinien dotrzeć i tak, a nawet jeśli nie dym, na pewno huk eksplozji. Mógłby ostrożnie potoczyć petardę w dół… albo nie, lepiej zostawić tutaj, jeszcze wybuchnie przedwcześnie albo się uszkodzi… Ułożył ładunek na ziemi, rozprostował lont. No dobra. Wdech-wydech. Raz kozie śmierć. Położył pochodnię przy końcu lontu. Błysnęła iskra, zaczęła pochłaniać konopny sznurek.
Pora spierdalać.
Nie dbał już o hałas — długie, sprężyste kroki — kurwa, może powinien jednak biec — każdy następny krok szybszy — kurwa — ciemno jak w dupie — a jeśli nie wybuchnie — przecież nie będą próbowali ubić skurwysyna tutaj — w tę stronę korytarz wydawał się dłuższy — szybciej-szybciej-szybciej — czemu ta ściana jest tak kurewsko stroma — gdy powietrze rozdarł huk, zaczął biec.
Wspiął się po ostatniej ścianie tak szybko, jak jeszcze nigdy w życiu. Antares czekał z dłonią na rękojeści miecza, na wprost jamy, pełen skupionego spokoju.
— Jest za tobą?
— Nie wiem. — Victarion zgarnął swój miecz, sprawnie przypiął do pasa, stanął obok Antaresa. — Nie oglądałem się.
— Gdzie zostawiłeś ładunek?
— Przy rozszerzeniu korytarza. Na tyle blisko, że już słyszałem skurwysyna.
— Mogły go dosięgnąć odłamki?
— Nie. Za daleko.
— Hm. — Antares nie spuszczał wzroku z wejścia do jamy. — Więc będzie najwyżej oszołomiony hukiem.
— Tak.
Zapadło milczenie. Gdzieś rozległ się trzepot ptasich skrzydeł, szelest liści.
— Gówno urosło — dodał Victarion po chwili. — Korytarz był dużo wyższy niż poprzedni.
— Ile wyższy?
— Z osiem, dziewięć cali.
— Hm.
Z jamy doszedł wreszcie swąd prochu i fosforu. Wokół — wciąż cisza. Ani śladu skorpiona. Nie powinien już wyjść? Właściwie: spieprzać z nory, aż będzie się kurzyło? Victarion odchrząknął. Wygląda na to, że spierdolił robotę z tym ładunkiem.
— Mogłem wejść z tym głębiej. Kurwa mać.
— Wejście zbyt głęboko do jamy skorpiona byłoby nierozsądne — odparł Antares pocieszająco. — I ryzykowne. Zaczekajmy jeszcze.
Z wnętrza dziury wydobył się tak jakby cień dymu — albo i nie. Zapach prochu stopniowo rozpraszał się w woni lasu i ziemi, gdzieś na gałęzi nad nimi mignął rudy ogon wiewiórki. Niebo gasło, różowiało, cienie zaczęły się wydłużać. Z wolna zapadał wieczór.
— Może skurwiel wycofał się w głąb jamy?
— Mogło się tak stać.
Minuty ciągnęły się w nieskończoność. Victarion przeniósł ciężar ciała na drugą nogę, po chwili namysłu zdjął dłoń z rękojeści, otrzepał ubranie z ziemi, z powrotem oparł rękę o miecz. Wciąż nic. Właściwie było podejrzanie cicho.
— No i chuj — podsumował wreszcie, gdy milczenie znów zaczęło się przedłużać. — Musimy tam jednak zejść. Albo wrzucić nową bombę. — Zrobił krok w stronę dołu, obrócił się.
Antares jednak nawet nie drgnął. Zmarszczył brwi, nagle miał bardzo skupioną minę; w oczach błysnął niepokój. Obrzucił pobliskie drzewa jednym spojrzeniem, drugim, zacisnął zęby. Victarion śledził jego mimikę w milczeniu. Co do chuja.
— Nie — odezwał się wreszcie Antares zdecydowanie. — Musimy iść tam. — Wskazał ręką las za ich plecami.
— Gdzie?
— Na południe.
— Po co?
Zignorował go. Ruszył szybkim, zdecydowanym krokiem między drzewa. Victarion zawahał się chwilę, obrzucił jamę jeszcze jednym spojrzeniem, zanim poszedł za nim.
— Z całym szacunkiem do twojego rycerskiego doświadczenia z ubijaniem gówien — zaczął złudnie uprzejmym tonem — ale co ty właśnie odpierdalasz?
— Skorpion mógł wyjść inną drogą. Musimy się śpieszyć.
— Jaką, kurwa, inną drogą?
— Teraz tędy. — Jak na tak niski wzrost, Antares zaskakująco szybko chodził. — Miej broń w pogotowiu.
— Mam. Jaką inną drogą?
— Mógł otworzyć sobie portal. Tędy.
Ochujżeco.
Victarion nie zdążył zadać więcej pytań. Las przerzedził się, za nielicznymi pniami otwierała się polana. Wtedy zobaczyli skorpiona.
Z całym stadem małych skorpioniątek na grzbiecie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz