środa, 7 września 2022

Od Sophie cd. Rashida

Iluzoryczny wielbłąd ją opluł.
Momentalnie zniknął z cichym pyknięciem, zwierzak rozpłynął się w zapachu cynamonu i złocistej mgiełce. Przez chwilę Sophie obserwowała wyraz absolutnego przerażenia na twarzy biednego Rashida – mag wymamrotał pod nosem naprawdę bardzo długie słowo, dłonie zamarły wpół gestu, gotowe na… w sumie nie wiadomo nawet na co.
A Sophie? Sophie roześmiała się serdecznie, bo iluzja była tylko iluzją. Wielbłąd zniknął, łącznie z plwociną i swym charakterystycznym, piżmowym zapachem – po wielkim zwierzaku nie pozostało nawet wspomnienie.
— Śmieszne macie te wielbłądy. Straszne łobuzy — powiedziała, biorąc się pod boki.
Rashid przez dłuższą chwilę jeszcze pozostał nieruchomo, zastygły w przerażeniu, ale w końcu jego twarzy rozluźniła się nieco, dłonie opuściły; może nawet pojawił się lekki uśmiech, choć nadal pełen skrępowania.
— N-niedobry iluzja — wykrztusił w końcu, a Sophie znów parsknęła śmiechem.


Późne lato miało w sobie nieco litości, nie piekło im pleców bezlitosnym żarem. Co prawda wciąż było nieco zbyt ciepło, jak na gust Sophie, ale wiatr od czasu do czasu powiewał od strony lasu, niosąc z sobą wilgotny zapach i orzeźwiający chłód. Lakmus dreptał dziarsko, wciąż świeży i wypoczęty – alchemiczka ostatnio dużo jeździła na przywiezionym z Obarii prototypowym bicyklu, jej wierzchowiec zaznał więc przedłużonych wakacji – zaraz obok podążał Lokma, niosąc na grzbiecie Rashida.
— U nas są szkoła — wyjaśnił mag. — Duża szkoła.
— Uniwersytet?
Odpowiedziało jej lekko skrępowane milczenie i niewiele mówiący uśmiech.
— Uniwersytet to bardzo duża szkoła. Jest al-kimiya, matematyka, biologia…
Rashid pokiwał głową, Sophie popatrzyła w te charakterystyczne oczy, zobaczyła wątły cień zrozumienia – wciąż nieco niepewny.
— Ty była w każda duża szkoła? Każda uniwersytet?
— Nie, nie, to by było bez sensu.
Mag przechylił głowę.
— Matematyka – bez sensu?
Gdzieś tu się nie rozumieli – znowu, jak zwykle, język stanowił barierę. Sophie wciąż traktowała to jako wyzwanie intelektualne, zaś próby dopasowania swojego sposobu mówienia i myślenia do tego, jak porozumiewał się Rashid, były dla niej dobrym ćwiczeniem umysłu. Jak na razie wszystko było w porządku. Cokolwiek się wydarzyło, mieli na tyle dużo czasu w trakcie podróży, by gestami, kolejnymi słowami i zwykłym uporem jakoś wyjaśnić sobie zawiłości poruszanych tematów. Jednak kiedy dotrą na miejsce…
— Nie, matematyka dużo sensu — odparła nieco bezrefleksyjnie. Jak powiedzieć, że studiowanie alchemii łączyło się z koniecznością ukończenia kursu matematyki? I paru innych pokrewnych przedmiotów, choć oczywiście w okrojonym zakresie… — Poczekaj, niech się zastanowię…
Rashid czekał.
Al-kimiya. Ja – dziesięć lat w dużej szkole — powiedziała w końcu, wyciągnęła otwarte dłonie widząc, że mag potrzebuje chwili. — Dziesięć. W tych latach – matematyka, metalurgia, identyfikacja związków, teoria alchemii, metafizyka… — Urwała, spojrzała. Za dobrze znała już ten wyraz twarzy „mów dalej, nic nie rozumiem." — Części alchemii. Części obok alchemii. Ale potrzebne, żeby rozumieć.
Rashid powoli pokiwał głową, milczał przez pewien czas, widać układał sobie coś w myślach.
— Jeżeli ja do wasza duża szkoła. I chcę umieć magia. Ile lat uczy?
— Zależy — Sophie westchnęła. — Czy masz w sobie dużo magii czy nie. Czy masz dobrą głowę, czy nie. Czy w ogóle chcesz się uczyć, czy nie.
— Dużo magii. Dobrą głowę. Chcesz.
Sophie wyobraziła sobie młodego Serafina przekraczającego wrota Defrosjańskiego Uniwersytetu Magicznego. Pierwsze wyobrażenie skończyło się eksplozją budynku, więc dodała mu w myślach kolegę, takiego w charakterystycznym płaszczu w gwiazdki i księżyce, i tym razem całość nie zakończyła się katastrofą.
— Dziesięć lat.
Bo tyle zajmowało zrobienie doktoratu. Nie dodawała już, że Serafin pewnie przeskoczyłby jakieś lata – niemalże słyszała naburmuszony głos arcymaga, że dziesięć lat to dla pierwszego z brzegu bęcwała, nie dla niego. To był za trudny koncept, odpuściła Rashidowi.
— Niedużo magii, niedobrą głowę?
— A chcesz?
— Chcesz.
— To trzy lata.
— A nie chcesz?
— To zero.
Mag obdarzył ją nieokreślonym spojrzeniem.
— Dlaczego?
— Co „dlaczego?"
— Dlaczego zero?
— Nauka jest droga. — I teraz powinna wytłumaczyć, jak działają stypendia. — Jak ktoś ma… bardzo-bardzo dobrą głowę, naprawdę bardzo, to nauka jest darmowa… Um, dar od króla. Nie trzeba dawać pieniędzy.
Rashid w skupieniu pokiwał głową.
— Jak ktoś… nie uczy w ogóle. Zero lata. To co?
— To nic. — Sophie wzruszyła ramionami.
— Nic?
— No nic. Nie trzeba się uczyć.
Mężczyzna zmarszczył brwi, przełożył wodze w dłoni, milczał przez pewien czas, wyraźnie szykując się do wyłożenia jej jakiegoś trudnego konceptu.
— Przed szkoła magia zła. Dziwna. Raz taka, raz taka — powiedział powoli, uważnie studiując twarz Sophie. Alchemiczka pokiwała głową. — Po szkoła magia dobra. Jedna. Każda umie… — urwał, zerknął w bok, skinął dłonią.
Zapachniało cynamonem, z drzewa sfrunął pojedynczy liść. Zatańczył między nimi, niesiony prądem magii, po chwili zwinął się w suchy fragment, gdy Rashid krótkim gestem pozbawił go całej wody. A potem liść stanął w ogniu, rozsypał się w szczyptę popiołu. Był i już go nie było.
— Takie każda umie. I umie to, co lubi.
Ach, czyli podział na podstawy i specjalizację – brzmiał logicznie, to podejście podobało się Sophie. Tymczasem Rashid wskazał miejsce, gdzie do tej pory był liść.
— Bez szkoła, ogień i uh… zielone… — i ten charakterystyczny gest na wybuch.
Bum?
Bum — skinął głową.
— Bez nauki magia jest niebezpieczna?
— Tak.
Sophie znów pokiwała głową – branie się za cokolwiek, bez odpowiedniego przygotowania i nauki, było zazwyczaj niebezpieczne, ale to najczęściej był problem tego, kto usiłował się za to brać. Zastanawiała się, dlaczego właśnie ten fragment zainteresował Rashida. Olśnienie przyszło nagle – przecież rozmawiała kiedyś o tym z Serafinem. Książę wyłożył jej, jak Sallandira radziła sobie z problemem magów bez szkoły: takich, którzy mogli stanowić potencjalne zagrożenie. Oczywiście – w najlepszy możliwy sposób, kładący ostateczny kres wszelkim problemom.
— Tu magia może być bez szkoły. — Chwila zastanowienia na sensowne przełożenie zwrotu „brak konsekwencji prawnych". — Król nie łapie i nie karze.
Kolejna chwila na połączenie wszystkich kropek. Rashid nieco niepewnie pokiwał głową.
— Antares bez szkoły — podjęła Sophie. — I jest dobrze.
— A İhsan-i İsis Efendi? Ile szkoły?
— Uh… — Sophie zastanowiła się chwilę. Z Isidoro sprawa była nieco pokomplikowana. — Isidoro dwie szkoły, ale… Hm, poczekaj, muszę ci wyjaśnić jedną rzecz.
Rashid cierpliwie czekał.
— U nas… trzy stopnie szkoły. Mało szkoły – trzy lata, to jest Baccalaureus. Średnio szkoły – pięć lat, wtedy jest Magister. Dużo szkoły – dziesięć lat, i to jest Doctor. Isidoro – Magister Astrologiae i Doctor Mathematicae.
Mag szybko dodał lata, wolniej szło mu przełożenie tego na iferyjski. W końcu pokazał piętnaście na palcach.
— Normalnie tak, byłoby piętnaście. Ale Isidoro to Isidoro — Sophie uśmiechnęła się przelotnie. — Całość zajęła mu pięć lat.
Bismillahirrahmanirrahim.
Alchemiczka parsknęła śmiechem, znów słysząc te zlepione słowa. Zastanawiała się, ile jeszcze iferyjskich fenomenów Rashid w ten sposób podsumuje. Dokładna opowieść o tym, jak ten bardziej chaotyczny z braci D'Arienzo tego dokonał musiała chyba poczekać na to, aż Rashid lepiej opanuje język.
— Ty – Doctor Al-kimiya?
Sophie przytaknęła.
— A ty? Uczyłeś się w tych szkołach, które robią, że każdy umie to samo. — Rashid skinął głową. — A potem? Która magia ulubiona?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz