niedziela, 18 września 2022

Od Antaresa - Golem

Ciepły zapach igliwia i szyszek wypełniał sosnowy las, a panujące od tygodnia upały sprawiały, że prowadząca przez niego ścieżka zmieniła się w piaszczystą drogę. Szarogrzywy szedł ciężkim krokiem, wzbijając wokół pęcin małe obłoki kurzu. Zaraz za nim podążał Zefir, wyciągając krok by dotrzymać tempa olbrzymiemu rumakowi, a zaraz obok – Maximilianus, dzielnie taszczył na grzbiecie dodatkowe bagaże.
— Dawno nie odwiedzaliśmy pani Gertrudy — rzucił sir Roderyk, odwracając się nieznacznie w siodle. — Po ostatnim zdecydowanie przyda nam się nieco oddechu… Ciekawe, czy będziemy mieli szczęście i załapiemy się na jej tartę z owocami?
— Byłoby bardzo miło — odparł Antares, uśmiechając się do wspomnień.
Sad owocowy, chatka na skraju lasu i mieszkająca tam starsza pani. Pani Gertruda idealnie wpisywała się w ten baśniowy archetyp dobrej babci obierającej swoim wnuczkom jabłka, robiącej im kogel-mogel i szarlotkę na deser. W ogóle nie dało się wyczuć, że to tak naprawdę czarodziejka specjalizująca się w tworzeniu przydatnych, magicznych obiektów. Samotnie mieszkająca starsza pani na pewno miałaby ciężko z racji wieku, jednak dla pani Gertrudy nie było to żaden problem - otaczała się sprzętami, które same wszystko robiły, wystarczyło im tylko powiedzieć. Gdy Antares pierwszy raz zobaczył wiadro, które samo czerpie wodę ze studni albo szczotkę, która sama szoruje patelnię, zaczął myśleć o magii jako o czymś więcej, niż tylko źródle destrukcji.
Ostatnio widzieli się z panią Gertrudą dobre parę lat temu - Antares ledwo zaczął być giermkiem i nie miał na swym koncie żadnych sukcesów turniejowych, o jakich mógłby komukolwiek opowiedzieć. Wydawało mu się, że to było w jakimś innym życiu i zastanawiał się, czy pani Gertruda w ogóle go pozna. Chociaż w sumie on sam specjalnie się nie zmienił – nie urósł, nie zmężniał. Nawet nie zdołał zapuścić brody.
— O proszę, już jesteśmy na miejscu.
Ścieżka skręciła, mężczyźni wyjechali z lasu. Sir Roderyk wstrzymał Szarogrzywego, ogarnął wzrokiem widok, uśmiech momentalnie zniknął z jego twarzy.
— Bogowie… Co tu się wydarzyło?
Rosnące wokół chatki drzewa zniknęły, pozostały po nich jedynie gładko ścięte pniaki. Wykarczowany las ciągnął się aż za pagórek, a jedyne urozmaicenie krajobrazu stanowiły regularnie rozłożone piramidy drewna porąbanego na opał. Antares poprawił się w siodle, zacisnął usta. Spodziewał się zieleni i śpiewu ptaków, a ten pusty krajobraz wręcz go bolał.
„Jakiś drwal się dobrał do eliksirów Gertrudy i poszedł w tango z siekierą, czy ki diabeł?”
— Nie dowiemy się, póki nie sprawdzimy — odpowiedział Antares, zrównując się ze swym mentorem.
Obaj skierowali swe wierzchowce w stronę chatki, zeskoczyli z siodeł. Antares wziął się za przywiązanie koni i osiołka, zaś sir Roderyk podszedł do drzwi, zapukał. Najpierw raz, potem kolejny, nieco mocniej.
— Pani Gertrudo? Jest pani tam?
Odpowiedziała mu cisza.
Antares przez moment obserwował poczynania sir Roderyka, ale coś nie dawało mu spokoju. Młodzieniec rozejrzał się wokół, tym razem nieco uważniej.
Prócz starannie porąbanego drewna i, cóż, lasu pniaków, wokół chatki pani Gertrudy nie było po prostu nic. Nie kręciły się żadne zwierzęta, nigdzie nie wisiało pranie, brakowało zatkniętych na płocie garnków, a ogródek zarósł chwastami. Okna, zamknięte na głucho, zdawały się martwe i puste, dawno zapomniane.
Sir Roderyk opuścił dłoń, cofnął się pół kroku od drzwi. Ściągnięte brwi nadawały jego obliczu surowego, poważnego wyglądu.
— Mam pewne podejrzenia — powiedział rycerz grobowym tonem, spoglądając na swojego giermka.
W tym momencie głos dobiegł ich od strony drogi.
— Szukacie pani Gertrudy… — Młody chłopak popatrzył na nich, popatrzył na zbroję i miecz sir Roderyka, ściągnął czapkę z głowy i poprawił kołyszący się na plecach kosz. — … dostojni panowie?
— Owszem. Widzę, że… od dłuższego czasu już tu nie mieszka.
— Ano nie mieszka — Młodzieniec nadal miął w dłoniach czapkę. — Teraz to… No, za kapliczką mieszka. Tak na stałe. — Znów zerknięcie, tym razem na majestatyczną sylwetkę Szarogrzywego. — Ja panów zaprowadzę. Zaszczyt będzie.


Grób pani Gertrudy był jednym z niewielu, które dorobiły się kamiennej płyty. Choć może kamienna płyta to było określenie nieco na wyrost, by nazwać tak skuty pod kątem głaz, na którym ktoś wyrył litery – imię, data śmierci, prosta modlitwa o pokój duszy na tamtym świecie. Przytłaczająca większość nagrobków mogła pochwalić się jedynie drewnianymi deskami zatkniętymi w zarośniętej trawą ziemi, przekrzywionymi nieco nad małymi pagórkami rozmiarów śpiącego człowieka.
Sir Roderyk przez dłuższy czas stał przy grobie, złożywszy dłonie, a łagodny wiatr leniwie bawił się jego czerwonym płaszczem. Zamyślone spojrzenie rycerza utkwiło nieruchomo w kamieniu, a otaczająca cmentarz cisza nie pasowała do pogodnej, letniej aury.
— Każde pożegnanie może być ostatnim — odezwał się w końcu, odwracając do Antaresa. — Ale trudno przewidzieć, które to będzie. I trudno przyjąć, że już minęło.
„Szkoda babinki, nie?"
Giermek spuścił wzrok, ukrywając grymas, który sam pojawił się na jego twarzy. Wolał, żeby jego druga jaźń powstrzymała się od jakichkolwiek komentarzy w takiej chwili, ale mag oczywiście nie zamierzał tego robić.
Młodzieniec wracał myślami do dawnych dni, kiedy ten wraży głos pojawiał się ledwie raz na parę tygodni, wtrącał kilka zdań, a potem milkł, zasypiał na długi czas. Teraz spał coraz krócej, jego wypowiedzi stawały się coraz dłuższe i od czasu do czasu nawet wymagały interwencji Antaresa. To znaczy – giermek czasem dawał się wyprowadzić z równowagi. Zazwyczaj trzymał nerwy na wodzy, nie zapomniał też o tym, jak mag pomógł mu przełamać zaklęcie driady. Ale o zakopaniu topora wojennego nie mogło być mowy – Antares wiele by dał za możliwość uciszenia nienawistnego głosu raz na zawsze.
— Śmierć przyjaciela zawsze odbija się echem w duszy — odezwał się milczący do tej pory kapłan.
Wielebny Inigo, podstarzały opiekun kaplicy Nathoriego i pasterz garstki dusz zamieszkującej okoliczne wioski, obserwował dwójkę wojowników w całkowitej ciszy. O nic nie pytał, nie rzucał zainteresowanych spojrzeń, nie komentował ich słów, swą osobą przypominał przejrzystą zjawę, a nie realnego człowieka. Na wieść o tym, że sir Roderyk jest błędnym rycerzem, zaś Antares jego giermkiem, jedynie pokiwał w milczeniu głową. Dziwnie wyglądał w promieniach letniego słońca, na tle wybujałej trawy cmentarza i tych pojedynczych, rozkwitłych kępek polnych kwiatów.
— Światłe słowa — westchnął sir Roderyk.
Opuścili cmentarz, zostawiając za sobą przegrzane powietrze i kamień nagrobny z tekstem jeszcze niezatartym kaprysami pogody. Kapłan zaprowadził ich do niewielkiej przybudówki przy kaplicy – nazywanie jej plebanią byłoby na wyrost.
Przybudówka była raczej większą izbą wtuloną w bok kaplicy, przedzieloną przepierzeniem na część bardziej oficjalną, gdzie wielebny Inigo przyjmował nielicznych interesantów, oraz część mieszkalną, gdzie – tyle Antares dostrzegł – znajdowało się ledwie większe palenisko i miejsce do spania. Niejeden mnich mógłby się uczyć od wielebnego życia w ascezie.
Inigo zaczął targać jakąś skrzynkę, Antares zaraz go wsparł, po krótkim szuraniu i przestawianiu rachitycznych mebli, trzej mężczyźni usiedli wokół stołu. Przez pewien czas sir Roderyk dopytywał o ostatnie dni pani Gertrudy, a fakt że były spokojne, zaś starsza kobieta odeszła w otoczeniu przyjaciół, nie zaś w samotności, pomógł im jakoś przyjąć tę stratę. Pożegnali już panią Gertrudę, ale czy ich smutek pomógłby zmarłej? Pewnie nie, choć znając ją, byłoby jej miło, że pamiętali by ją odwiedzić.
Pozostał jednak ten palący problem, o który sir Roderyk po prostu musiał zapytać – wycięte drzewa. Wystarczyło o tym wspomnieć, a twarz wielebnego pociemniała.
— To nie był pomysł nikogo z wioski — odparł na wstępie, splótłszy kościste dłonie. — Tak naprawdę nikomu nie podoba się to, co się dzieje, ale próbowaliśmy już wszystkiego – i nic.
— A co się konkretnie dzieje?
Wielebny spojrzał na rycerza z lekkim zdziwieniem, zaskoczony że ten jest nie w temacie. Potrząsnął głową, spuścił wzrok.
— Przepraszam, to nasza główna bolączka, po prostu… Cóż, minęło nieco czasu od śmierci pani Gertrudy i niektóre z jej sprzętów zaczęły się psuć. Ona sama hm… rozdała większość z nich, kiedy czuła, że jej czas się zbliża i przenosiła się do starej Dolores na swe ostatnie dni. Ale nie rozdała wszystkiego.
Sir Roderyk zmarszczył brwi.
— Chyba widzę, jak się to łączy… — Urwał, zwrócił się do Antaresa. — Pamiętasz tamtego magicznego drwala, którego miała pani Gertruda?
Giermek skinął głową, zawtórował mu wielebny Inigo.
— Tak, chodzi o Alojzego, jej golema. Pani Gertruda zostawiła go tak, jak był. Mówiła, że jeśli będzie trzeba, ludzie z wioski mogą wziąć z szopy porąbane drewno, a Alojzy rano pójdzie do lasu i narąbie nowego. Miał działać jeszcze dobre parę lat…
— Ale coś poszło nie tak?
Kapłan westchnął ciężko. Tak, jak wcześniej na jego twarzy nie malowały się prawie żadne emocje, a słowa nie przychodziły łatwo i lekko, tak teraz jak na dłoni widać było jego serce, zaś opowieść składała się w jedną historię.
— Przez długi czas wszystko było w porządku – ta szopa to mała była, drewna nigdy tam nie było dużo, nie było po co podjechać z wozem i załadować na całą zimę. To i ludzie tam oszczędnie brali, tyle tylko, ile dzieciak mógł na plecy wziąć, jak się go wysłało. Alojzy chodził co jakiś czas do lasu, rąbał drzewo, targał do obejścia i przerabiał na szczapki. Układał je ładnie w szopie, a potem wracał pod taki swój daszek, gdzie stał i tam ptaki z pola straszył. — Wielebny zrobił efektowną pauzę. — A potem Alojzy oszalał.
— I zaczął rąbać drewno bez opamiętania?
Wielebny ponownie westchnął ciężko, pokiwał głową.
— Początkowo ludzie się cieszyli, bo tego drewna to w bród było. Jak tam Alojzy zaczął takie wielkie góry w polu ustawiać, to ludzie podjechali wozami, nabrali tego drewna, w końcu się dało jakiś zapas zrobić, ale… jak Alojzy zaczął karczować cały las, spłoszył zwierzęta i potem strumień zmienił od tego bieg, to się zrobiło źle.
Sir Roderyk skinął głową, wydał z siebie zamyślone „hmm". Szeroka dłoń, do tej pory spokojnie leżąca na wyszorowanym blacie, zwinęła się, mężczyzna potarł o siebie palcami.
— Czego próbowano, by zatrzymać golema?
— Wszystkiego — westchnął kapłan. — Ludzie go wołali, co odważniejsi próbowali szturchnąć kijami, opasać jakimiś linkami, odciągnąć od tych drzew, ale na próżno. Alojzy zawsze się jakoś wykaraskał, znowu dopadał lasu i ot…
— Były ofiary? — w głosie rycerza zadźwięczało napięcie, Antares poprawił się na swojej skrzynce.
— Ach, nie. Na szczęście nie. Alojzy jest… bardzo pokojowy. Właściwie aż za bardzo.
— To znaczy?
— On nie zwraca na nic uwagi. — Kapłan przeniósł wzrok na Antaresa. — Wiedzieliśmy, że pani Gertruda wydawała polecenia swoim sprzętom najpierw wypowiadając ich imię, a potem polecenie. Ale Alojzy przestał zwracać na to uwagę, jakby kompletnie ogłuchł. Tylko idzie i ścina drzewa, nie docierają do niego żadne słowa i niczym nie da się go zatrzymać.
Sir Roderyk spojrzał na swojego giermka. Obaj mężczyźni wymienili porozumiewawcze spojrzenia, obaj wiedzieli, co należy zrobić.
— Myślę, że możemy pomóc w tej kwestii.


Rycerz i jego giermek podążali przez wykarczowany las. Wyschnięte, zadeptane badyle, które niegdyś musiały być leśnym runem, pachniały rannym drzewem i przegrzanym suszem. Skręcone resztki jeżyn i paproci plątały się Szarogrzywemu wokół pęcin, kłębki słomianego mchu kleiły się żywicą do kopyt Zefira. Mężczyźni minęli jeden pagórek, potem drugi – samotne sylwetki na tle wszechobecnej pustki. Sir Roderyk otarł pot z czoła, przysłonił dłonią oczy, próbując dojrzeć oszalałego golema.
— Tam coś jest — Antares zrównał się z mentorem, wyciągnął dłoń, wskazał. Rycerz zmrużył oczy.
Na granicy wykarczowanego lasu majaczyła gruba kreska ciemnej zieleni – dalsza część puszczy, z którą walczył golem. I tam, na tej granicy, na tle owej zieleni – metaliczny błysk. A potem kolejny. I kolejny. Coś zadrżało w lesie, coś runęło na ziemię.
— Wygląda na to, że mamy naszego blaszanego drwala.
Popędzili konie, dystans szybko się skrócił. Nie pomylili się, oto stał przed nimi golem pani Gertrudy.
Alojzy mniej więcej przypominał człowieka – miał dwie ręce, dwie nogi, tułów i głowę, a nawet coś, co można było nazwać twarzą, choć w samym jej środku tkwiło tylko jedno, świecące przygasłą zielenią oko. Nasuwajace się na siebie płyty wytartego metalu tworzyły ciężkie ciało konstrukta, lekko błyszczące runy oplatały niektóre fragmenty, jednak dla Antaresa magiczne pismo mogło być równie dobrze dekoracją. Alojzy miarowym, mechanicznym ruchem wzniósł dzierżoną w metalicznych chwytakach siekierę i równie mechanicznie opuścił ją na pień drzewa. Poleciały odłamki drewna. Golem podniósł siekierę, znów uderzył drzewo.
— Alojzy! — zawołał go sir Roderyk tak samo, jak robiła to pani Gertruda.
Nic nie wskazywało na to, by golem cokolwiek usłyszał – nie drgnął nawet, nie przerwał zajęcia, wokół nóg sypały się drewniane wióry.
— Niech to, chyba naprawdę nie słyszy — mruknął rycerz, zeskakując z siodła.
Konie zostały nieco dalej, przywiązane do drzewa, którego Alojzy na razie nie zamierzał brać za cel.
— Wielebny Inigo mówił, że próbowali go jakoś odwołać i przemówić mu do rozsądku, ale chciałbym to jeszcze sprawdzić — Sir Roderyk podszedł do golema. — Alojzy…!
Ale Alojzy nie słuchał. Choć starszy rycerz mówił, prosił i groził, golem nie reagował na żadne komendy – słowa do niego nie trafiały, zdawał się kompletnie ignorować wszystko, co nie było gotowym do ścięcia drzewem.
— Cóż, próbowaliśmy po dobroci — westchnął rycerz, skinął głową w stronę słońca. — Nathori świadkiem, że nic to nie dało.
Kolejne drzewo upadło, Alojzy zabrał się za rąbanie gałęzi.
Sir Roderyk stanął obok golema, poczekał na moment, gdy ten uniesie siekierę, gdy jego żelazne ręce na moment znieruchomieją, a następnie chwycił metalowe nadgarstki. Antares był pewien, że po czymś takim golem na pewno się zatrzyma – młodzieniec nie raz widział swego mentora, jak ten bez wysiłku potrafił obalić rosłego męża, jak metal giął się w jego mocarnych rękach, a broń wylatywał z ręki przeciwnika, wytrącona miażdżącym ciosem. Golem nie był jednak człowiekiem ani zwykłym przeciwnikiem, był napędzaną magią konstrukcją, która nie zważała na nikogo ani na nic. Siekiera znów opadła, tym razem robiąc minimalnie mniejszy ślad w drewnie, ale nic więcej się nie stało. Sir Roderyk naprężył się, twarz mu poczerwieniała, na skroni pojawiła się pulsująca żyłka. Golem, jak rąbał drzewo, tak dalej to robił.
— Trzeba nam… zmienić taktykę… — wysapał rycerz, puszczając w końcu wrażego drwala. — Przyprowadź Szarogrzywego.
Giermek momentalnie wracał już z rumakiem, podał sir Roderykowi linę. Rycerz wskoczył na siodło, związał linę w pętlę. Szarogrzywy parsknął bojowo, zatańczył pod swym jeźdźcem, zaś Antares zaczął się zastanawiać, jak to było, że Szarogrzywy zawsze wiedział, kiedy trzeba było pozostać spokojnym, a kiedy szykowała się jakakolwiek walka. Giermek spojrzał na majestatyczną sylwetkę jeźdźca i jego rumaka, i westchnął w duchu. Chciałby mieć już swojego konia. Najlepiej białego, takiego jak w legendach.
Tymczasem zaś sir Roderyk zakręcił lassem nad głową, lina ożyła, zwinęła się w powietrzu niczym gotowy do ataku wąż. Szybki ruch nadgarstka, pęta pomknęły w stronę golema, oplotły ściskające siekierę dłonie. Sir Roderyk pociągnął linę, wprawnym ruchem obwiązał koniec wokół rożka. I ścisnął łydkami Szarogrzywego.
Rumak parsknął wycofał kilka kroków, obrócił się. Zaczął iść stępa, lina się napięła.
Antares w napięciu obserwował, jak golem podnosi siekierę, ale ostrze nie opada. Konstrukt zachwiał się, postąpił krok do tyłu. Szarogrzywy naparł, prychnął, przeszedł kawałek. Alojzy nie pozostał bierny, wycofał jeszcze dwa kroki, a potem zaczął się opierać, żelazne stopy zaryły w suchą ziemię, oparły się o jakiś ścięty pniak. Jakiś dźwięk, ni to hurgot, ni to skrzypienie, dobyło się z wnętrza Alojzego. Golem wykrzywił dłonie, siekiera świsnęła, gładko przecięła naprężoną linę.
Szarogrzywy potknął się, zarżał, zadrobił kopytami. Drwal gruchnął do tyłu, miażdżąc jakiś pniak. Przez krótki moment leżał bez ruchu. A potem, jakby nigdy nic, wstał i wrócił do swego zajęcia.
— Dobrze, to już daje nam jakiś ogląd sytuacji — powiedział sir Roderyk, zawracając rumaka, zbliżając się z powrotem do Antaresa. — Daj łańcuch.
Antares sięgnął juków Zefira, podał łańcuch rycerzowi. Ten rozplątał ogniwa, w dłoni zaciążyła spięta zaciśniętym gwoździem pętla. A potem pętla dźwięknęła ciężko o golema, opadła mu na ramię, zsunęła się wzdłuż barku. Sir Roderyk pociągnął, oplótł łańcuch wokół rożka, Szarogrzywy znów zaczął ciągnąć.
Alojzy zareagował dużo szybciej, siekiera zderzyła się z łańcuchem – na próżno. Golem znów próbował się opierać, szarpnął się w łańcuchu, burknął coś metalicznie. A potem puścił siekierę, złapał łańcuch. I zaczął ciągnąć.
Szarogrzywy parsknął, kopyta pojechały, wzbijając tuman kurzu. Sir Roderyk zmarszczył z niepokojem brwi, a widząc, że jego rumak przegrywa starcie, szybkim ruchem uwolnił siodło od łańcucha. Metal brzęknął, strzelił, Alojzy zachwiał się nieco, ale tym razem utrzymał równowagę. A potem odrzucił łańcuch, zebrał rzuconą siekierę. I wrócił do pracy.
— Alojzy, żebyś ty tak po dobroci wziął i odpuścił. — Sir Roderyk westchnął ciężko, krzaczaste brwi ściągnęły się w marsowym grymasie. Rycerz zwrócił się do giermka. — Gdyby zebrać więcej koni, można by go gdzieś przemieścić. Odciągnąć od tych wszystkich drzew.
— Sir, ale co potem? Zakuć go w łańcuchy i zostawić?
Starszy rycerz pokręcił głową.
— Nie, to może być za mało. Golem się nie męczy, będzie próbował zerwać łańcuchy dzień i noc, aż metal w końcu skruszeje. Trzeba mu takiego więzienia, z którego na pewno nie wyjdzie.
Antares zmarszczył brwi, zamyślił się. A gdyby tak…
„Wodą z solą kurwia zalać. Jak jebanego ogóra.”
Giermek drgnął, skrzywił się, myśli mu się rozsypały. Coś próbował wymyślić, ale zapomniał, o co chodziło, i w efekcie tylko patrzył na swego mentora jakimś nieokreślonym spojrzeniem. Sir Roderyk zamyślił się.
— Gdyby wrzucić go do głębokiego dołu, może by z niego nie wyszedł. Tylko to musiałoby być coś naprawdę głębokiego i takiego, by nawet, jeśli zacznie się wspinać, osunąłby się z powrotem na dno.
Giermek zastanowił się – pomysł wydał mu się genialny w swej prostocie.
— Czeka nas teraz dużo kopania.


Dno dołu niknęło w ciemnościach. Antares kopał go przez trzy dni, od czasu do czasu wspomagany przez co poniektórych mężczyzn z wioski, chcących pozbyć się nadgorliwego, mechanicznego drwala. Wielebny Inigo zajął się rozpowszechnieniem wieści wśród mieszkańców wsi, więc przez cały czas pracy Antares nie narzekał na brak zainteresowania: jakoś tak przypadkiem droga kobiet wracających znad rzeki z koszami pełnymi prania wypadła w pobliżu. Jakoś tak dwie babcie spotkały się w okolicy, gadały przez długi czas. Dzieci znalazły tam najlepsze miejsce do zabawy, paru dziadków musiało dokładnie omówić przebieg miedzy w pobliżu.
Znalazły się mocne krowiaki, którymi miano opasać Alojzego, zaś Szarogrzywy zyskał garść kompanów, którzy tym razem zamiast pługa mieli przeciągnąć przez pole golema.
Na czas samej akcji sir Roderyk wolał nie mieć zbyt wielu gapiów, jednak przeciąganie golema nie było zbyt częstą rozrywką, toteż przy nowej, wyznaczonej przez Alojzego granicy lasu, pojawili się niemal wszyscy z wioski.
— Alojzy, to jest twoja ostatnia szansa, żebyś się opanował!
Sir Roderyk po raz ostatni próbował przemówić konstruktowi do rozumu – niestety na próżno. Golem nie drgnął, nie przerwał swego zadania, siekiera unosiła się i opadała tym samym, miarowym tempem. Rycerz westchnął, poprawił się w siodle. Antares podał mu pierwszy z łańcuchów.
Sir Roderyk zaczął, Alojzy momentalnie został opleciony krowiakami. Wisiały luźno, nie przyciągając jego zainteresowania, pozwalając pozostałym przygotować dalszą część planu. Łańcuchy przypięto do chomąt, konie zaparskały, podenerwowane obecnością czegoś dziwnego, nieludzkiego, odmiennego od znanej im rutyny.
Gwizdnięto, konie ruszyły.
Krowiaki napięły się, Alojzy momentalnie runął na ziemię, pociągnięty gwałtownie przez całe stado koni. Golem próbował się opierać, ale metalowe kończyny, w panice czepiające się wystających pniaków, okazały się za słabe. Alojzy szorował po ziemi, zostawiając za sobą pasmo ciemnej, zrytej gleby i na wpół wyrwane korzenie.
Wieśniacy wiwatowali.
— Działa!
— Tyle było z drwala, haha!
Krok za krokiem, czas zdawał się dłużyć niemiłosiernie, gdy golem szarpał się i szarpał w łańcuchach. Dół pojawił się na horyzoncie, zbliżał z każdą chwilą. A potem było już tylko głuche, metaliczne łupnięcie, gdy Alojzy gruchnął z impetem o rozmiękłą ziemię. Łańcuchy poleciały za nim, sir Roderyk podjechał bliżej, spojrzał z uwagą w dół.
Golem pełzał w dole, zerwał z siebie łańcuchy i próbował wspiąć się po lekko krzywych ścianach. Metalowe palce zagłębiły się w ziemi, ale gdy tylko Alojzy próbował dźwignąć ciężki tułów, ziemia osuwała się, golem znów lądował na samym dole. Antares też zajrzał, ocenił starania konstrukta.
— Wydaje się, że raczej nie ma szansy wyjść — powiedział giermek i spojrzał na swego mentora.
— Tak się wydaje — odparł sir Roderyk.
Golem spróbował jeszcze raz wspiąć się po ścianie, znów na próżno. Zwrócił twarz ku górze, pojedyncze oko wpatrzyło się w tkwiące na tle nieba sylwetki rycerza i jego giermka. Alojzy zacisnął pięści. W głębokiej ciemności dołu oko wydawało się świecić jakimś innym światłem.


Sir Roderyk, tknięty przeczuciem, postanowił zostać w wiosce jeszcze przez pewien czas. Wraz z Antaresem pozostał u młynarza – mężczyzny z największym majątkiem w okolicy. Koniecznie chciał gościć u siebie dwójkę herosów, która uratowała wioskę od postradania wszystkich drzew w okolicy. Antares czuł się nieco skrępowany wylewnością mężczyzny, niemalże zapropnował, że może mu w zamian za gościnę narąbać drewna, póki się nie opamiętał i nie dotarł do niego sens jego własnych słów. Sir Roderyk uśmiechał się, dziękował, powtarzał że to naprawdę nic wielkiego, jakoś starał się utemperować zapał mężczyzny. Pozornie wydawało się, że wszystko ma się ku dobremu.
Do czasu.
Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, a panujący przez cały dzień gorąc leniwie ustępował przed chłodnym, wieczornym powietrzem. Barwa nieba stopniowo przeszła od intensywnych, jaskrawych błękitów w stronę miękkich oranży i spokojnej czerwieni, otulając wszystko nastrojowym ciepłem, zwiastując ludziom koniec pracy.
Antares przenosił właśnie ostatnie worki z ziarnem, gdy dotarł do niego dziecięcy okrzyk. Giermek zmarszczył brwi – nie brzmiał na spanikowany czy spowodowany bólem, dzieciakom zdarzało się przecież krzyczeć bez powodu. Mimo to giermek postanowił go nie ignorować. Odłożył worek, otrzepał ręce, pobiegł w stronę dźwięku.
Najmłodsza z córek młynarza stała właśnie na podwórku, dłonią wskazywała zbliżającą się, pokraczną sylwetkę. Niby ludzką, ale jednak nie do końca, poruszającą się niepokojąco sztywnym, mechanicznym krokiem. Purpurowa łuna odbijała się w brudnych, metalowych fragmentach, tańczyła na ostrzu wleczonej po ziemi siekiery. Nagle, zachodzące słońce nie miało już w sobie nic z łagodnego, wieczornego spokoju – zbliżający się stwór przypominał demona na tle ognistej pożogi.
Coś było nie tak. Coś było mocno nie tak.
— Biegnij do domu! — Antares przykazał dziewczynce. Nie posłuchała.
— Przecież to Alojzy.
Giermek zerknął w stronę golema. Alojzy mocniej schwycił siekierę, chyba przyspieszył kroku.
— Alojzy wygląda na niezadowolonego. Idź do domu.
W końcu posłuchała. Cienkie warkoczyki zatańczyły na wietrze, gdy dziewczynka pobiegła w stronę chałupy, wołając mamę. Antares spojrzał w stronę zachodzącego słońca. Golem był już bardzo blisko.
— Alojzy?
„Mówiłem, co z tym kurwiem zrobić, to mnie nikt nie słuchał!”
Czy to była kwestia światła, czy to pojedyncze oko zawsze było czerwone?
W okolicy nie było drzew – dom młynarza stał na niewielkim, łysym wzgórzu. Mimo to Alojzy zamierzył się – na to, co akurat stało przed nim.
Na Antaresa.
Giermek uchylił się w ostatniej chwili, odskoczył od konstrukta, cofnął się parę kroków. Siekiera znów świsnęła, golem nie ustępował, błyskawicznie zmuszał do uników. Pierwszy raz zaatakował człowieka.
Antares zerknął w stronę obejścia. Cywile. Przecież tam był młynarz z całą rodziną. Jeśli golem postanowiłby się na nich rzucić… Nie, giermek nawet nie chciał o tym myśleć. Musiał jakoś odciągnąć Alojzego od bezbronnych ludzi.
— Sir! — zawołał głośno. Może rycerz go usłyszy, może razem uda się coś zrobić.
„Ja bym go po prostu wziął i rozpierdolił.”
Bezsensowne uwagi maga nie pomagały. Antares jedyne, co wymyślił, to to, by zwabić golema w okolice dołu i spróbować go znów do niego wrzucić.
Tymczasem zaś na podwórzu pojawił się sir Roderyk. Ogarnął wzrokiem widok przed sobą.
— Co tu się… Alojzy?
Golem może usłyszał głos rycerza, a może podążył za spojrzeniem Antaresa. Lśniące gniewną purpurą oko skupiło się na sir Roderyku. Konstrukt momentalnie zostawił Antaresa, pognał w stronę mężczyzny.
Sir Roderyk, nieuzbrojony, pozbawiony swego miecza, odziany jedynie w miękkie spodnie i luźną koszulę, nie miał pod ręką niczego, czym mógłby obronić się przed wściekłym konstruktem. Jego spojrzenie też podążyło w stronę obejścia, Antares niemal ujrzał, jak przez głowę rycerza przebiegają te same myśli, które przyszły i do niego. Że musi odciągnąć niebezpieczeństwo od cywilów.
— Leć po łańcuch!
Antares w okamgnieniu puścił się biegiem w stronę zabudowań, szybko wrócił z czymś, co się w miarę nadawało. Spróbował opasać golema, jakoś go unieruchomić, zrobić cokolwiek, byle zatrzymać niebezpiecznego konstrukta. Na próżno. Alojzy, znając już taktyki ludzi, sprawnie unikał wszelkich prób spętania.
Młynarz pojawił się na progu chałupy, na twarzy odmalował się wyraz konsternacji na widok Alojzego, a potem przerażenia na widok jego działań. Mężczyzna próbował coś zawołać, rzucił jakieś pytania, chciał pomóc. Sir Roderyk kazał mu wrócić, zostać w bezpiecznych czterech ścianach. To było zadanie dla rycerzy – skoro obiecali, że rozwiążą problem wioski z golemem, kwestią honoru było, by doprowadzić sprawę do końca.
— Spróbujmy — unik — wrzucić go znowu — unik — do tego dołu!
Mężczyźni zaczęli oddalać się od obejścia. Alojzy na szczęście podążył za nimi, nieustępliwie próbując sięgnąć to sir Roderyka, to znów Antaresa.
Dół znajdował się rzut beretem od młyna – ledwie parę minut spacerem i już było się na miejscu. Giermek czuł jednak każdy krok i każdy kolejny metr, gdy wciąż musiał pilnować, by golem na pewno podążał, by zajął się nim albo sir Roderykiem, by nie próbował rozproszyć się czymkolwiek innym. Czas mijał zbyt powoli, wlókł się niemiłosiernie, słońce wciąż błyszczało czerwienią, gdy dotarli do „więzienia” Alojzego.
— Spróbujemy teraz… — zaczął rycerz, ale przerwał.
Bo i golem przerwał.
Stanął te paręnaście kroków od dołu, siekiery jednak nie opuścił. Stał i czekał, mierząc wzrokiem rycerza i giermka, nie zamierzając zbliżyć się do wykopanej jamy.
— A niech mnie — westchnął sir Roderyk.
Obaj mężczyźni łapali oddech. Sir Roderyk pochylił się, wsparł dłonie o kolana… Alojzy poderwał siekierę, zrobił pół kroku. Rycerz znów się zerwał, znów gotowy do walki, ale… golem nie zrobił nic więcej.
„Wredna szmata, nie? Nawet nie da w spokoju dupy posadzić.”
— Pani Gertruda mówiła, że konstrukty nie grzeszą intelektem i nie mają emocji — powiedział sir Roderyk, mierząc Alojzego wzrokiem. — Ale ten solidnie zagiął na nas parol.
— Może jakbyśmy doprowadzili go do lasu, zająłby się na powrót drzewami?
— To jest jakaś myśl.
„Chujowa, pozdrawiam.”
Mag miał niestety rację. Jedyne, co obojgu udało się osiągnąć, to znów stracić siły i się zmęczyć – golem nie odpuszczał, nie dawał im chwili na zebranie myśli, przedyskutowanie strategii albo podjęcie jakichkolwiek innych działań. Na drzewa nie zwrócił nawet uwagi, a jedyne, co próbował zrobić, to sięgnąć swą siekierą rycerza albo giermka.
— Przecież to jakiś obłęd. Alojzy, weźże się opamiętaj!
Golem, jak nie opamiętał się wcześniej, tak nie opamiętał się i teraz. Siekiera znów świsnęła.
Antares gorączkowo szukał w umyśle jakichkolwiek rozwiązań, ale niewiele przychodziło mu do głowy. Jedyne, co mógł zrobić, to wziąć to wszystko na siebie.
— Sir! Ja go tu zatrzymam, a ty idź do ludzi z wioski. Może razem coś uradzicie.
— Przecież nie zostawię cię tu samego! Ja zajmę się Alojzym, a ty idź sprowadź pomoc.
— Sir, ale ciebie posłuchają!
Rycerz popatrzył na giermka, ale nie odpowiedział. Antares miał rację – cokolwiek powiedział postawny i wysoki wojownik, od razu zyskiwało posłuch, zaś giermek musiał podnosić głos, by dostać chociaż dzban piwa w karczmie. Sir Roderyk westchnął.
— Wrócę najszybciej, jak się da.
Rycerz ruszył z powrotem w stronę wioski i młyna. Alojzy odwrócił się, by za nim podążyć, lecz Antares złapał jakiś kamień, cisnął w stronę metalowego łba. Zadźwięczało, golem poprawił uchwyt na siekierze i skupił się na giermku. Młodzieniec nie miał pojęcia, ile będzie musiał wytrzymać, uchylając się przed przeciwnikiem, który nigdy się nie męczy, ale miał mocne postanowienie, by nie zawieść swego mentora.
„Przegrana sprawa, tyle ci powiem, chłopie.”
Antares skrzywił się, postąpił głębiej w stronę lasu, schował za jakimś drzewem.
„Mógłbyś powstrzymać się od komentarzy.”
„Ha, w końcu się odezwałeś! Już myślałem, że do reszty zapomniałeś języka w gębie. Co, mój głos ci nie odpowiada?”
Siekiera wbiła się w pień, utkwiła w nim na krótką chwilę. Golem zaparł się stopą, wyrwał broń, znów ruszył na Antaresa.
„Ja wiem, że ty byś pewnie wolał, żeby do uszka szeptała ci jakaś urocza niewiasta…”
„Zamilcz! ”
„… ale jesteś skazany na mnie. Poza tym moje słowa mają więcej sensu.”
Giermek przeskoczył jakiś pniak, odsunął się między krzaki. Golem przedarł się przez jedno i drugie, zostawiając za sobą rozerwane gałęzie.
„Płynie ci po plecach, daleko tak nie uciągniesz.”
Antares zacisnął usta. Nawet, jeśli naprawdę nie chciał tego przyznać, mag miał rację. Giermek był coraz bardziej zmęczony, a jego magia niespecjalnie dodawała mu wytrzymałości. Siły i zręczności – owszem. Ale nie robiła z niego nigdy niemęczącego się konstrukta. Może nawet wręcz przeciwnie.
„Mam pewien pomysł. ”
„Nawet nie chcę o nim słyszeć!”
Antares przesadził jakiś wykrot, na moment zabalansował na resztce zwalonego drzewa. W ostatniej chwili uskoczył, siekiera prawie sięgnęła jego stopy.
„Gówno mnie obchodzi, czy chcesz, czy nie! Golem cię dojedzie, jeśli czegoś nie ogarniesz! ”
„Sir Roderyk niedługo przyjdzie z pomocą.”
„A ty będziesz przez ten czas siedział na dupie i czekał na ratunek, jak jakiś pierdolony lamus? Chciałeś być rycerzem, ty żałosny kmiocie!”
Ciemności nie ułatwiały sprawy. Siekiera świsnęła mu przed nosem.
„To co proponujesz?!”
„No, nareszcie jakaś wola współpracy. Razem ogarniemy. Pamiętasz, co ten chudy cymbał mówił o strumieniu?”
Biorąc pod uwagę to, jak ten drugi wyrażał się o innych, chudym cymbałem mógł być dowolny mieszkaniec wioski.
„Nie pamiętam.”
„Na co ja w ogóle liczyłem?” Mag westchnął ciężko. „W każdym razie – było mówione o tym, że jebany strumień, czy inna ichniejsza sikawka, wzięła i zmieniła bieg, bo pan zakuta pała wyrąbał cały hektar lasu, nie?”
„Jak to się ma do okiełznania tego golema?”
Rzeczony golem huknął siekierą z taką mocą, że gałąź poleciała z drzewa. Antares uskoczył, wąskie witki smagnęły go po ramieniu.
„Ty to byś zawsze chciał wszystko na tacy, a łbem ruszyć to nie ma komu!” Burknął mag, zaś giermek naprawdę miał nadzieję, że przejdzie w końcu do konkretów. „Ale wracając. Jakbyś się skupiał na czymś innym, niż wpierdalanie empanadas babci Manueli, to byś wiedział, że ten strumyk stworzył całkiem niezłe bagno w okolicy. I można do tego bagna wrzucić tego blaszanego kurwia. Wiesz, jak metal dobrze tonie w bagnie?”
Antares zastygł na moment, ten błąd prawie kosztował go dwa palce.
„Gdzie to bagno?”
„Na północ, prosto jak w mordę strzelił.”
Antares ruszył, golem podążył.
Grunt szybko stał się grząski.
Światło wschodzącego księżyca przeglądało się w rozległych, nieregularnych kałużach, a drzewa przechylały się dziwnie, gdy rozmiękły grunt stawał się dla nich coraz słabszym oparciem. Antares niemal stracił równowagę, stając na kępie mchu tylko po to, by zapaść się niemal po kolano w mokrym bajorze. Siekiera gwizdnęła, ale Alojzy też został pokonany przez wzbierającą wodę – golem niemal się przewrócił, gdy jedna z jego nóg utknęła między zagrzebanymi w wodzie gałęziami.
Konstrukt miał jednak to do siebie, że się nie męczył, jego siła nie spadała, a siekiera śmigała z taką samą zajadłością, jak na samym początku. Antares zaś czuł to nieprzyjemne, bolesne ssanie w żołądku zwiastujące, że powinien coś jak najszybciej zjeść. Nawet, jeśli nie używał zbyt wiele ze swej magii, jego ciało domagało się coraz to nowych mich jedzenia.
— No dalej — mruknął pod nosem, mając nadzieję, że golem nie zwolni i nie przystanie, tak jak wtedy, przy dole, który giermek sam wykopał.
Alojzy nie zwolnił i nie przystanął. Podążył za Antaresem, a jego ciężkie, metaliczne kończyny, zatapiały się coraz głębiej w brunatnej brei. Mimo to szedł – z coraz większym trudem, coraz wolniej i wolniej, z wyraźnym wysiłkiem. Siekiera świstała nad głową, do końca usiłując sięgnąć giermka, nie dając się zatopić w miękkim bagnie.
Tymczasem zaś Antares czepiał się gałęzi i pni drzew, usiłując jeszcze bardziej zmniejszyć swą i tak niewielką masę, przeskakując zwinnie między w miarę stałymi elementami podłoża, stawiając stopy tylko na korzeniach drzew, nie na kępach mchu czy resztkach trawy. Alojzy brnął za nim równie niepowstrzymanie, niczym lawina. Szybko okazało się, że brodzi po kolana w brudnej wodzie, że mętny szlam wpływa między fragmenty konstrukcji, wlewa się do wnętrza stawów i spojeń. Mimo to golem brnął. Czerwone oko świeciło gniewem, utkwione nienawistnie w postaci giermka. Błotna woda sięgała ud, potem podpłynęła do pasa. Golem brnął, breja sięgała mu już połowy piersi. Antares wciąż się cofał, jego spodnie stanowiły plaster zlepionego brudem materiału, ale giermek nie odpuszczał. Wabił golema coraz głębiej i głębiej.
W końcu Alojzy potknął się, siekiera wywinęła po raz ostatni, a konstrukt zniknął w ciemności i tych paru bąbelkach powietrza pękających na powierzchni.
Antares odetchnął, przez długą chwilę patrzył, jak ostatnie bąbelki wypływają, pękają, a potem jak powierzchnia nowo utworzonego bagna staje się gładka, niewzruszona.
— I to… koniec?
„Jak ja powiem, jak trzeba ogarniać, to jest ogarnięte – raz a dobrze. Przywyknij, kmiocie.”
Giermek, po całej tej dzikiej gonitwie, nabrał głęboki haust powietrza, wypuścił go powoli, przysiadł na wystającym konarze. A potem poczuł, jak resztka sił go opuszcza, zaś ciemność nocy staje się coraz głębsza, zamyka się nad nim zimną breją i wilgocią.


Sir Roderyk odłowił swojego giermka, gdy ten powoli znikał w bagiennej toni, z jednym ramieniem owiniętym wokół jakiejś zabłąkanej gałęzi. Przywleczone łańcuchy, wdziana zbroja i dzierżona w ręku broń stanowiły zawadę, a jako że golema nigdzie nie dało się znaleźć, rycerz przewiesił sobie nieprzytomnego chłopaka przez ramię i przeniósł go z powrotem do młyna.
Tam zaś Antares obudził się w końcu, pożarł całą michę empanadas i dopiero był w stanie cokolwiek z siebie wykrzesać. Historię o tym, jak przyszło mu do głowy, by zwabić golema między zatopione w bagnie drzewa giermek opowiedział oględnie, pomijając szczegóły. A na pewno pomijając udział maga, choć nie był zadowolony z kłamstwa. Sir Roderyk patrzył na niego uważnie, spojrzenie rycerza błądziło po twarzy młodzieńca, jednak starszy mężczyzna zdecydował się nie drążyć tematu. To był ten moment, gdy Antares zastanawiał się – czy jego mentor jest świadom pełni jego magii, czy też nie…
Odpowiedź wciąż pozostawała tajemnicą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz