poniedziałek, 5 września 2022

Od Nalanisa

Nastrój mi dopisywał, od rana pogwizdywałem, śmiałem się z byle czego, przechadzałem po pokoju krokiem tanecznym. Malowanie szło mi nieźle, skończyłem kolejne wielkie dzieło, zadowolony z niego byłem bardzo. W Tirie nagle zaczęło mi się podobać, pobliskie tereny wydawały się mniej szare, nudne, pospolite, a gildyjczycy milsi, ciekawsi, lepiej ubrani niż dotychczas. Przywitałem się nawet sam z siebie z paroma osobami, zwykle pierwszy się nie odzywałem, szkoda mi czasu było. Ogółem: świat nabrał kolorów. Kto by pomyślał, że czek od Jamesa na pięć tysięcy wystarczy, by zmienić mój punkt widzenia?
Ciepło, lato w pełni, żal siedzieć w budynku w taką pogodę, zdecydowałem, że wybiorę się na spacer. Z Elegantką, oczywiście. Ale nie na niej, zabrałem ją jako towarzyszkę, nie wierzchowca, nie siodłałem jej, nie wiązałem nawet. Nie trzeba było, klacz miała prawie dwie dychy na karku, do najszybszych rumaków w Gildii nie należała, zdążyła się poza tym do mnie przywiązać, szła posłusznie jak pies.
Wybraliśmy się na łąkę, w sumie niedaleko dosyć. Rozłożyłem płaszcz w ładnym miejscu, poleżałem trochę na nim z ramieniem pod głową i nogą założoną na nogę. Kończył się sierpień, a ja nadal byłem blady jak ściana, zastanawiałem się, czy nie wyglądam trochę niezdrowo, kto wie, może przydałoby się coś z tym zrobić. No ale misji dla ludzi z moim wykształceniem Kerwan zbyt wielu nie otrzymywał, także powodów, by ruszać się z Gildii, nie miałem raczej, zwykle sam musiałem sobie jakieś zajęcia wymyślać. Ostatnio próbowałem na przykład naciągnąć Echa na kolejny obraz (szło mi tragicznie, facet zrobił się asertywny), Jamesa na pieniądze (mój ulubiony członek Gildii aktualnie), Nikitę na cokolwiek (nie pytajcie), także, hm, w sumie miałem jeszcze konia. No to chodziłem z koniem.
Trochę tak głupio cały dzień leżeć bezczynnie, szczególnie gdy się jest artystą, wstałem więc, otrzepałem płaszcz, poszedłem dalej. Korzystałem ze słońca, zbierając po drodze różne badyle: chabry, maki, stokrotki, wrotycz. Wsadzi się je potem do wazonu, przyjemniej mi się będzie w pokoju malowało. Elegantka bawiła się na łące świetnie, aż za dobrze bym powiedział, uparła się na przykład, że będzie wyjadać mi kwiatki z ręki. Musiałem stanąć jej przed nosem, pogrozić palcem zdecydowanie, dać do zrozumienia, że jeść roślin, które już zebrałem, nie-wol-no. No i posłuchała. Po drugim upomnieniu. Mądra bestia, nie?
Nie wiedziałem, co z badylami zrobić, zamyśliłem się podczas zbierania, trochę mnie poniosło, skończyłem z całym naręczem. Łodygi rośliny miały długie, bukiet wyszedł okazały, sypał mi się z ramienia zielono-kolorową kaskadą liści, pączków, kielichów. Takiego dużego wazonu nie posiadałem, a szkoda było wyrzucać, uznałem, że zrobię Elegantce wianek, należało się jej, w domu z ojcem lekko nie miała, w Sorii nie zawsze się nam wiodło, kobyła trochę w życiu przeszła. Sobie również zaplotłem. Nie żałowałem jaskrów i koniczyny, nawciskałem czego się dało, musiało być bogato, strojnie, okazale. Nie chciałem wianka, nie chciałem tiary, nie chciałem książęcego diademu, nie chciałem królewskiej korony. Chciałem nosić na skroniach pieprzoną cesarską mitrę, jebać biedę.
Gdy skończyłem, byłem dumny z efektu. Jeden wianek włożyłem Elegantce na uszy, drugi wsadziłem sobie na głowę. Stanąłem przed klaczą, przyjąłem reprezentacyjną pozę, poruszyłem ramieniem zachęcająco, poprosiłem, by oceniła. Potrząsnęła grzywą, wyciągnęła szyję, spróbowała skubnąć mi włosy, uznałem więc, że mi do twarzy i bardzo się jej podoba. Zaplotłem jeszcze dwa wianki, nieco skromniejsze. Nie wiedziałem jeszcze, co z nimi zrobię. Może wcisnę Echu? Albo Jamesowi czy tam Sokolnikowi, kto się pierwszy nawinie.  
Nie miałem już co robić na łąkach, pozbierałem pozostałe kwiaty, wskoczyłem klaczy na grzbiet, ruszyliśmy w drogę powrotną. Jechaliśmy bardzo okrężnie, bo chciałem zobaczyć jeszcze jezioro, cieszy oko podobno. Elegantce humor chyba również dopisywał, szła nad podziw żywo. Gdy zrobiło się chłodniej, a droga prowadziła z górki, wśród brzóz, jałowców i mięty, sama ruszyła galopem. Prawie zleciałem jej przez łopatkę, przygotowany nie byłem w ogóle.
Nad jeziorem puściłem Elegantkę wolno, klacz poszła nad wodę. Patrzyłem chwilę, jak pluska się na płyciznach, grzebie kopytem w kamieniach, porusza chrapami, przegląda się w lustrzanej tafli.
Zorientowałem się dość szybko, że miałem towarzystwo. Na kamieniu siedział facet, którego kojarzyłem z Gildii. Nie wiedziałem, jak się nazywa, na pewno nie zamieniłem z nim nigdy słowa, ale coś w jego aparycji sprawiało, że w pewien sposób był mi znany. Zmrużyłem powieki, zastanowiłem się chwilę, uznałem, że wygląda jak O'Harrow, ale w mniej szemranej wersji. Włosy obcięte tak samo, rysy twarzy zbliżone, spojrzenie jakieś melancholijnie-niewesołe, łączył ich poza tym kompletny brak poczucia stylu. Także, hm, gdyby O'Harrow miał dobrego brata bliźniaka, to by tak wyglądał.
Typ siedział sobie sam jak palec w pozie wędrowca-myśliciela, palił, patrząc w dal ze smętną miną, wypisz wymaluj pielgrzym tułacz na tle zachodzącego słońca. Trochę mi się go szkoda zrobiło, po tym tęsknym spojrzeniu bym powiedział, że w grę wchodziła jakaś nieszczęśliwa miłość. Pomyślałem, że podejdę, a jak faceta najdzie na zwierzenia, to nawet dam mu się wygadać, ba, posłucham, co ma do powiedzenia, przynajmniej będzie później o czym z Martą plotkować.
Poprawiłem cesarską mitrę, ładniej ułożyłem bukiet na przedramieniu, gwizdnąłem na konia, podszedłem do faceta jak pani wiosna, przyjaciółka zwierząt, arcyksiężna bławatków, ruty, prosa, słomy, królowa pobliskich łąk, dolin, pól, lasów.
— Pohandlujemy? — Złożyłem wargi w uśmiechu miłym, jasnym, godnym. — Papieros za parę polnych kwiatów, trzy za cały bukiet, pięć za wianek.  

Reginald? ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz