sobota, 24 września 2022

Od Antaresa - Sir Roderyk (I)

Wojna nie miała w sobie za grosz piękna i chwały, jakie przypisywała jej poezja.
Gdy było już po wszystkim, dumnie powiewające proporce przepadały, cichły wojenne bębny, nie było już słychać klangoru stali ani bojowych okrzyków. Gdy opadł pył bitwy, pozostało to, co zawsze – błoto, krew i trupy. Tego poezja nigdy nie opisywała, autor zawsze zatrzymywał się w momencie, gdy jedna ze stron gięła się pod naporem drugiej, gdy jeden heroiczny czyn przesądzał o przebiegu bitwy. I zawsze wybierał te bitwy, które potem dobrze wyglądałyby na arrasach – gdy tysiące stawały naprzeciwko siebie, a blask słońca tańczył wśród grotów śmiercionośnych włóczni. Tylko że wojna toczyła się nie tylko tam, gdzie władca prowadził swoje armie, ale i tam, gdzie kryli się jego bezbronni poddani.
Sir Roderyk ogarnął wzrokiem rozciągającą się przed nim wieś. A raczej to, co z niej zostało.
Wrogi oddział, który tak wytrwale ścigali, okazał się szybszy. Dotarł do wioski przed nimi, próbował wycisnąć z wieśniaków resztki zapasów. Wieśniacy się stawiali, dowódca nie miał cierpliwości, miecze poszły w ruch. Oddział sir Roderyka pojawił się za miedzą, gdy starszy wioski krztusił się już krwią i zaczynały płonąć pierwsze chałupy.
Walka, krótka i brutalna, niczym chaotyczny koszmar. A po nim pozostały tylko trupy między zgliszczami, krzyki rozpaczy i zawodzenie tych, którzy przetrwali.
Jego żołnierze próbowali zająć się pozostałymi przy życiu mieszkańcami wioski, a kapłan, z pomocą dwóch dziewuszek, zszywał rannych. Na zajęcie się poległymi miał przyjść czas dopiero następnego dnia. Uratowano większość zbiorów, wspólny spichrz jakimś cudem przetrwał, ale sir Roderyk wątpił, by ludzie poradzili sobie z odbudową i przetrzymali zimę – trzeba było znaleźć im nowe miejsce. Chałupy spalono, ze zgliszcz niewiele dało się uratować, brakowało dobrego, sezonowanego drewna do budowy.
Szarogrzywy parsknął pod nim, pociągnął za wędzidło. Rycerz poklepał muskularną szyję, popuścił wodze, pozwalając rumakowi ruszyć. Znów w kierunku zgliszcz.
— Nikogo już nie znajdziemy — mruknął do niego sir Roderyk, a wierzchowiec odpowiedział mu prychnięciem.
Usta rycerza zacisnęły się w wąską kreskę, gdy wzrok znów napotkał pobojowisko.
Dwóch mężczyzn w steranych życiem zbrojach, w niewłaściwych barwach, leżało twarzami w dół w pociemniałym błocie. Kawałek dalej – połamane widły. I przy samej chałupie – skrwawiony kłąb, klęcząca przy nim starsza kobieta, kurczowo ściskająca lodowatą dłoń. Nieruchoma i blada, wpatrywała się przed siebie niewidzącymi oczami. Pustka w jej spojrzeniu zdolna zgasić słońce.
Szarogrzywy ruszył dalej.
Powietrze, ciężkie popiołem i żelazem, zdawało się oblepiać sylwetkę jeźdźca, gdy brnął przez pokłosie bitwy. Gdyby tylko dotarli trochę wcześniej, gdyby bardziej się pospieszyli… Może gdyby nie stanęli wcześniej na popas, może wtedy… Sir Roderyk potrząsnął głową, zmarszczył brwi. To były najgorsze myśli, jakie mogły go teraz dopaść. Teraz zostawało mu tylko jedno – działać.
Jego rumak skręcił, poprowadził go do kolejnych resztek jakiejś chałupy.
Przed nią – ślady nierównej walki. Okute metalem rękawice zacisnęły się na łęku, aż skóra zatrzeszczała. Większość porzuconych, nieruchomych kłębów, była taka mała.
Szarogrzywy pociągnął, nie dał się zawrócić, zaniósł jeźdźca na tyły, gdzie tkwiły krzywe resztki szopy. Nietknięta ogniem, jakimś cudem jeszcze stała, żadna ręka nie postanowiła wyrwać rachitycznych drzwiczek. Rumak wyciągnął łeb w stronę wąskiego prześwitu między drzwiami i framugą, parsknął głośno.
Z wnętrza wydobył się stłumiony kaszel.
Sir Roderyk zeskoczył z siodła, w dwóch krokach znalazł się przy szopie, otworzył drzwi na oścież. Wśród chaosu starych sprzętów, między beczką i rozerwanym workiem, kulił się niewielki kłąb. Bosy i chudy, z kolanami przyciśniętymi pod brodę, z dłońmi kryjącymi głowę, wpatrywał się w rycerza pustym wzrokiem dziecka, które bało się za bardzo i zbyt długo. Mężczyzna pochylił się, ściągnął rękawicę, wyciągnął dłoń. Głos, nawykły do wydawania wojsku rozkazów, znalazł w sobie ciepło i łagodność.
— Chodź, dziecko. Już jest…
Dobrze – ale to było ostatnie słowo, jakim można było nazwać sytuację. Bezpiecznie – ale nic nie gwarantowało, że nie napotkają kolejnego oddziału, albo że okoliczne wioski przyjmą uchodźców.
— Już po wszystkim.
Dzieciak wpatrywał się w niego jeszcze przez chwilę. Na dnie tych pustych oczu coś zaświeciło, jakaś iskra, coś obudziło się do życia. Chude ręce wyciągnęły się, zniknęły kompletnie w mocarnej, rycerskiej dłoni.
Sir Roderyk podniósł dzieciaka – nic nie ważył, ledwie worek kości – zawinął w płaszcz, okrył nim nawet jego głowę.
— Nie patrz, dziecko — mówił, gdy wracał, jadąc na grzbiecie Szarogrzywego, znów mijając horror bitwy. Inne mniejsze kłęby nie miały tyle szczęścia.
Dzieciak nie patrzył. Jechał, skulony na przednim łęku, z patykowatymi palcami zaciśniętymi na purpurze płaszcza, zawinięty od stóp do głów w ciężki materiał, z czołem wspartym o napierśnik rycerza. Kołysał się w takt kroku rumaka, zamknięte oczy odgradzały go od wszystkiego, co było na zewnątrz. Dygoczące ramiona uspokoiły się, rozluźniły, a płytki oddech wyrównał. Sir Roderyk westchnął. Może uda mu się znaleźć jakąś rodzinę, która by się nim zajęła.
Dzieciak zakasłał, w jego płucach poruszyło się coś mokrego.


Wieczór zapadał nad obozowiskiem. Wieśniacy kulili się wokół ognisk – nie było wystarczająco dużo koców, ludzie siedzieli ramię przy ramieniu, wyciągając dłonie w stronę ognia. Zapasy oddziału wyraźnie się skurczyły, ale sir Roderyk nie wyobrażał sobie, by mógł uszczknąć choć trochę z tego, co mieszkańcy wioski nadal mieli. Liczył też na to, że znajdą miejsce gdzieś dalej – w innych wioskach, w cudzych domach – a przyniesione zapasy staną się walutą, która kupi im zgodę, by pozostać.
Dzieciak został z jakąś matką. Kobieta odchowała dwóch najstarszych synów – przeżyli i byli jej pomocą – zaś młodsza zgraja pałętała się wokół spódnicy. Jedno dodatkowe dziecko nie powinno już robić różnicy.
— Bogowie lubią zadrwić — powiedziała kobieta wtedy, gdy sir Roderyk pytał ją, czy zajmie się dzieciakiem. — Tyle mieli tych bachorów, a ten jeden, nieudany, wszystkich ich przeżył.
Mówiła, jakby dzieciak wcale nie stał tuż obok, jakby nie słyszał każdego słowa. Sir Roderyk westchnął, odruchowo spytał:
— Nieudany?
— Głupi, słaby i chorowity, wszyscy to wiedzieli. Nic z niego nie będzie — odparła, przeniosła wzrok na rycerza. — Ale wezmę go do siebie.
— Poszukam kogoś innego…
— I gdzie go znajdziesz? Sir? — Kobieta wzięła się pod boki, ruchem brody wskazała obozowisko. — Albo ja, albo nikt.
Sir Roderyk przymknął oczy. Wieśniaczka miała rację, reszta ludzi stanowiła wystraszone zbiorowisko, którego jedyną myślą było to, czy dożyją następnego tygodnia. Nikt inny nie wziąłby dodatkowej gęby do wykarmienia. Szczególnie takiej.
— Będę zobowiązany. Niech Erisha wynagrodzi ci twe dobre serce — westchnął w końcu.
— I postawi nową chałupę, jak już ma cokolwiek wynagradzać. — Kobieta zwróciła się do dzieciaka, wciąż tkwiącego u boku rycerza, wciąż trzymającego się kurczowo jego płaszcza. — Chodź, zupy dostaniesz. Jeszcze zostało w garze, to chociaż coś ciepłego zjesz.
Dzieciak nie drgnął, głuchy na słowa kobiety.
— Idź z panią i zjedz coś — napomniał go sir Roderyk. — A potem odpocznij, dobrze?
Dzieciak podniósł na niego wzrok, przez dłuższy czas po prostu wpatrywał się w mężczyznę, nie czyniąc żadnego gestu, by pójść do swojej nowej mamy.
— Chodźże, pan rycerz nie ma tyle czasu. Zeżrą ci zupę i pójdziesz spać z pustym brzuchem.
— No idź, idź.
Sir Roderyk pociągnął kraniec płaszcza. Dzieciak puścił – z lekkim oporem, ale w końcu puścił. Poczłapał za kobietą, zakasłał mokro, obejrzał się za siebie i przystanął. A potem podjął marsz, zniknął wśród grupek wieśniaków i pochłonęła go ciemność zbliżającej się nocy.
Niepokój wciąż drzemał w sercu sir Roderyka.


Dzieciaki jechały na tych dwóch wozach ich niewielkiego taboru. Oddział był mały, to i tabor raczej skromny. A że zapasów ubywało, robiło się miejsce dla najmłodszych, dla rannych i zbyt starych, by daleko iść. Sir Roderyk dowodził całą operacją, prowadził ludzi w dobrym kierunku, starał się dbać o morale. Z dna, w jakim się znajdowali, ciężko było kogokolwiek wyciągnąć. Szczególnie, gdy kolejnego dnia stracili dwie osoby – jedna nie poradziła sobie z zakażeniem, druga z oparzeniami. Mężczyzna robił, co mógł, jadąc wyprostowany na przedzie, roztaczając wokół siebie tę specyficzną aurę wojownika i rycerza, starając się swoją obecnością dać choć krztę nadziei na to, że jutro okaże się lepszym dniem. Płaszcz powiewał za nim na wietrze, intensywna purpura obiecywała ochronę, a dumna sylwetka świadczyła o sile i doświadczeniu w walce.
Spojrzenie rycerza od czasu do czasu ogarniało nieco więcej, niż tylko jego ludzi. Mężczyzna szukał tej zabiedzonej, wychudzonej sylwetki, jego uszy same wyłapywały niepokojąco mokry kaszel. Dzieciak siedział na jednym z wozów, kołysał się sennie ze wzrokiem wbitym w deski, obejmując dłońmi ramiona. Nowa mama postarała się o koc dla niego, drobna postać tonęła w podartej, gryzącej wełnie. Sir Roderyk zauważył jakieś łapcie na tych brudnych stopach. Chociaż tyle dobrego.
Martwił go jednak stan zdrowia dzieciaka – rycerz miał nadzieję, że uda się dla niego znaleźć ciepły i bezpieczny kąt, zaś koniec podróży podreperuje jego zdrowie.
Chorowity... Nic z niego nie będzie.
Te słowa ciążyły mu nieprzyjemnie, rycerz w zamyśleniu gładził szyję swojego rumaka. Westchnął, odwrócił spojrzenie, skupił się na kolumnie żołnierzy. Nie dostrzegł, jak dzieciak podnosi wzrok, jak jego oczy – niepokojąco wyłupiaste w zapadniętej twarzy – wodzą za purpurową peleryną, jak spojrzenie klei się do srebra zbroi, podąża za rozwianą grzywą wierzchowca. Rycerz popędził Szarogrzywego, zrównał się z czołem kolumny.
Już niedługo mieli dotrzeć do pierwszej z wiosek, może uda mu się tam zostawić choć część ludzi. A potem? Potem będzie się modlił do Erishy za zdrowie dzieciaka i czekał na rozkazy. Serce ściskało się i buntowało – znalezienie dzieciaka w szopie sprawiło, że sir Roderyk czuł się za niego odpowiedzialny, a konieczność pozostawienia go swojemu losowi była niczym niewyjęty z rany cierń. Ale to głowa musiała decydować, głowa zaś wiedziała, że pod jego opieką są jego żołnierze i losy kolejnych bitew, że to za to jest odpowiedzialny. Teraz był czas by słuchać tylko głowy – by serce potem nie musiało ściskać się jeszcze bardziej.


Klasztor w końcu pojawił się na horyzoncie.
Masywna budowla odcinała się szarością warownych murów na tle spokojnego błękitu nieba, zdawała się wyrastać ze wzgórza niczym jego naturalna część. Wysokie blanki obiecywały schronienie, a głębokie piwnice – dostatek jedzenia. Sir Roderyk miał nadzieję zostać tam choć parę dni, dać swoim ludziom odpocząć, a ich ranom – zasklepić się na dobre.
Z ostatnią grupą wieśniaków pożegnali się nad ranem – zmęczeni i przygnieceni trudnym losem, znaleźli w końcu kawałek miejsca dla siebie. Może na dłużej, może na krócej, może na zawsze – trudno powiedzieć. Ale ich ucieczka się skończyła, mieli w końcu dach nad głową i więcej przyjaznych twarzy wokół siebie, choć rycerz nie był w stanie stwierdzić, na ile bezpiecznie im tam będzie.
Sir Roderyk szukał wzrokiem dzieciaka i wydawało mu się, że gdzieś tam mignęła mu ta wychudzona sylwetka otulona podartym kocem. Na pewno zobaczył jego nową matkę, jak odchodzi, dźwigając na plecach wiklinowy kosz kryjący resztki zapasów z wioski, jak zaraz za nią podąża gromadka jej potomstwa i tych dwóch wysokich, nieco starszych chłopców. Mężczyzna czuł, że bez względu na kolejne trudy, jakie przyniosłoby jej życie, kobieta sobie poradzi – trzeźwym myśleniem i naturalnym uporem, tak częstym wśród podobnych jej niewiast. Widać jej nowy, chorowity syn, też musiał tam zostać, też podążył za swoją nową rodziną. Rycerz nie był w stanie już tego osobiście sprawdzić, ale gdzieś w głębi serca czuł ukłucie żalu, że nie zdołali się chociaż pożegnać.
— Nawet nie wiem, jak brzmiał jego głos — mruknął pod nosem, a Szarogrzywy zastrzygł uchem. I donośnie prychnął.
— Dużo dzisiaj prychasz — zauważył rycerz, poklepał rumaka po szyi. — Nie martw się, niedługo odpoczniesz w klasztornej stajni. Powinna być ciepła i wygodna, będzie ci się podobało.
Szarogrzywy znów prychnął, sir Roderyk przelotnie zastanowił się, czy jego wierzchowiec czasem sam nie złapał jakiejś choroby. Może tylko mu się wydawało, a może wśród tych prychnięć faktycznie słyszał dźwięk przypominający mokry kaszel…?
Zakonnicy przyjęli ich z wojskową surowością właściwą ludziom, którzy poświęcili całe swoje życie jednej sprawie. Oszczędne pozdrowienia wybrzmiały i odeszły, zastąpione rzeczową rozmową z opatem – starszy mężczyzna, odziany w ozdobiony pojedynczym haftowanym słońcem habit zapewnił ich, że oddział jest mile widziany, a kwater i jedzenia starczy dla wszystkich. Sir Roderyk rozluźnił się na te słowa, z jego barków zniknął ciężar. A więc odpoczną, zbiorą siły. A gdy przyjdą nowe rozkazy, znów wyruszą w bój.
Mężczyzna podziękował jednemu z młodszych zakonników, oferujących, że zajmie się jego rumakiem. Sir Roderyk wolał sam robić wszystko przy Szarogrzywym, a staranne wyszczotkowanie jego sierści było dla niego stałym punktem dnia. Jeśli to nie rycerz czyścił kopyta swego wiernego wierzchowca, znaczyło to, że leży złożony ciężkimi ranami – nie było innej możliwości.
Stajnia była raczej dla gości i pielgrzymów, sami zakonnicy nie trzymali zbyt wielu koni. Strannie zamiecione i wyczyszczone boksy przyjęły wszystkie konie oddziału, sir Roderyk właśnie wprowadzał Szarogrzywego do jednego z nich. Rumak znów parsknął, huknął kopytem w ledwie zamknięte za nim drzwi.
— Co ci się dzisiaj dzieje? — spytał sir Roderyk, z niepokojem gładząc miękkie chrapy. W odpowiedzi dostał tylko kolejne prychnięcie.
Rycerz zbliżył się do siodła, odpiął pokaźną sakwę, niezbyt delikatnie postawił ją pod ścianą boksu. Sakwa jęknęła, rozległ się mokry kaszel, momentalnie zamaskowany donośnym prychnięciem Szarogrzywego. Mężczyzna zastygł.
— Nie wierzę.
Sir Roderyk rozsznurował sakwę. W środku – dzieciak. Skulony, znów bosy, bez koca, zasłaniał właśnie usta, tłumiąc kolejny napad kaszlu. Rycerz przez moment procesował absurd sytuacji – w jukach spodziewał się wszystkiego, ale nie tego. Spojrzał z wyrzutem na Szarogrzywego, ale rumak właśnie zainteresował się kłębkiem siana i obrócił się do niego bokiem. Sir Roderyk wrócił spojrzeniem do dzieciaka.
— Co ty tu w ogóle robisz? Rozum ci odjęło? — spytał odruchowo. — Miałeś zostać z panią… — urwał, uświadomił sobie, że nawet nie zna imienia tej kobiety — miałeś zostać ze swoją nową mamą!
Dzieciak patrzył na niego tymi swoimi okrągłymi, dziwnie wyłupiastymi oczami o nieokreślonej barwie.
— … rycerzem… — Pojedyncze słowo wysupłało się spomiędzy tych bladych, wąskich warg.
— Co: „rycerzem"?
— Ja – rycerzem — atak kaszlu — Ja chcę być rycerzem.
— Bogowie, litości — westchnął sir Roderyk.
Złapał dzieciaka pod pachy, wyciągnął z juków, spróbował postawić na nogi. Chude i patykowate, zbyt długo zgięte w nienaturalnej pozie, odmówiły posłuszeństwa – dzieciak złożył się jak źle zbita półka, rycerz przytrzymał go w ostatniej chwili. Dopiero wtedy miał czas dokładniej mu się przyjrzeć.
Wyglądał gorzej, dużo gorzej niż wtedy, gdy mężczyzna znalazł go w szopie. Popielate włosy były brudne i pozlepiane potem, twarz zdawała się jeszcze bledsza, niż była, a na policzkach wykwitały nieregularne, czerwone plamy. Podkrążone oczy obdarzały świat robieganym, nie do końca skupionym spojrzeniem. Dzieciak zakasłał, jego ciało targnęło się gwałtownie, boleśnie. Sir Roderyk przyłożył dłoń do jego czoła. Było spocone i rozpalone.
— Jeszcze sobie porozmawiamy. — Rycerz rzucił w kierunku zadu Szarogrzywego.
Wyszedł z boksu, wciąż trzymając dzieciaka pod pachy. Zarzucił go sobie na ramię, w sercu wezbrał niepokój – dzieciak przelał mu się przez ręce, bezwładny niczym napchana pakułami kukła, i równie ciężki. Rycerz skinął na kręcącego się po stajni młodego zakonnika, poprosił go o zajęcie się Szarogrzywym. A potem ostrym krokiem ruszył ku części mieszkalnej klasztoru.


Rycerz z niepokojem kroczył po korytarzu, w tę i we wtę, odprawiał wartę pod pokojem. Zza drzwi – napady mokrego kaszlu. Gorsze, niż wcześniej, szarpały młodym ciałem, a sir Roderyk krzywił się za każdym razem, gdy przychodziły. W końcu drzwi otworzyły się, ze środka wychynął zakonnik – szczupła twarz, splecione dłonie, rzadkie włosy, przygarbione plecy. Popatrzył na czekającego mężczyznę, obdarzył go poszarzałym spojrzeniem. Zamknął za sobą drzwi.
— To bardzo źle wygląda — powiedział cicho, z obawą zerknął w stronę pokoju, jakby bał się, że jego słowa dotrą do chorego i w jakiś sposób zaklną rzeczywistość sprawiając, że gorzej się poczuje. — Choroba mocno się rozwinęła, zajęła całe płuca. Zrobiłem, co mogłem, podałem mu zioła na kaszel i płuca, dałem lek na zbicie gorączki. Ale jego ciało jest słabe, podatne chorobom.
Sir Roderyk westchnął, zmarszczył brwi.
— Mogę z nim pomówić?
Zakonnik poruszył się niepewnie, splótł dłonie, zakręcił młynka kciukami.
— Krótko. Potrzebuje odpoczynku.
Rycerz skinął mu głową, w połowie w podzięce, w połowie ze zrozumieniem. Pchnął drzwi, wkroczył do środka.
Skromny pokoik mieścił łóżko i stolik, na którym zakonnik pozostawił nieco medykamentów. Ciemne szkło buteleczek roztaczał wokół siebie tę ciężką, skupioną aurę towarzyszącą aptekom i laboratoriom alchemików, a w powietrzu unosił się mocno ziołowy, drażniący nos aromat. Sir Roderyk miał wrażenie, że wszedł do pomieszczenia zbyt czystego i sterylnego, by mogli w nim przebywać ludzie.
Z troską popatrzył na zagrzebanego w pościeli dzieciaka. Równie blady, co poszewka poduszki, zdawał się za mały nawet na to wąskie, spartańskie łóżko. Rycerz podszedł, przysiadł na brzegu, drewniana rama zaskrzypiała pod jego ciężarem.
— Jak się czujesz?
Dzieciak zerknął na niego spod półprzejrzystych, sinych powiek.
— Dobrze.
Zapadła cisza. Sir Roderyk nie do końca nawet wiedział, jak poprowadzić dalej rozmowę.
— Jak się nazywasz?
Cisza. Dzieciak zapadł się głębiej w pierzynę.
— Nie wiem.
Znów cisza, sir Roderyk zamyślił się. Jakoś musiał się do niego zwracać, nie mógł mówić ciągle „chłopcze” albo „dziecko”. Jakie imiona dobrze brzmiały i pasowały małym chłopcom…?
— Będę mówił do ciebie Timmy, pasuje ci.
— Nie chcę.
Głuche „uhh” wydobyło się z piersi rycerza, mężczyzna poprawił się na skraju łóżka. Rama zaskrzypiała. Dobrze szło mu rozmawianie z żołnierzami, zagrzewanie w nich bojowego ducha, odnajdowanie woli walki na dnie osłabłego serca. Ale rozmowa z dzieckiem? To było coś zupełnie innego.
— Sir Timmy… nie...
— Hm, to może… — Rycerz zawahał się, nie miał pomysłu.
Nadanie imienia nie było takim prostym zadaniem, zaś on sam czuł się co najmniej nieswojo. Imię nadawał ojciec, nie zaś pierwszy z brzegu nieznajomy – a tym dokładnie był dla dzieciaka. Nie przewidywał, by ich ścieżki złączyły się na długo. Najlepszym obrotem sprawy byłoby, gdyby dzieciak wyzdrowiał i został w klasztorze.
Rycerz odchylił się na siedzisku, zabębnił palcami po kolanie.
Tak, najlepiej byłoby mu w klasztorze. Nigdzie nie musiałby podróżować, zaś zakonnicy, wprawieni w sztuce uzdrawiania, zajęliby się jego słabym zdrowiem. Życie wypełnione pracą i modlitwą byłoby spokojne, bezpieczne i produktywne. Mógłby zająć się przepisywaniem ksiąg lub prostym pomaganiem innym – bez konieczności ciężkiej pracy na polu, której nie podołałoby wątłe ciało. Tak, to byłby dobry pomysł. W takim razie imię dobre dla zakonnika…
— Może… może Barnabus?
— Nie.
— Hm…
Sytuacja nie wyglądała dobrze. Sir Roderyk miał w planach porozmawiać sobie z chłopaczkiem na temat pakowania się rycerzom do bagażu, ale ta sprawa jakoś wywietrzała z jego głowy. Dzieciak zakasłał, poruszył się na posłaniu.
— Sir Barnabus… — Urwał, powoli pokręcił głową.
— Jakie imię właściwie chcesz?
Odpowiedź przyszła od razu.
— Rycerskie. — Półprzymknięte oczy otworzyły się szerzej, zatańczył w nich żywy blask. — Rycerskie imię… I… być rycerzem.
— W takim razie przyniosę ci rycerskie imię — odparł sir Roderyk, podnosząc się z łóżka. Mebel zaskrzypiał. — A do tego czasu odpocznij, nabierz sił. Jedz dużo. Jak nie będziesz jadł, nie będziesz miał siły. Bądź silny, zdrowy i jedz dużo.
Dzieciak nazbyt ochoczo pokiwał głową, przypłacił to atakiem kaszlu.
— Będę rycerzem?
Mężczyzna westchnął ciężko, przywołał na twarz słaby uśmiech.
— Jedz dużo.


Wieczór nadciągał szybkimi krokami, lecz rycerskie imię wciąż nie przychodziło. Sir Roderyk rozważał wszelkich bohaterów z kart ksiąg i opowieści, ale gdy tylko w jego umyśle pojawił się obraz tej chudej, zabiedzonej sylwetki, żadne imię nie wydawało się odpowiednie. Arthur, Galahad, Lancelot, Gwaine, Percival – wszystkie one brzmiały godnie i dostojnie, jednak gdy rycerz pomyślał o tym ramieniu, które bez trudu mógłby objąć palcami, nagle wszystkie one przypominały zbyt duży, rycerski napierśnik, w którym tonął giermek. Musiał wymyślić coś nowego, własnego, bardziej pasującego do biednego dzieciaka, kaszlącego w nakrochmalonej pościeli.
Sir Roderyk słyszał, że do klasztoru dotarła też grupa pielgrzymów. Jacyś nowi ludzie pojawili się późnym popołudniem, kręcili się wśród krużganków. Rycerz nie poświęcił im wiele uwagi – przechadzał się po ogrodzie, próbując przywołać w myślach wszystkie rycerskie imiona, jakie kiedykolwiek słyszał, jednak jego starania zdawały się próżne. Nic nie było właściwe, nic nie wydawało się odpowiednie, po prostu…
— Najmocniej przepraszam — odezwał się nieznajomy miękkim, przyjemnym dla ucha głosem.
Sir Roderyk dopiero teraz zwrócił na niego uwagę – to musiał być jeden z owych pielgrzymów. Pogrążony w rozmyślaniach, nawet nie zauważył, że niemalże go staranował.
— To ja powinienem przeprosić.
Nieznajomy wyglądał dziwnie – proste, podróżne odzienie, właściwe mieszczanom, nie pasowało do jego twarzy i sylwetki. Krótkie, białe włosy zdawały się zbyt zadbane, za dobrze ufryzowane, by należały do kogoś przeciętnego, zaś twarz, idealnie ogolona, nie nosiła nawet najmniejszej skazy. Zielone oczy błyszczały zawadiacko, a ten uśmiech mógł topić lodowce. Mężczyzna wykonał jakiś nieokreślony gest dłonią – nonszalancki, swobodny, pasujący raczej do salonów, nie zaś do klasztornego ogrodu, gdzie zamiast pachnących, egzotycznych kwiatów rosły gorzkie, uzdrawiające zioła.
— Słowa i wieści szybko roznoszą się w miejscu słynącym z ciszy i skupienia — powiedział gładko, wciąż obdarzając świat tym pogodnym, przyjacielskim uśmiechem, którego nie potrafiła przyćmić zapadająca w ogrodzie noc. — Jak mniemam, sir Roderyk?
— We własnej osobie.
Uśmiech nieznajomego poszerzył się, ale rycerz nie wyczuwał w nim złej woli ani interesowności.
— To zaszczyt móc poznać tak szlachetnego wojownika. Mario — odparł, a potem pochyli się w stronę rycerza, dodał konspiracyjnym szeptem. — Mario D'Arienzo.
Ach.
Sir Roderyk słyszał o nim – poseł, dyplomata, ambasador. Złotousty, zdolny słowem sprawić, by kamienie zatańczyły, a zwaśnione strony – odnalazły wspólny język. Cóż robił w klasztorze Nathoriego? Jedynym, co przychodziło do głowy był niewielki postój w podróży, by dotrzeć z jakimiś informacjami dalej, by między stronami konfliktu znów zapanował pokój. Rycerz poczuł jakiś rodzaj spięcia wewnątrz, w sercu – jeśli ten człowiek mógłby położyć kres ich walce…
— Jeśli potrzeba ci eskorty, panie, ja i mój oddział…
Hrabia potrząsnął głową, posłał rycerzowi pełen wdzięczności uśmiech.
— Nie, nie wątpię w szczerość twych intencji, sir, ani mężne serca twoich ludzi, jednakże lepiej będzie mi podróżować nie przyciągając uwagi ani spojrzeń przeciwnika — odparł gładko, zaś sir Roderyk poczuł, że może ufać jego słowom. — Wśród mej świty znajdują się ludzie zdolni stawić zbrojny opór, gdyby los postanowił sobie z nas zadrwić, niemniej jednak staramy się unikać niepotrzebnej zwady, a z samym losem – pozostać w dobrej komitywie.
Rycerz słyszał to czy tamto o umiejętnościach D'Arienzów, zaś płynne słowa Mario sprawiły, że ufał, że szlachcic prowadzi swoich ludzi bezpieczną drogą, wskazywaną światłem gwiazd. Dziwne, sir Roderyk nie do końca dobrze czuł się w towarzystwie wysoko urodzonych, ale w tym przypadku…
— Jeśli wolno będzie mi poczynić takie obserwacje — podjął hrabia, przejmując stery konwersacji. — Zdaje się, że jakiś głębszy problem przygniata twoje serce, sir… Intuicja podpowiada mi, że nie chodzi jedynie o przedłużające się działania wojenne, choć to one od tak długiego czasu spędzają sen z powiek niejednemu.
Sir Roderyk westchnął, skinął głową. Miał wrażenie, że gdyby podzielił się swym problem – koniecznością wymyślenia rycerskiego imienia dla zabiedzonego dziecka – z kimś innym, problem ów zostałby odebrany jako błahy i mało znaczący. Jednak gdy wypowiedział go na głos, gdy podzielił się nim z Mario, nagle całość nabrała barwy i perspektywy. Mężczyzna słuchał z taką uwagą, jakby sir Roderyk dzielił się z nim sprawami wagi państwowej, a on sam miał na tej podstawie podjąć jakieś ważne, sięgające daleko dezycje.
— Patrząc na tradycję mego rodu, właściwym zdaje mi się zaproponowanie, by poszukiwania imienia nie ograniczać jedynie do kart ksiąg i opowieści, które choć trwają w ludzkich sercach, to jednak są częścią zamkniętej już historii.
— Co w takim razie proponujesz?
— Spojrzeć w niebo. — I znów ten zawadiacki uśmiech. Sir Roderyk mimowolnie podążył za wzrokiem drugiego mężczyzny.
Pierwsze gwiazdy wychynęły na tle pogłębiającej się czerni nieboskłonu. Rycerz kojarzył część najprostszych gwiazdozbiorów, potrafił też określić kierunek na podstawie położenia gwiazd, ale jego wiedza o tym, co działo się tam, hen w bezmiarze firmamentu, nie wychodziła poza najbardziej podstawowe informacje.
— Ludzie nadali imiona gwiazdom, obdarzyli każdą z nich duszą i historią. Dlaczego więc gwiazdy nie miałyby nazywać ludzi, dzieląc się z nimi ową duszą i historią?
— Sugerujesz więc, by wybrać jakieś gwiezdne imię?
— Otóż to.
— Hm… — Sir Roderyk odchylił się, objął wzrokiem inny fragment nieba, skrzyżował ramiona na szerokiej piersi. Wszystkie te świecące punkty wydawały mu się dość podobne, choć nie potrafił odmówić im uroku.
— Nie proponowałbym, gdybym nie miał już jakiegoś pomysłu — wtrącił Mario, oszczędzając rycerzowi konieczności przyznania się do swej niewielkiej wiedzy z zakresu astrologii. — Rozważałem pewną interesującą gwiazdę.
— Którą?
— Ach, niestety dzisiaj nie jest ona widoczna, ale gdy przyjdzie maj – wtedy pojawi się nad horyzontem. Charakterystyczna, jasna, o purpurowej barwie, jest… czymś więcej, gdy spojrzy się na nią przez teleskop.
Sir Roderyk odwrócił spojrzenie od nieba, popatrzył na drugiego mężczyznę. Ciemność zapadła całkowicie, ale jakimś cudem ta uśmiechnięta twarz i błyszczące oczy były wciąż idealnie widoczne.
— Nie do końca rozumiem, jak miałoby się to łączyć z chorym dzieckiem pragnącym rycerskiego imienia.
— Dzieckiem, które – jak sam mi opowiedziałeś – miało na tyle silnej woli, by przesiedzieć cały dzień we wnętrzu skórzanej torby, byle dopiąć swego i udać się w nieznane wraz ze sławnym rycerzem. Powiedziałbym, że to interesujący kontrast. Wątłe ciało, lecz odważny duch.
— Jest w tym nieco racji…
— Ta gwiazda to układ podwójny — kontynuował Mario. — Czerwień, którą widać od razu, nawet bez teleskopu, należy do chłodniejszej z gwiazd, której życie będzie niezbyt długie jak na gwiezdne standardy. Ta druga, której błękit rozmywa się na tle pustki firmamentu, jest o wiele gorętsza, zaś w astrologii to jej ruch decyduje o przyszłych wypadkach. Ona też pozostanie na nieboskłonie jeszcze długie milenia po tym, jak jej czerwona towarzyszka odejdzie w zapomnienie.
Rycerz zamyślił się.
— Przyznam, że nie wiedziałem, że gwiazdy mają ograniczony czas życia.
— Z naszego punktu widzenia są wieczne, jednak niebiosa są starsze, niż ktokolwiek ze śmiertelnych potrafi w pełni pojąć. — Mężczyzna odwrócił się, znów skierował spojrzenie ku gwiazdom, a sir Roderyk – chcąc, nie chcąc – również tam popatrzył. — Czy nie tworzy to interesującej dla rycerzy paraleli? Gdy ciało przepadnie, wspomnienie pozostanie, żywe i niezmienne, wciąż wyznaczając drogę kolejnym pokoleniom, inspirując ich dusze oraz serca.
Usta sir Roderyka w końcu wygięły się nieznacznie w uśmiechu.
— I jak nazywa się owa gwiazda?


— Antares.
Dzieciak popatrzył na niego, na twarzy pojawił się pobladły uśmiech. Chłopiec pokiwał głową. I zaniósł się kaszlem.
Sir Roderyk z niepokojem czekał, aż napad ustanie. Zerknął na stolik przy łóżku – armia szklanych buteleczek zwiększyła się, jednak dodatkowe posiłki zdawały się nie mieć wpływu na przebieg toczonej przez dzieciaka wojny. Mężczyzna westchnął.
— … rycerzem… — dobyło się spomiędzy poduch, a sir Roderyk nachylił się, by lepiej słyszeć. — Mogę być rycerzem.
— To nie takie proste, dzie… Antaresie.
Oczy rozbłysły na dźwięk imienia, dzieciak naprawdę je polubił.
— Chcę.
— Bycie rycerzem to bardzo poważna i trudna rzecz. Jesteś za młody, by o tym decydować.
— Ale chcę.
Dzieci bywały uparte, ciężko im było cokolwiek wytłumaczyć. Młode umysły nie kierowały się logiką. Rycerz poprawił się na skraju łóżka, mebel zaskrzypiał boleśnie.
— Chęci to nie wszystko.
— Bardzo chcę.
— Właśnie widzę.
Atak kaszlu zdusił odpowiedź, Antares odpluł gulę zielonożółtej mazi. Sir Roderyk sięgnął po gazę ze stolika, wytarł dzieciakowi podbródek. Chłopak milczał, przymknąwszy oczy i oddychał ciężko, odpoczywając. Mężczyzna zmarszczył z troską brwi.
— Rycerze nie chorują — powiedział, czując jak przykre słowa drapią gardło. — Są silni i… — zerknął na stolik, gdzie stała miska ledwie napoczętej zupy — … zjadają wszystkie posiłki.
— Jak zjem… będę rycerzem?
— Rycerzem się nie jest, rycerzem się staje. Trzeba się dużo uczyć i dużo trenować.
— … rycerzem? Sir? Proszę?
— Ale się zafiksowałeś.
— Prosz… — I znów kaszel.
Sir Roderyk instynktownie złapał dzieciaka za rękę, ścisnął delikatnie, ostrożnie, jakby bojąc się, że wątła dłoń po prostu pęknie mu w palcach. Potarł kciukiem tę cienką, papierową skórę. Antares w końcu się wykasłał, znów leżał z zamkniętymi oczami, oddychając ciężko. Tym razem dłużej. A gdy otworzył oczy, gdy znów próbował się odezwać, tylko jego wargi się poruszyły, głos zupełnie zamarł.
Proszę.
Rycerz zmarszczył brwi, ze smutkiem odwrócił wzrok.
— Nie.


„Pielgrzymi” wyruszyli następnego dnia. Mario skinął głową sir Roderykowi, zarzucił wyświechtaną torbę na ramię, a potem zniknął za ciężkimi drzwiami warownego klasztoru. Rycerz przelotnie zastanowił się, czy nie byłoby niestosownym poprosić astrologa o jakieś wskazówki co do przyszłości chłopaka, którego imię pomógł mu wybrać. Ale nim miał okazję to w ogóle zrobić, oto cała grupa hrabiego się zebrała i ruszyła w sobie tylko znanym kierunku. Szansa przepadła. Zresztą – wszystko wskazywało na to, że astrolog nie miałby zbyt wiele do przepowiadania.
Gdy sir Roderyk szedł korytarzami klasztoru, odnalazł go jeden z zakonników – o szczupłej twarzy, rzadkich włosach, przygarbionych plecach – ten sam, który zajmował się zdrowiem Antaresa. Na widok rycerza spuścił wzrok, uciekł nim gdzieś w kąt.
— Sir, może dobrze byłoby ci posiedzieć trochę z chłopcem.
— Jego stan…?
Zakonnik pokręcił głową ze smutkiem.
— Mieliśmy nadzieję, że jest jeszcze szansa, ale… zaczął pluć krwią, gorączka nie daje się zbić. — Mężczyzna zrobił pauzę, splótł dłonie. — To już koniec, sir. Najpewniej nie przeżyje nocy.
Sir Roderyk nie odpowiedział. To prawda, że stan dzieciaka był ciężki, niespecjalnie się poprawiał, ale gdzieś w głębi serca rycerz miał nadzieję, że jednak wyzdrowieje. Nie, nie nadzieję – to było coś więcej. To była pewność, właściwie nawet niczym nie uzasadniona, że Antares się nie podda, że sobie poradzi. A przecież wszystko wokół mówiło, że tak nie będzie.
— Ja… tak, pójdę do niego teraz.
Zakonnik skłonił mu się, przepuścił w korytarzu.
Rycerz znalazł się pod drzwiami, nie trudził pukaniem. Wszedł do środka, spojrzał na przejrzysty cień zagrzebany wśród poduszek. I kłęby zakrwawionej gazy leżące obok na stoliku, na pojedynczą butelkę stojącą na blacie. Środek nasenny. Bo leki już nie działały.
Antares uchylił jedno oko, powieka zaraz opadła. Nie zrobił nic więcej, nie poruszył się, nie zaczął kasłać. Rama łóżka zaskrzypiała pod rycerzem.
Sir Roderyk siedział w milczeniu przez pewien czas, potem wyciągnął dłoń, przegarnął zmierzwione, przepocone włosy. Sine usta poruszyły się, mężczyzna nie musiał słyszeć głosu, by wiedzieć, co Antares chciał powiedzieć.
— … rycerzem…
Sir Roderyk spochmurniał. Nawet, gdyby Antares wyzdrowiał, nie wziąłby go na pazia. Nie planował przyjmować pod swe skrzydła ucznia, nie byłby w stanie poświęcić mu tyle czasu i uwagi, ile ten by potrzebował. Nie z wojną przetaczającą się przez krainę. Poza tym bycie rycerzem to naprawdę nie była kwestia decyzji dziecka, szczególnie takiego, które ledwie odrosło od ziemi i już postradało wszystko. Nie widziało świata, niewiele rozumiało, było chude, drobne i zabiedzone.
— … proszę…
Dzieciak umierał. Nie było dla niego nadziei, zakonnik sam to powiedział – że nie przeżyje nocy. Sir Roderyk poruszył się na siedzisku, znów westchnął, jeszcze mocniej zmarszczył brwi. Nie chciał obiecywać na darmo, dawać swego słowa na próżno, ale jeśli… jeśli to miało w jakiś sposób ukoić duszę chłopaka, to może… Może ten jeden raz, niech już będzie.
Rycerz wydobył chudą rękę spod pierzyny, zamknął ją w swych twardych, szorstkich dłoniach. Antares otworzył oczy, popatrzył na niego szklistym spojrzeniem dziecka majaczącego od gorączki.
— W takim razie… przyjmuję cię na mego ucznia i daję swoje słowo, że uczynię cię rycerzem.
Mężczyzna przypomniał sobie, nagle tak mocno i wyraźnie, jak jego mentor, sir Bernard, przyjmował go na pazia. To było tyle lat temu, wspomnienie z dziecięcych lat częściowo zatarło się już w jego pamięci. Ale teraz nagle pojawiło się w umyśle, jasne i klarowne, jakby wszystko to wydarzyło się ledwie poprzedniego dnia. I tak przypomniał sobie słowa swego mentora, które wypowiedział wtedy do niego – przysięgę, jaką rycerz składał, biorąc pod swe skrzydła podopiecznego. Antares słuchał tych słów, chyba nawet oddychał płycej, z przejęciem, wzrok miał wbity w rycerza.
A potem to podopieczny powinien wypowiedzieć dalszą część przysięgi, ale ani Antares jej nie znał, ani nie był w stanie wypowiedzieć tylu słów. Więc sir Roderyk wypowiedział je za niego, na zakończenie zaś zapytał:
— Przysięgasz?
Przysięgam.
To tylko płomień świecy zamigotał złotem w tęczówkach, ten błysk dlatego, że były takie szkliste.
Antares uśmiechnął się.
I zamknął oczy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz