piątek, 23 września 2022

Od Antaresa - Tajemnice Casnewydd (II)

Nie musieli się podkradać, liny nie były konieczne. Antares sądził, że gdy uporają się z przemytnikami, liny staną się pętami, w których ci złoczyńcy zostaną zawleczeni przed oblicze sprawiedliwości. Ale ich przeciwnicy nie byli ludźmi, tylko godzącymi w prawa Natury i boski porządek rzeczy wynaturzeniami. A takie coś wypalało się ogniem.
Dwie pochodnie zapłonęły, miecze z sykiem wysunęły się z pochew. Rycerz i jego giermek ruszyli do boju.
Zauważyli ich niemal od razu, ciepło światła ściągnęło uwagę, ale ani sir Roderyk, ani Antares, nie dbali o to, że nie mieli już po swej stronie elementu zaskoczenia.
Antares dopadł ich pierwszy. Ciął szeroko, z pełnego zamachu, wkładając w cios siłę rozpędu i magię. Stal zadźwięczała o stal, gdy stwór odbił uderzenie, a światło pochodni oświetliło jego postać.
Przesuszona, rozkładająca się błona, będąca niegdyś skórą, nieregularnie opinała czaszkę. Puste oczodoły ziały ohydną ciemnością, naznaczoną pojedynczymi, cmentarnymi światłami. Ich czerwony poblask zdawał się pochłaniać ciepło wokół. Rozpadająca się zbroja wisiała na nagich, białych obojczykach, spomiędzy przerdzewiałych płyt pancerza wyzierały popękane żebra. Kości klekotały upiornie, pozornie kruche i zetlałe, grożące tym, że w każdej chwili mogą się rozsypać.
Ale trzymająca je magia im na to nie pozwalała.
Martwy wojownik odbił miażdżące cięcie tak, jakby Antares smagnął go brzozową witką. Wyszczerbiony miecz świsnął, nadleciał z drugiej strony. Antares sparował, od uderzenia zdrętwiało mu ramię, zadźwięczały zęby. Kątem oka dostrzegł, jak sir Roderyk przebija mieczem jednego z wojowników, jak ten leci do tyłu, a rycerz krzyżuje ostrze z następnym.
Giermek uchylił się przed kolejnym cięciem, a jego przeciwnik zrobił chwiejny, niezdarny krok w bok. Poleciał za swym ostrzem, stracił równowagę. Bark, przelotnie odsłonięty, niechroniony, kusił łatwym celem. Antares natychmiast wykorzystał okazję - miecz świsnął, kość chrupnęła, ramię z mieczem na moment zawisło na pasku skóry, a potem gruchnęło o ziemię.
Wojownik się nie przejął, chyba nawet nie zauważył. Postąpił w stronę giermka, drugie ramię wzniosło się i opadło, okuta rękawica poleciała na odlew, sięgnęła głowy. Antares w ostatniej chwili poderwał ostrze, miecz wgryzł się między wąskie płytki pancerza, uwiązł z raniącym uszy wizgiem. Martwy wojownik szarpnął, giermek prawie stracił miecz. Puścił pochodnię, pozwolił jej opaść w ściółkę, drugą ręką chwycił krótką rękojeść. Znów szarpnięcie, giermek zacisnął zęby czując, jak jego miecz wygina się niepokojąco. A potem coś pękło.
Kość.
Część ręki oderwała się, pozostała nabita na ostrzu. Antares błyskawicznie odskoczył, przycisnął ją butem do ziemi i uwolnił broń. Akurat w momencie, gdy jego przeciwnik odzyskał równowagę. Pozbawiony obu kończyn, ale nie woli walki, znów ruszył na giermka.
Antares znów przelotnie zerknął na swego mentora.
U stóp sir Roderyka walały się odcięte kończyny, jakiś spękany korpus i na wpół zmiażdżona głowa. Wisząca na kawałku ścięgna ręka wciąż poruszała się wśród mchu, a czerwone ognie w oczodołach wciąż płonęły ohydną, nienaturalną barwą. Antares skupił się, wrócił uwagę do swego przeciwnika.
Martwy wojownik natarł, zakołysał tułowiem, wychylił się, a szczęki rozwarły na niemożliwą szerokość. Nieumarły kłapnął, Antares uskoczył, wyprowadził cięcie. I już miał ściąć ten rozkładający się czerep, gdy z ciemności wychynął kolejny przeciwnik, zamierzył się ciężkim buzdyganem. Giermek cofnął miecz, buzdygan świsnął mu przed nosem, ledwie o włos minął napierśnik. Młodzieniec uskoczył, trafił plecami na pień drzewa.
Moment paniki, moment olśnienia.
Antares chwycił miecz oburącz, rękojeść i ostrze, wsparł stopę o drzewo. Odepchnął się, zwinął i przetoczył, jednym ruchem znalazł za plecami przeciwników.
Krótki miecz gwizdnął, pozbawił głowy okaleczonego wojownika. Gwałtowne pchnięcie wbiło stal w kręgosłup tego drugiego, rozerwało kręgi. Martwy wojownik zachwiał się, złożył nienaturalnie, runął na ziemię. Ale to nie był koniec.
Kości, choć nie przyłączone do niczego, wciąż się poruszały. Pozbawione ciała dłonie nadal zaciskały się na rękojeściach, czerwone ślepia płonęły bezrozumną nienawiścią. Sir Roderyk stał wśród góry kości, łapiąc oddech, oceniając spojrzeniem nadal kłębiące się pobojowisko. Zabłąkana dłoń przyczołgała się, złapała rycerza za kostkę. Mężczyzna skrzywił się, gwałtownym ruchem strząsnął z siebie rękę, wyschnięte kości trzasnęły pod okutym butem. Antares ściął łeb wojownika z buzdyganem, nadal czołgającego się w ściółce, ale to nie pomogło. Odciął ramiona, rozerwał i łokcie. Nieumarły wciąż się ruszał, wciąż zmuszany czarną magią do walki nawet, gdy nie miała już sensu.
— Musimy odnaleźć źródło tej magii — mruknął sir Roderyk. Wtem jego wzrok padł na tułów z jedną ręką – podejrzanie spokojny i nieruchomy. — Ten jakoś odpuścił.
Antares podniósł porzuconą pochodnię, krąg światła rozlał się wokoło. Giermek przyjrzał się pełzającym szczątkom – faktycznie, jeden z wojowników był naprawdę martwy. Młodzieniec schował miecz, podniósł rozcięty czerep.
Oczy zgasły, hełm zjechał na bok, ukazując spękaną kość czaszki.
— Sir, tu coś jest — powiedział, podchodząc do sir Roderyka, po drodze omijając wciąż wierzgającą nogę. — Jakiś symbol… Ale jest pęknięty.
Rycerz podszedł, popatrzył. A potem dźwignął kolejny czerep – ostrożnie, by wciąż poruszające się szczęki nie zacisnęły się na jego palcach – i zdjął z niego hełm. Na czole – dziwny symbol. Czarny, jakby wypalony, przypominał odwróconą dłoń, a może to było tylko nieregularne maźnięcie? W nocnych ciemnościach, ledwie rozświetlonych blaskiem dwóch pochodni, czarnomagiczny symbol mógł przedstawiać wszystko.
Sir Roderyk ułożył czerep na ziemi, zamachnął się, gładka kreska przecięła kość. Część kości znieruchomiała.
Gdy uporali się z resztą i w lesie w końcu zapadła tak wyczekiwana cisza, sir Roderyk westchnął ciężko, popatrzył na Antaresa.
— Prawdziwe szczęście, że pani Eulalia nie postanowiła zbliżyć się do tych istot.
Antares pokiwał głową, a potem spojrzał na rozwłóczone szczątki. Coś poruszyło się nieprzyjemnie w jego piersi, serce ścisnęło niezgodą. Kimkolwiek byli ci wojownicy, w jakikolwiek sposób zginęli, jakiś podły człowiek – oczywiście czarodziej – postanowił zakłócić ich wieczny spoczynek i zbezcześcić ciała, zaprzęgając ludzkie szczątki do pracy dla swych celów. Ohyda. Giermek zacisnął i rozluźnił pięść. Ktokolwiek dokonał tak podłego i plugawego czynu, powinien za to odpowiedzieć.
— Dobrze byłoby znaleźć miejsce, z którego przybyli.
Sir Roderyk skinął głową.
— Dobrze by było, ale nie wiem, ile dostrzeżemy w tych ciemnościach. Chodzić po ciemku za mchem to jedno, ale tropić żywe trupy…
— Prawda. Ale… nie chciałbym czekać do rana.
Rycerz położył mu rękę na ramieniu, doskonale rozumiejąc to, czego nie wypowiedziały słowa.
— Szlachetna postawa. W takim razie spróbuj się rozejrzeć, ja zaś przyjrzę się tym zbrojom i broni. Może one coś nam powiedzą…
Antares ruszył w ciemność, wyżej unosząc pochodnię, przepatrując poszycie w poszukiwaniu śladów ciężkich butów, połamanych drobnych gałązek i rozrzuconego igliwia. Przyklęknął przy jakiejś opadłej gałęzi, oglądał ją długo. Wpatrzył się w ściółkę.
Sir Roderyk miał rację, tropienie przy świetle pochodni było szaleństwem. Ale on tak naprawdę nie potrzebował przecież aż tyle światła.
Antares zgasił swoją pochodnię, zdusił płomienie o wilgotną ściółkę. Mrok oblepił go z każdej strony, a wątłe światło pochodni sir Roderyka sączące się spomiędzy gałęzi nie radziło sobie z mrokiem. Antares posłał nieco magii w stronę oczu.
I wtedy to dobrzegł - plamy fosforycznie zielonego mchu obrastały większość drzew, znacząc konary nierzeczywistym, upiornym blaskiem. Dużo liczniejsze, niż wcześniej, dużo jaśniej fosforyzujące. Nie zauważyli tego, blask porostów utonął w świetle pochodni. Antares odszedł kawałek, okrążył polanę szerokim łukiem. Tak, porosty świeciły dużo mocniej wokół miejsca, gdzie przebywali martwi wojownicy. Jaśniejsza „droga” ciągnęła się w jednym kierunku, w głąb lasu.
— Sir, chyba coś mam — Antares zawołał, nieco bezrefleksyjnie odwrócił się w stronę rycerza i trzymanej przez niego pochodni. Zapiekło, giermek cofnął magię, zmrużył oczy. Poczekał, aż przestaną łzawić. Dopiero wtedy podszedł do sir Roderyka, podzielił się swym odkryciem.
— Nigdy bym nie pomyślał, że świecące rośliny pokażą nam drogę ku źródłu czarnej magii — powiedział, poklepał Antaresa po plecach. — Dobra robota.
Giermek uśmiechnął się, zwrócił spojrzenie na trzymany przez sir Roderyka stary, przerdzewiały miecz.
— Jakieś wnioski, sir?
— Głównie ten, że pani Eulalia nie myliła się co do przyczyny problemów. To znaczy – podejrzewała, że legendy o miejscu spoczynku dawnego władcy przyciągnęły hieny cmentarne. Wygląda na to, że przyciągnęły raczej jakiegoś podłego człowieka zajmującego się plugawą, czarną magią. Spójrz na ten miecz.
Antares przyjrzał się, w świetle pochodni zalśniła na wpół starta inskrypcja. Litery wydawały się proste, wyryte równym rzędem w metalu, ale ktokolwiek postanowił tego dokonać, widać nie uznawał przerw między wyrazami za wystarczająco ważne albo estetyczne, by je tam umieścić. Słowa w nieznanym języku łączyły się w szereg przypadkowych liter, mogły znaczyć cokolwiek.
— Ja… nie wiem, co mogą znaczyć te słowa.
— Ja też nie. Ale „Belimawr” – spójrz, to tu jest napisane – brzmi znajomo. Tak chyba nazywał się ten władca, o którym mówiła pani Eulalia, czyż nie?
Tak, dopiero teraz Antares sobie przypomniał.
— Spójrz na sam miecz – ozdobny, ale technika wykonania jest doprawdy archaiczna. Nikt nie zdobi już w ten spośób rękojeści, są lepsze metody.
Sir Roderyk odłożył miecz na ściółkę.
— Czyli ktoś naprawdę odnalazł tę kryptę.
Rycerz powoli pokiwał głową, zmarszczył brwi.
— Na to wygląda. I nie wiadomo, co konkretnie chciał tam znaleźć prócz antycznej broni i ciał do zbezczeszczenia. — Mężczyzna spojrzał na ścielące się im pod nogami szczątki. — Ułóżmy ich godnie – niepodobnym jest, by zostawić tych wojowników rozwłóczonych jak padlinę. Ale na swój drugi pogrzeb będą musieli poczekać, aż dopadniemy tego, kto za tym stoi.


Siedem szkieletów spoczęło na polanie. Antares wsunął miecz w kruche palce złożone na rozpadającej się piersi, spojrzał w pozbawione rysów, martwe oblicze. Gdzieś w głębi serca odniósł wrażenie, że wojownik, kimkolwiek był, wygląda na spokojniejszego. A może tylko mu się wydawało. Sir Roderyk odmówił jeszcze krótką modlitwę, prosząc Nathoriego, by zaopiekował się duszami poległych, a następnie mężczyźni zgasili pochodnie i ruszyli w rozświetloną fosforyczną zielenią mrok.
Nie uszli daleko, gdy teren zaczął się robić trudniejszy, grunt to unosił się, to opadał, drzewa rosły chaotycznymi kępami.
— Pani Eulalia wspominała, że ów grobowiec miał się znajdować w okolicy starego osuwiska, prawda?
— Tak mi się wydaje… Niech Asaim wybaczy, ale nie pamiętam nazwy. Może gdybym ją usłyszał…
Antares też nie pamiętał nazwy, w jego uszach brzmiała równie baśniowo, co samo miano dawno zapomnianego, legendarnego władcy. Nieznane słowa miały w sobie jakieś trudne do zdefiniowania, podniosłe brzmienie... Giermek szybko porzucił te dywagacje. Porosty przygasły – te, które mijali, nie świeciły już tak intensywnym światłem.
— Chyba poszliśmy trochę za daleko — powiedział.
Cofnęli się, krążyli wokół osuwiska. Antares przepatrywał ciemności, szedł coraz wolniej, usiłując dostrzec… właściwie to sam nie wiedział, co. Nie wiedział, dopóki nie padł na to jego wzrok.
— Tam coś jest.
Zbliżyli się, Antares zaczął ponownie rozpalać pochodnię. Blask padł na rozkopaną ziemię, obrysował nierówne zbocze. I zatonął w czarnej, ziejącej czeluści, wyzierającej spod korzeni starego drzewa. Sir Roderyk odpalił też swoją pochodnię, podniósł ją wyżej, przyjrzał się miejscu.
— Ktokolwiek tu kopał, zrobił to już jakiś czas temu. Ale ślady stóp? Te wyglądają na świeże, spójrz.
Antares spojrzał, ale nie nie doliczył się, do ilu osób należały. Założył, że do owych siedmiu wojowników, innej możliwości nie widział.
— Sir? Myślisz, że zdołamy go zaskoczyć?
— Tego wrażego czarnoksiężnika? Trudno powiedzieć. — Rycerz zamyślił się. — Nie wiemy, czy krypta jest wystarczająco duża, by ów złoczyńca postanowił tam dłużej przebywać – bo że mieszkanie w otoczeniu zwłok by mu nie przeszkadzało, w to nie wątpię. Noc może też być dla niego czasem pracy, może być więc i tak, że zastaniemy go, jak zajmuje się jakimiś czarnomagicznymi… — Sir Roderyk urwał, skrzywił się, wykonał dłonią nieokreślony gest, ni to w stronę krypty, ni to w kierunku polany.
— Cokolwiek nas tam czeka, jestem gotów.
— I to jest rycerskie podejście.
Ruszyli w ciemność.
Fragment stromego, ziemnego korytarza, opadał ku brudnej i spękanej, kamiennej posadzce. Antares podążył za sir Roderykiem, rozglądając się wokoło.
Znaleźli się w jakimś niewielkim pomieszczeniu. Zawalone schody prowadziły niegdyś w górę ku powierzchni, a spękane ściany podpierały łuk sklepienia. Tu i tam zwieszały się wiechcie korzeni, przebijające przez antyczny sufit, przeciskające się przez nadwyrężone upływem czasu ściany. Światło pochodni prześlizgiwało się po kruszejących płaskorzeźbach, wydobywając z mroku nieruchome, surowe oblicza tych, którzy przepadli w mrokach dziejów. Antaresowi skojarzyły się one z rzeźbami zdobiącymi wnętrza świątyń - miały w sobie tę samą powagę i stanowczość, tak samo zdawały się oceniać i skłaniać do refleksji – ale w sposobie ich wykonania było coś, z czym wcześniej się nie spotkał. Giermek podszedł bliżej, bezrefleksyjnie przesunął opuszkami po nadto symetrycznym obliczu, dotknął chropowatej powierzchni, która niegdyś musiała być nosem.
Ślady stóp dwójki mężczyzn nie były jedynymi – cienka warstwa ziemi i kurzu pokrywająca podłogę układała się nieregularnie, przypominając jakiś nieporządnie wykonany, stary dywan.
Pomieszczenie zbiegało dalej, w dół i w mrok, płynnie przechodząc w kruszejące schody. Sir Roderyk prowadził, jego kroki odbijały się echem wśród kamiennych ścian. Wilgotny zapach ziemi i lasu ustąpił przed zatęchłym, piwnicznym odorem, podszytym metaliczną wonią rdzy i rozkładu.
— Sir, spodziewałeś się tego?
Przecież to był pomysł sir Roderyka, by na tę wyprawę wziąć krótkie miecze, bardziej odpowiednie do walki w wąskich przestrzeniach, i aby zabrać łom, przydatny gdyby coś okazało się zamknięte.
— Poniekąd — odparł rycerz, omijając fragment pokruszonego stopnia. — Miałem pewne przeczucie, gdy pani Eulalia wspomniała swój strach przed nieznajomymi. Ale nie było to nic ponad intuicję. — Mężczyzna zerknął przez ramię na podążającego za nim giermka. — Tobie też to przyjdzie z czasem, nie musisz się kłopotac.
Schody skończyły się bez ostrzeżenia. Światło pochodni, miast rozpłynąć się w ciemności, spadło na gładką posadzkę. Antares wszedł do pomieszczenia, wychynął zza masywnych pleców sir Roderyka.
Sześć sarkofagów stało w dwóch rzędach, niczym mały oddział wojska. Część ze spękanymi, odwalonymi na bok płytami, ze zdartymi pieczęciami i zatartymi częściowo inskrypcjami. Niektóre wciąż zawierały szczątki, inne były kompletnie puste – tylko jaśniejszy pasek kamienia znaczył miejsce, gdzie leżały wcześniej zwłoki. Ściany pomieszczenia, przebite łukowatymi niszami, obserwowały dwójkę mężczyzn w milczeniu.
Antares przeliczył brakujące zwłoki w sarkofagach i niszach.
— Nie zgadza się.
— To by było za proste — westchnął sir Roderyk, wchodząc głębiej do pomieszczenia. — Brakuje… osiemnastu jegomości, zaś na polanie spotkaliśmy się z siedmiorgiem. Pozostała jedenastka… Mam nadzieję, że spotkamy ich wszystkich tu, w tej krypcie.
Panująca wewnątrz martwa cisza zdawała się niezadowolona z oddechów dwójki mężczyzn, z ich kroków i spojrzeń. Antares zaś czuł, że owe ozdobione inskrypcjami ściany i pokryte reliefami sarkofagi mogłyby powiedzieć mu dużo więcej, gdyby… cóż, gdyby cokolwiek więcej wiedział. Oto scena, gdzie odziana w długi płaszcz postać wyciągała dłonie w stronę płonącego drzewa. Czy był to kapłan próbujący boską mocą ugasić płonące drewno? Czy był to raczej zły czarodziej, za którego sprawą zapłonęło? A może drzewo było tylko symbolem – rozpadającego się porządku i problemów trawiących społeczność? W takim razie – kimże była postać w płaszczu?
Giermek spoglądał na kolejne przedstawienia, ale pozbawione wyjaśnienia sceny ulatywały z jego pamięci, nie składały się w żadną logiczną historię. Wroga, opresyjna atmosfera narastała.
— Zastanawia mnie, dlaczego większość z nich nie wstała — odezwał się sir Roderyk. — Mimo, że mają ten malunek na czole.
Antares zajrzał w jedną z nisz, pochylił się nad złożonymi tam szczątkami.
— Nie wiem. Może…
Oczodoły rozbłysły czerwienią, reszta wypowiedzi utonęła w klekocie suchych kości i syku dobywanych miecz.
Antares wiedział, gdzie uderzać. Głowica runęła prosto w środek czerepu, czoło pękło, zapadło się do wewnątrz, niczym skorupka jajka. Wojownik zamarł w pół ruchu, kości znów spoczęły nieruchomo tam, gdzie było ich przeznaczenie miejsce. Giermek kątem oka dostrzegł, że sir Roderyk nie próżnował – oto drugi ze szkieletów kładł się z powrotem w sarkofau, nim w ogóle zdołał podnieść miecz.
Ale martwych wojowników było więcej i oto zwlekali się już ze swych katafalków.
Antares odskoczył od ściany, dalej od ciemności nisz i kolejnych przeciwników szukających jego zguby. Przypadł do sir Roderyka, mężczyźni stanęli plecy w plecy w wąskim przejściu między pustymi sarkofagami. Cokolwiek chciało się do nich dostać, mogło wybrać tylko jedną z dwóch dróg – przez miecz sir Roderyka albo Antaresa.
Nieumarli naparli, miecze uderzyły z nieludzką, nadnaturalną siłą. Ale teraz, gdy znane było źródło owej siły, nie stanowili tak dużego zagrożenia.
Rozcięte czerepy padały, kości rozsypywały się w pył, antyczne pancerze gruchotały o posadzkę. Walka zdała się wszystkim, przez pewien czas tylko kolejne cięcia wypełniały wszystkie myśli Antaresa. A potem ostatni z nieumarłych rozsypał się w chmurze pyłu i rozkładu – zapadła chłodna, cmentarna cisza.
— Niechaj ten czarnoksiężnik dostanie się w me ręce — powiedział sir Roderyk, chowając miecz i podnosząc rzuconą na ziemię pochodnię.
Antares skinął głową w milczeniu, ze smutkiem popatrzył na kości. Coś mówiło mu, że to byli dzielni, honorowi wojownicy. Zimny dreszcz przebiegł mu wzdłuż pleców, gdy wyobraźnia, wbrew woli, podsunęła mu obraz sir Roderyka, a raczej jego kości, zmuszonych do walki wbrew woli rycerza. Anares gniewnie potrząsnął głową, odganiając od siebie upiorny obraz.
Sir Roderyk starannie ominął strzaskane szczątki.
— Pójdźmy dalej.
Dalej zaś czekał ich korytarz, długi i ciemny, pełen nisz kryjących kolejne trupy. Trumny rozleciały się z upływem czasu, zaś kości, choć ledwie trzymały się na resztkach wyschniętych ścięgien, groziły że lada moment zbudzą się do „życia”.
— Nie wiem już, czy lepiej nam iść cicho i próbować nie obudzić owych wojowników — odezwał się cicho sir Roderyk. — Czy lepiej unieszkodliwić ich, gdy wciąż są bezbronni i śpią.
Rycerz zerknął przez ramię na swojego giermka, czekał na odpowiedź. Antares spojrzał na ten nienawistny symbol przypominający odwróconą dłoń, wymalowany na każdym bladym czole. Nisz było tak wiele, każda kryła wojownika o nadludzkiej sile… Giermek miał jednak obiekcje przed zbezczeszczeniem szczątków, coś w jego sercu zwijało się w proteście. Gdyby udało się tego uniknąć… Nawet gdyby martwi wojownicy w końcu wstali, jakoś sobie z sir Roderykiem poradzą, mogliby zaryzykować.
A potem Antares pomyślał o pani Eulalii, spacerującej samotnie po lesie. O podróżnych udających się w stronę Casnewydd, o myśliwych podążających za zwierzyną, o prostych mieszkańcach wyprawiających się do lasu by nazbierać owoców, chrustu albo grzybów. Bezbronni cywile – czy mieli szanse w starciu z tworami czarnej magii? Pozostawiając szczątki nietkniętymi, sir Roderyk i Antares tak naprawdę nie ryzykowali własnym bezpieczeństwem. Tylko życiem niewinnych.
— Sir, jeśli obudzą się i wyjdą z krypty, będą stanowili zagrożenie dla mieszkańców miasta.
Rycerz westchnął.
— Słuszna uwaga. — Mężczyzna podszedł do pierwszej z nisz, odsunął przerdzewiały hełm, przyłożył ostrze do czerepu. — Niech Erisha mi wybaczy. — I skruszył kość.
Posępną ciszę krypty wypełnił rytmiczny, suchy dźwięk pękających kości. Antares skupił się na swym zadaniu, bezszelestnie kładąc każdego z wojowników do wiecznego spoczynku.
Może dlatego żaden z mężczyzn nie usłyszał podejrzanego chrobotu sunącego gdzieś przy ziemi. Antares podszedł do kolejnej niszy, potknął się o jakiś zabłąkany śmieć na posadzce. Gdy odsuwał się od niszy, śmiecia już nie było.
Światło pochodni błądziło po kamiennych ścianach, załamywało się na przerdzewiałych pancerzach. Wydobywało kształty z ciemności ledwie na parę kroków. Giermek nie dostrzegł, że te parę kroków stopniowo się zmniejszało; że ta ciemność, którą za sobą zostawiali, stopniowo za nimi podążała.
Głuchy pomruk zabrzmiał zbyt blisko.
Antares odskoczył od niszy, wpatrzył się w ciemność. Ciemność zaś odpowiedziała gniewną czerwienią potwornych ślepi.
Nim młodzieniec zdążył zareagować, sir Roderyk złapał go za bark, pociągnął do tyłu, niemalże obalił na ziemię. W ostatniej chwili. Coś rozcięło powietrze tam, gdzie jeszcze przed chwilą stał Antares, zatrzymało się dopiero na kamiennej ścianie, zostawiło głębokie bruzdy.
Rycerz odważnie postąpił w kierunku ciemności, minął oszołomionego giermka, osłonił go.
— Nie przerywaj! — rzucił przez ramię.
Kolejny cios spadł z ciemności, sir Roderyk sparował, stal jęknęła z wysiłkiem. Antares pozbierał się w okamgnieniu, przypadł do najbliższej niszy, huknął głownią w czerep. Poczuł, jak jego puls przyspiesza na – nim metal strzaskał kość na dnie oczodołów rozbłysła czerwień.
— Sir, budzą się!
Rycerz nie odpowiedział, uchylił się przed następnym ciosem. Wycofał o krok.
Sytuacja zrobiła się krytyczna – mężczyźni utknęli w wąskim korytarzu – z jednej strony napierała na nich nienazwana ciemność, z drugiej zaś czekali budzący się do nie-życia martwi wojownicy oraz – to nieznane.
Antares zdołał roztrzaskać jeszcze kilka czerepów, ale nie wszystkie. Stare kości zatrzeszczały, przerdzewiały metal ze zgrzytem przeszorował po kamieniu. Martwi wojownicy rzucili się na giermka.
W wąskiej przestrzeni wchodzili sobie w drogę. Zbyt wysoko wzniesiony miecz skrzesał iskry o kamienny sufit, tarcza zaczepiła o pancerz towarzysza, któryś potknął się o leżące na posadzce resztki. Antares przypadł do pierwszego przeciwnika, uchylił się przed niecelny ciosem, kopnął w rozlatujące się kolano. Szkielet złożył się, poleciał w stronę giermka. Ten uskoczył, cofnął się, wpadł plecami na sir Roderyka.
Rycerz stęknął z wysiłku, spróbował mocniej naprzeć na morderczą ciemność, ale bezskutecznie. Miecz ciął przez obłok smolistej pary, nie napotkał w nim oporu. A potem nadszedł miażdżący kontratak, stal znów dźwięknęła z wysiłkiem.
Nie było czasu.
Giermek zebrał się, naparł. Jeden cios zerwał hełm, drugi rozorał czerep. Nim kości rozsypały się na posadzce, Antares już atakował kolejnego przeciwnika. Puklerz odbił cios krótkiego toporka, antyczne drewno nie wytrzymało, stępiałe ostrze gwizdnęło, poleciało w mrok. Okuta rękawica wyciągnęła się w stronę Antaresa, szybkie cięcie posłało ją na ziemię. A potem kolejne kości rozsypały się w proch, uwolnione od wiążącej je magii.
Jeszcze dwóch.
Jeszcze jeden.
I w końcu – pusty korytarz.
— Sir, widzę rozwidlenie!
Sir Roderyk znów nie odpowiedział. Nie musiał, giermek wiedział, co ma robić. Porwał ciśniętą na ziemię pochodnię, ruszył w stronę rozwidlenia. Spojrzenie w jedną, w drugą stronę. Oba korytarze wyglądały identycznie, ciągnęły się gdzieś w mrok, ściany pokrywały płaskorzeźby, nie zaś nisze. Antares wybrał prawą odnogę.
Rycerz cofał się, stopniowo, krok za krokiem, ciągnąc za sobą przeciwnika. Dotarł do rozwidlenia, skręcił w lewy korytarz.
Stwór, czymkolwiek był, nie zastanowił się nawet przez moment, nim wlał się w lewy korytarz, odwracając się plecami do Antaresa. Giermek tylko na to czekał.
Wkroczył w ciemność, światło pochodni zmieniło się w maleńką, zduszoną bańkę. Nogi giermka utonęły w mroku, podłoga przestała istnieć, zniknął sufit i ściany, był tylko miarowy klangor rycerskiego miecza parującego kolejne ataki.
Antares ciął na oślep, próbując w tym smolistym dymie znaleźć coś – cokolwiek – bardziej materialnego i wrażliwego, źródło mocy pętającej magię. Miecz świsnął jeszcze kilka razy, szukając serca? głowy? rdzenia? Szukając…
Powietrze było gęste. Tu, w tym jednym miejscu, Antares miał wrażenie, że stawiało lekki opór. Postąpił dalej, ciął ponownie.
Trafił.
Ryk rozdarł mrok, ciemność zwinęła się, szarpnęła. W jednej chwili giermek wznosił miecz do kolejnego ciosu, w następnym siła uderzenia miotnęła nim o ścianę. Ból rozlał się po ciele, zajął ramię, biodro, żebra. Płomień pochodni rozmył się przed oczami, zatańczył jak w kalejdoskopie, głuchy szum wypełnił uszy. Wszystko zdawało się nagle odległe, nieważne, czas był tak skomplikowanym konceptem…
„Rusz leniwą dupę, ty cholerny kmiocie! ”
Antares drgnął, potrząsnął głową, odgarniając mroczki. Pozbierał się z posadzki, w dłoni znów pojawił się miecz. Giermek ruszył do ataku. Fragment podłogi, na której dopiero co leżał, wybuchł w feerii odłamków.
Stwór poruszył się, chyba się obrócił. To wrażliwe miejsce, jego serce, przemieściło się gdzieś. Ale gdzie? Antares znów ciął przez ciemność, próbując je odnaleźć, próbując…
Ryk prawie go ogłuszył. Wszystko się skończyło.
Ciemność zniknęła, cisza zapanowała w korytarzu. Antares dostrzegł w końcu sir Roderyka, stojącego z obnażonym, wyszczerbionym mieczem. Rycerz oddychał ciężko, włosy lepiły się do przepoconego czoła. U jego stóp - połówki jakiejś dziwnej, metalowej płytki.
— Antares? Jak się trzymasz?
Giermek uniósł dłoń w uspokajającym geście. Atak potwora trochę go poturbował, ale młodzieniec nie czuł się ranny.
— Sir, co to była za istota?
— Kolejne czarnomagiczne wynaturzenie — odparł rycerz, trącając butem zniszczoną płytkę. Metal pokrywały wyryte w nim symbole, ale dla Antaresa mogły to być równie dobrze dekoracje. — Myśle, że cokolwiek jeszcze czai się w tej krypcie, już wie o naszej obecności.
Pozwolili sobie na krótką przerwę, byle złapać nieco tchu. Antares wyciągnął nową pochodnię — ta należąca do sir Roderyka przepadła w ferworze walki. Rycerz krytycznym spojrzeniem zmierzył wyszczerbiony miecz, ale wydawało się, że uszkodzenie nie było witalne, broń jeszcze się nadawała. Choć jeśli wrócą, trzeba im będzie odwiedzić kowala.
Lewy korytarz nie zaprowadził ich daleko – skończył się rumowiskiem, gdzie strzaskane głazy dawno pokrył kurz. Podążyli więc prawą odnogą; Antares prześlizgnął się spojrzeniem po ozdobnych ścianach. Znów pojawiło się płonące drzewo, jakaś postać – o cóż mogło chodzić?
Blask pochodni padł na drzwi. Mężczyźni instynktownie zwolnili, ich krok stał się ostrożniejszy. Sir Roderyk podszedł, położył dłoń na metalowym okuciu. Przez chwilę oboje trwali nieruchomo, w milczeniu, ale po drugiej stronie drzwi była tylko cisza, nie dobył się stamtąd żaden dźwięk. A przynajmniej żaden dźwięk dość głośny, by przebić się przez stare drewno. Antares mocniej ścisnął rękojeść, sir Roderyk pchnął.
Drzwi uchyliły się gładko, bezszelestnie. Światło pochodni wlało się do środka, ukazując kolejną komnatę.
Rozległe pomieszczenie oferowało chwilę oddechu po klaustrofobicznym korytarzu, nie oferowało jednak odpoczynku od przytłaczającego uczucia, że coś jest nie tak, a spokój krypty został zburzony. Centralną część zajmował długi, kamienny stół, ozdobiony kruszącymi się, symetrycznym wzorem. Wokół niego – jakieś resztki, które po bliższych oględzinach okazały się być pozostałościami krzeseł. Całość mogła uchodzić za całkiem udaną salę jadalną, gdyby nie jeden szczegół.
— Bogowie, to tutaj.
Blat zawalony był utensyliami, których Antares w większości nie był w stanie nazwać. Szklane rurki łączyły się w trudną do opisania konstrukcję, zabezpieczone pojemniki zawierały substancje, nd których pochodzeniem i przeznaczeniem giermek wolał się nie zastanawiać. Zatęchły, piwniczny zapach ustąpił miejsca żelazistej woni psującej się krwi i drażniącemu, laboratoryjnemu odorowi. Jeśli czarna magia miałaby swój zapach, to tak właśnie giermek by go sobie wyobrażał.
Mężczyźni zbliżyli się do stołu.
Miejsce „pracy” zostało pobieżnie sprzątnięte – akurat tak, jakby ktoś wkrótce miał tam wrócić i ponownie wziąć się za coś, co ledwo zaczął. Sir Roderyk zgarnął z blatu słój z czymś dziwnym, zaraz odstawił go z powrotem. Podniósł moździerz – gładki i błyszczący, wykonany z jakiegoś niezidentyfikowanego kamienia. Antares tymczasem dostrzegł coś bladego schowanego częściowo pod innymi szpargałami. Ostrożnie zgarnął inne, niewiadomego przeznaczenia rzeczy, odsunął trzymaną w ręku pochodnię – zupełnie tak, jakby cokolwiek było na tym stole, mogło zająć się ogniem i wybuchnąć.
„No i to jest dobre podejście. Jeden raz zrobiłeś coś sensownie, powinszować.” odezwał się ten wraży, nienawistny głos. „To co, przydział zachowań mających choć znamiona czegoś logicznego wyczerpany na ten rok?”
Antares zacisnął usta.
„Miałeś dzisiaj milczeć.”
„Wczoraj. Jest już dawno po północy.”
Giermek wyciągnął ten jaśniejszy przedmiot — otwarty notes pokryty równymi rzędami…
„Nie podziękowałeś mi.”
„Za co?”
„Tamten upiór by cię rozpierdolił.”
„Niepraw…”
„Prawda.” warknął mag. „I ty dobrze o tym wiesz.”
Zapadła chwila ciszy, Antares bez przekonania przewrócił stronę notesu, ale nie potrafił skupić się na treści, litery mazały mu się w oczach, a drgający płomień pochodni nie ułatwiał sprawy. Sir Roderyk przeglądał resztę długiego stołu.
„No? Ile będę czekał?”
Anares milczał.
„Tak cię Roderyk wychował, ćwoku? W dupie mieć, że ktoś ci życie uratował?”
Giermek przewrócił kolejną stronę.
„Dziękuję” burknął.
Odpowiedział mu drwiący śmiech.
„No! Dobry chłopiec.”
Tymczasem zaś sir Roderyk podszedł bliżej, rzucił swemu giermkowi zaniepokojone spojrzenie.
—Antares? Zostaw ten tekst; lepiej nie czytać niczego, co wyszło spod ręki człowieka robiącego sobe plac zabaw z uświęconej krypty.
Młodzieniec podniósł wzrok, skinął głową, przesunął notatnik w stronę rycerza. Sir Roderyk przebiegł wzrokiem pierwszą stronę. Zmarszczył brwi.
— Jakiś plugawy język – nie mam pojęcia, co tu jest powypisywane…
— Sądzisz, że powinniśmy to spalić?
— Hm — rycerz zamyślił się, Antare widział, że jego serce przychyla się ku tej opcji, ale… — Nie, lepiej tego nie niszczyć. Spójrz, nie wygląda ci to na jakiś dziennik?
Giermek popatrzył, przechylił głowę. Teraz, gdy sir Roderyk zwrócił na to uwagę, faktycznie wolumin przypominał coś na kształt dziennika, nie zaś księgę czarnomagicznych rytuałów.
— Może trochę.
— Wezmę to. — Rycerz zamknął notes, zsunął plecak, wpakował znalezisko do środka. — Może w miasteczku znajdzie się ktoś zdolny odcyfrować te zapiski… A tymczasem — mężczyzna wydobył łom — powinniśmy zadbać, by ta aparatura nie przysłużyła się już więcej żadnym ohydnym planom.
Jeden ruch, szkło rozsypało się w drzazgi. Fiolki stały się garścią odłamków, fantazyjnie wygięte rurki przypominały opadłe płatki kwiatów. Antares pomyślał, że to w sumie strata – farmaceuta lub alchemik na pewno zrobiły z tego sprzętu użytek, szkło było w końcu drogie, szczególnie tak precyzyjnie formowane. Ale nie mogli sobie pozwolić na zabranie niczego więcej, zaś perspektywa używania czegoś, co niegdyś służyło jakimś czarnomagicznym rytuałom jeżyła włosy na karku.
Moździerz z dziwnego kamienia rozbił się o posadzkę. Sir Roderyk schował łom, znów zarzucił niewielki plecak. Spojrzeniem podążył w kierunku kolejnych drzwi, zamkniętych tak samo jak te, którymi tu przyszli. Na twarzy rycerza zagościł wyraz skupienia, a krzaczaste brwi ściągnęły się. Mężczyzna odetchnął, zwrócił się do Antaresa.
— Przygotuj się. Mam przeczucie, że czeka nas tam trudna przeprawa.


Ciemność.
Wewnątrz nie było po prostu ciemno, to pomieszczenie było ciemnością. Jeśli mrok byłby namacalny, taki właśnie by był – ciężki i lepiący, wlewający się do płuc ołowiem, kładący się na ramionach, ściskający je odrobinę za mocno. Pochodnie ledwo płonęły, ich ogień dusił się i zamierał, a wąski krąg światła nie dawał żadnego oparcia. Chłód przenikał pomieszczenie, dużo głębszy i jakby inny od tego, jakim tchnęły podziemne korytarze reszty krypty. Otwarte drzwi, które zostawili prowadzące do poprzedniego pomieszczenia wydwały się niemożliwie odległe.
„Będzie wesoło” zarechotał mag.
„Zamilcz.”
„Zastanowię się nad tym. I jak jakieś gówno postanowi złoić ci tyłek, będę się świetnie bawił na przedstawieniu.”
I zapadła cisza. Antares nagle pożałował uciszenia maga. Bo choć sir Roderyk był na wyciągnięcie ręki (czyż nie?), giermek poczuł się nagle dziwnie sam i opuszczony.
Odgłos kroków zamierał, tonął w przytłaczającej ciemności. Antares postąpił jeszcze kilka kroków, ale miał wrażenie, jakby wcale się nie poruszał – jak w koszmarze, gdy ucieka się przed niebezpieczeństwem tylko po to, by odkryć, że wciąż biegło się w tym samym miejscu.
Ciemność pękła.
Miecz pojawił się znikąd, szerokie cięcie nie dało się sparować, Antares odskoczył w ostatniej chwili. Pochodnia zakołysała się w dłoni, prawie wysunęła się ze zdrętwiałych palców.
Ogień stracił swoją ciepłą, złotą barwę. Teraz był tylko kulą lodowatego drażniącego światła. Okrutne srebro wydobyło z mroku masywną sylwetkę.
— S-sir?
Ale to nie był jego mentor, choć był tak podobny. Ozdobna zbroja rozsypywała się wśród rdzawych płatków, symetryczny miecz ciążył w upiornym świetle, porwany płaszcz rozwiał się wraz z niewidzialnym, grobowym tchnieniem. Antares znów się cofnął, spojrzał w to martwe oblicze. Puste oczodoły świeciły tą samą czerwienią, to był taki sam martwy wojownik, jak ci poprzedni, z którymi już się ścierał. A jednak było w nim coś innego, dużo groźniejszego, co sprawiało, że giermek nie potrafił w pełni nabrać tchu. Ten miecz miał mu przynieść nieuchronną śmierć.
Sir Roderyka nie było, po prostu wyparował. Ta złota kula światła otaczająca jego pochodnię gdzieś przepadła. Przepadła kompletnie – Antares rozejrzał się w panice, ale nie, nie mógł liczyć na pomoc swego mentora. Został całkiem sam, odsłonięty i bezradny.
Martwy wojownik zaatakował. Jego miecz, obdarzony nadnaturalną siłą, był jednak pozbawiony tego ciężaru, tej niezdarności poprzednich wojowników. Metodycznie spychał Antaresa w tył, giermek nie miał pojęcia, jak daleko mógł się cofać. Krótki miecz nie pomagał, mniejszy zasięg sprawiał, że to jego przeciwnik dyktował warunki. Nie dawał czasu, by się zastanowić, nie dawał nawet czasu, by zareagować. Kolejne cięcie musnęło bark, Antares prawie stracił równowagę.
Nie miał wyboru.
Pchnął strumień magii ku ramionom, sparował kolejne cięcie, miecz zebrał głęboką szczerbę. Młodzieniec cisnął pochodnię na ziemię, światło potoczyło się kawałek, odsłoniło gołą posadzkę i nic więcej. Jakiej wielkości było to pomieszczenie?
Giermek chwycił mocniej puklerz, spróbował skrócić dystans. Wojownik odpędził go ciosem na odlew, Antares prawie poleciał na plecy. Potrzebował więcej. Więcej siły, więcej magii. Oczy giermka rozbłysły.
Przemknął pod ostrzem przeciwnika, krótki miecz uderzył, ześlizgnął się po ozdobnych płytkach antycznego pancerza. Wojownik nie pozostał mu dłużny – płynny krok, długi miecz gwizdnął wąskim łukiem, Antares nie zauważył, co go trafiło. Ból rozszedł się po całym ramieniu, ręka z puklerzem opadła bezwładnie. Serce przyspieszyło, gorąc uderzył, pot popłynął wąskim strumieniem po karku.
Skup się.
To zawsze powtarzał mu sir Roderyk, gdy razem trenowali, zaś Antares zaczynał popełniać jakieś błędy. Skup się, pozbądź emocji, zobacz swojego przeciwnika takim, jakim jest. Nie zaś takim, jakim chce, byś go widział. Zobacz jego słabe i mocne strony. I użyj ich obydwu przeciw niemu.
Oczy błyszczały złotem w mroku.
Siła martwego wojownika była jego najmocniejszą stroną, Antares postanowił użyć jej przeciwko niemu.
Znów doskoczył, zamarkował cięcie. Pozwolił, by przeciwnik odbił jego miecz, by ostrze poleciało w bok, by pociągnęło go za sobą. I dał się pociągnąć jego obrót był błyskawiczny. A następny cios – niemożliwy do spawania.
Lewa ręka jego przeciwnika opadła. Przez moment dłoń wciąż zaciskała się na rękojeści, resztka skruszonego łokcia wystawała pod dziwnym kątem. A potem całość runęła na ziemię z metalicznym trzaskiem. Antares skrzywił się z bólu – gwałtowny manewr nadwyrężył obite ramię, staw był naciągnięty, mięsień przerwany. Jeśli to starcie się przedłuży, będzie źle.
Wojownik odprowadził spojrzeniem fragment swej kończyny, zwrócił uwagę do Antaresa. Czy w tej wrażej czerwieni błysnęło uznanie? Giermek nie miał szansy się tego dowiedzieć. Przeciwnik runął do kontrataku. Klangor stali wypełnił duszący mrok, Antares w ostatniej chwili ominął leżącą pochodnię.
Normalny przeciwnik, po utracie ręki, już by leżał. Ten – może stracił nieco wyważenia.
Właśnie - wyważenie. Wojownik był dużo wyższy i postawniejszy, by sięgnąć jego czerepu Antares musiałby się postarać. Ale nogi? To był łatwiejszy cel szczególnie, gdy przy każdym ciosie przeciwnik zrobił ten dodatkowy krok, dodatkowy ruch by złapać równowagę. Giermek chwycił mocniej miecz.
Przypadł szybko, gwałtownie, pchając jeszcze większy strumień magii przez własne ciało. Lewa ręka rwała bólem. Antares pojawił się z jednej strony, zamarkował cięcie. Pojawił się z drugiej, nagle, nie dając czasu na złapanie równowagi, na ten dodatkowy krok, na odpowiednie ustawienie miecza. Wojownik sparował, ale niecelnie, krótkie ostrze nie sięgnęło tylko dzięki rozmiarowi broni.
A potem giermek zniknął.
Wojownik gruchnął na ziemię, gdy noga wygięła się pod dziwnym kątem, a kolano chrupnęło głośno, boleśnie. Antares zerwał się z ziemi, podniósł po przetoczeniu, znów nadwyrężył rękę, ból wyrwał z jego gardła mimowolny jęk.
Przyskoczył do przeciwnika, zamierzył, celował w czerep. Wojownik wzniósł rękę, miecz został na ziemi – wyleciał przy upadku, odjechał gdzieś dalej.
Krótkie ostrze błysnęło, wgryzło się między płytki starego pancerza. Ręka opadła, wisząc na skrawku wyschniętych ścięgien. Antares zamierzył się ponownie. Czy w czerwonych ślepiach dostrzegł ulgę?
Wyryty symbol pękł, pękła magia wiążąca wojownika. I tak, jak pękła magia, tak rozpadła się też ciemność – Antares dostrzegł sir Roderyka, stojącego ledwie parę kroków dalej nad drugą kupką starych kości.
Rycerz spojrzał na giermka, schował miecz. Podniósł rzuconą na ziemię pochodnię.
— Jesteś cały? — spytał, jego wzrok ogarnął postać Antaresa, zbiegł ku podejrzanie bezwładnemu ramieniu. — To był trudny przeciwnik…
— Trafił mnie, ale… poradzę sobie.
Rycerz popatrzył na niego jeszcze przez chwilę, potem skinął głową.
— Odpocznij. To jeszcze nie jest koniec naszej drogi.
Teraz, gdy magiczne ciemności opadły, Antares mógł się przyjrzeć temu, gdzie w ogóle się znaleźli.
Owalne pomieszczenie o niknącym w mroku sklepieniu miało w sobie patos, jakiego brakowało wcześniejszym komnatom. Światło pochodni ledwie sięgało odległych ścian, zaś Antares nie miał siły podejść, by się im bliżej przyjrzeć. Poza tym jego uwagę zajmowały sarkofagi tkwiące w centralnej części.
Okazałe, bogato rzeźbione, ustawione na podwyższeniach, emanowały dostojeństwem i powagą. Giermek czuł, że skryte wewnątrz kości nie należały do byle kogo. Spojrzał na wciąż leżące na posadzce kości, gdzieś w głębi serca odezwał się smutek. Kim mógł być wojownik, z którym musiał się potykać?
Ramię pulsowało coraz ostrzejszym bólem. Antares ostrożnie ściągnął z niego puklerz, posłał więcej magii w stronę stawu i mięśni. Nie sądził, żeby to wiele pomogło – jego moc nie była a tak niesamowita, by pozwolić mu zregenerować ranę, ale każdy drobiazg mógł przesądzić o przebiegu kolejnej potyczki. Poza tym sir Roderyk kazał mu odpocząć.
Tymczasem zaś rycerz obszedł pomieszczenie, zmarszczył brwi.
— Antaresie?
— Tak, sir?
— Z iloma przeciwnikami tu walczyłeś?
— Z jednym, sir.
— Ja również z jednym.
Sarkofagi na środku były trzy.
Sir Roderyk podszedł, obejrzał kamienne wieka.
— Wszystkie były otwierane — ocenił, przesuwając palcami po odrapanych krawędziach.
Antares spiął się w sobie na myśl o kolejnym z wojowników, ciągnących za sobą lodowatą ciemność, który mógłby wstać w każdej chwili.
— Niech bogowie nam wybaczą, ale trzeba otworzyć te sarkofagi.
Przez moment żaden z nich się nie poruszył. Walka z poruszanymi magią szczątkami była już wystarczająco odstręczająca, a teraz jeszcze… Rycerz westchnął ciężko. I wydobył łom.
Pierwsze wieko sunęło w bok w ślimaczym tempie. Sir Roderyk napierał całym swym ciężarem, a ciężki rzeźbiony kamień jechał w bok w akompaniamencie głośnego szurania. W końcu ukazał się niewielki prześwit, rycerz ostrożnie poświecił do wewnątrz.
— Pusty.
Drugi sarkofag też okazał się pusty, za to trzeci…
— Wciąż śpi — powiedział sir Roderyk, gdy światło pochodni wydobyło z mroku zmęczone lśnienie hełmu i naramiennika. — Musimy szerzej go otworzyć.
Antares skinął głową, wsparł swego mentora, a wieko zaczęło przesuwać się dalej i dalej. Ostrożnie, by nie opadło z hukiem na posadzkę, obaj mężczyźni odsunęli je tak, że leżało po skosie. W końcu sir Roderyk wyprostował się, odgarnął siwe kosmyki z przepoconego czoła, odłożył łom. Dobył miecza, pochyli się nad szczątkami.
Wojownik, mimo namalowanego na czole symbolu, leżał spokojnie – nie wydawało się nawet, by miał się zbudzić. Antares przeniósł wzrok na jego dłonie.
O ile poprzedni umarli trzymali w dłoniach swoją broń, o tyle ten wojownik miał swój miecz położony tuż przy boku. W rozlatujących się palcach tkwiły resztki czegoś cienkiego, skruszałego – czegoś, co mogło być kwiatami. Spomiędzy przerdzewiałych płyt pancerza wystawał wisior. Zapadnięty między pociemniałe żebra, wisiał tam, gdzie niegdyś biło serce. Tak dziwnie wyglądał, srebrny i nienaruszony, otoczony rozpadającym się pancerzem i rozkładającymi kośćmi, zdawał się nietknięty przez upływ czasu.
Sir Roderyk wpatrywał się w niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy, w końcu sięgnął dłonią, ostrożnie wyciągnął wisior spomiędzy żeber. Wzrok rycerza prześlizgnął się po grawerunku, po wyrytych literach i jakimś symbolu w samym jego środku.
— Czy ten kwiat coś ci przypomina?
Antares zajrzał głębiej, zmarszczył brwi. Nie potrafił się skupić, bark wciąż go bolał, magia niewiele potrafiła zdziałać.
— To nie żonkil?
— Może być i żonkil — przystał sir Roderyk i opuścił wisior z powrotem między żebra. — Niechybnie dar od niewiasty. Myślę, że to mogło uchronić go przed ową wrażą magią, która sięgnęła jego kompanów.
— Coś takiego naprawdę jest możliwe?
— Miłość to potężna magia, nigdy jej nie lekceważ. — Sir Roderyk zamilkł na moment. — Sądzę, że ze strony tego przeciwnika nie mamy się czego obawiać. Niemniej jednak niewłaściwym jest, by szlachetny wojownik nosił na czole obmierzły, czarnomagiczny znak.
Sir Roderyk przesunął hełm, odsłonił czoło. A potem przetarł symbol kciukiem, wyprawiona skóra zgarnęła w końcu część farby, zaś symbol zmienił się z odwróconej dłoni w rozmytą, czarną kometę. Rycerz i jego giermek znów naparli na kamienną płytę. Antares zerknął ostatni raz na spoczywający między żebrami wisior. Gdzieś na dnie serca pojawił się ból, jakiś rodzaj tęsknoty i smutku. Może gdyby jakaś niewiasta… Gdyby tylko… Tak, nosiłby taki wisior zawsze, codziennie, nigdy by go nie zdejmował. A jej samej byłby wierny do grobowej deski, bez względu na wszystko. Powoli tracił nadzieję, że to kiedykolwiek będzie jego udziałem, niemal godził się już z myślą, że nigdy… Że to po prostu… Giermek westchnął ciężko.
Sarkofag zamknął się ponownie, kryjąc szczątki wojownika. Sir Roderyk zmówił krótką modlitwę nad nim i nad jego towarzyszami. A następnie wraz z Antaresem udał się dalej, w głąb antycznych katakumb.


Kolejny korytarz otworzył się przed nimi łagodnym, gwiezdnym światłem wyrytych w kamieniu run i glifów. Antares nie rozumiał ich znaczenia, zaś sir Roderyk zwolnił nieco kroku, ogarnął je uważnym spojrzeniem. Jednak po chwili rycerz odetchnął z ulgą, spięte ramiona rozluźniły się. Mężczyzna zerknął na swojego giermka.
— Czujesz to? Jakby przeklęta moc tego czarnoksiężnika tu nie sięgnęła.
Jakkolwiek Antares nie miał pojęcia o czarnej magii, to tak – czuł że ten fragment katakumb jest inny. Jest czysty, nieskalany. Taki, jak powinien być.
Giermek nie bał się śmierci, nie uważał jej też za coś strasznego albo coś, czego powinno się unikać za wszelką cenę. Na pewno nie chciał dla siebie niegodnej i niehonorowej śmierci. Ale tu, w tym miejscu, w krypcie legendarnego władcy tych ziem, tym mocniej czuł, że koniec może być czymś dobrym i pięknym.
Płaskorzeźby – nienaruszone, nieznające upływu czasu – patrzyły na niego surowym spojrzeniem dawno zapomnianych wojowników, lecz Antares nie czuł z tego powodu żadnego ciężaru w duszy; wręcz przeciwnie. Gdzieś w głębi serca zaczynał rozpalać się płomień, silniejszy z każdym krokiem, który kazał mu podnieść miecz i… młodzieniec sam nie wiedział nawet, co. Walczyć w obronie słabszych i niewinnych, roztaczać swą opiekę na tych, których ramię było zbyt słabe, by dźwignąć żelazo. Było to coś, co wpisywało się w przysięgę, którą składal sir Roderykowi – tej, która obligował go do honorowej walki, podnoszenia miecza jedynie w obliczu wyższej konieczności. Antares pozwolił, by uczucie to wypełniło jego duszę, przelało się przez serce i dotarło do jego myśli. To wydawało się właściwe.
Wąski korytarz rozwijał się dostojnie, kończył masywnymi drzwiami. Dziwne, wrota starannie zapięczętowano, jednak gdy sir Roderyk ledwie wyciągnął dłoń w ich stronę, otworzyły się, gładko i posłusznie, nawet bez dotyku rycerza. W środku zaś – blask, spokój i cisza, przemawiające do najgłębszych strun w sercu giermka.
Rzeźby zdawały się opierać upływowi czasu, zaś spoczywający na szczycie sarkofagów wojownicy byli tak nieskalani i idealni, że giermek nie odważył się nawet wyciągnąć do nich dłoni.
Sir Roderyk przeszedł pomiędzy sarkofagami – jego dłonie splecione, jakby był w świątyni, nie sięgały miecza ani tarczy. Rycerz w ciszy patrzył na wyryte na sarkofagach sceny, jego oczy przebiegały po rzeźbionym tekście. Anares podążał w milczeniu, starał się naśladować swego mistrza, ale niewiele mówiły mu kolejne przedstawione sceny; kamień przekazywał jedynie uczucia, nie zaś informacje.
— Więc to musi być miejsce spoczynku ich władcy — Sir Roderyk podszedł do najbardziej okazałego sarkofagu, objął go spojrzeniem.
Złote litery układały się w ciąg sylab, Antares wydobył z niego wcześniej usłyszane nazwisko „Belimawr”, o którym opowiedział im pani Eulalia, ale nic więcej. Litania pozostała dla niego nieodcyfrowana a cokolwiek, co dawni ludzie próbowali wyryć na powierzchni, utonęło w niewiedzy giermka. Pozostało tylko uczucie – silne i jednoznaczne, spójne z przysięgą rycerza. By bronić niewinnych i bezbronnych, by zawsze stać po stronie prawdy, by nie cofać się przed zagrożeniem. Rezonowało z sercem Antaresa, młodzieniec w niewyjasniony sposób czuł więź z tymi, którzy odeszli wiele wieków przed jego narodzeniem. Spojrzał na sir Roderyka.
Starszy rycerz zdawał się pogrążony w zadumie, milczał przez długą chwilę. Jego spojrzenie przebiegało między zdobnymi płytami, w końcu jednak zogniskowało się na Antaresie.
— Oto i rycerska krypta – taka, jaką powinna być, nim położył na niej swe łapy ten cały czarnoksiężnik — Sir Roderyk zmarszczył brwi, westchnął ciężko.
— Zastanawia mnie… skoro ów złoczyńca był w stanie zakłócić spokój tak wielu dusz we wcześniejszych komnatach, dlaczego nie zrobił tego i tutaj?
— Hm, to dobre pytanie. — Starszy rycerz się zafrasował. — Do głowy przychodzą mi tylko dwa wyjaśnienia. Albo nie starczyło mu sił, by nagiąć do swej woli tak silne i nieustraszone dusze, albo miejsce to, obłożone modlitwami kapłanów, oparło się jego plugawej magii.
„Jedno i drugie. Ja bym tego całego Belimawra podniósł i kazał mu pierogi dla mnie kręcić. Wasz nekromanta to jakiś żałosny obszczymurek.”
„Miałeś milczeć.”
„Mówiłem, że się nad tym zastanowię.”
Antares odwrócił wzrok, zacisnął usta. Doprawdy, ten drugi mógłby powstrzymać się od komentarzy, chociaż w tym świętym miejscu.
— Skoro tu weszliśmy, czy nie rozerwaliśmy jakichś ochronnych modlitw?
Sir Roderyk potrząsnął głową.
— A czujesz, jakbyś cokolwiek rozrywał, wchodząc tu?
— Nie, sir. To miejsce…
— … samo nas wpuściło. — Mężczyzna uśmiechnął się przelotnie. — Chodź, winniśmy gospodarzom choć jedną modlitwę.
Obaj podeszli bliżej do sarkofagu władcy. Antares nie był pewien, czy ktokolwiek z dawnej świty legendarnego władcy słyszał o wyznawanych obecnie bogach – krypta wydawała się antyczna, jakby umiejscowiona poza czasem – ani czy to na pewno odpowiednie, by zwrócić się do Nathoriego i prosić go o pokój dla dusz zmarłych. Ale doszedł do wniosku, że sir Roderyk nie podjąłby żadnej złej decyzji i nie zasugerował czegoś niestosownego. Może to intencje się liczyły? Te zaś były u giermka szczere i dobre, co do tego nie było wątpliwości.
Antares nabożnie przymknął oczy i splótł dłonie. Wzniósł myśli ku bogom, prosił ich o ochronę dla tych, którzy spoczywali w kamiennych sarkofagach. A potem pomyślał o wszystkich tych kościanych wojownikach, których sięgnął jego miecz i coś nieprzyjemnie przesunęło się gdzieś w głębi trzewi. Poprosił więc o wybaczenie za świętokradztwo, którego się dopuścił, choć przecież rzeczywistość nie pozostawała mu wyboru – mimo wszystko czuł się z tym źle, wyrzuty sumienia gryzły jego serce. Uchylił oczy, zerknął na sir Roderyka.
Rycerz stał nieruchomo, a jego przytłaczająca, mocarna sylwetka dominowała pomieszczenie. Antares pomyślał, że sir Roderyk sam przypomina jakąś dostojną rzeźbę.
W końcu jego mentor otworzył oczy, rozplótł dłonie i poprawił niesiony plecak.
— Chodźmy. Nasza praca tu dobiegła końca.
Wrócili do pomieszczenia z trzema sarkofagami, zaś wzrok Antaresa padł na rozwłóczone szczątki. Giermek instynktownie zwolnił, spojrzał na swego mentora, już miał się odezwać, gdy…
— Wiem. — Sir Roderyk odpowiedział na niezadane pytanie. — Pozostań czujny, ja zaś zajmę się tymi szczątkami.
Giermek miał już zaprotestować, ale ramię rwało bólem, praktycznie nic się nie poprawiało. I na dodatek coraz bardziej ssało go w żołądku.
— Tak jest, sir.
Powrót zdawał się mu dziwnie krótki, a to napięcie, które ściskało jego ramiona od momentu wejścia do krypty, z jakiejś przyczyny opadło. Mimo to Antares zmusił się, by nie tracić czujności, a jeśli czarnoksiężnik spróbowałby wrócić do swego leża, giermek nie dałby mu się zaskoczyć.
Trzy grobowce, stół pełen potłuczonego szkła, zbyt długi korytarz i pęknięta płytka, potem pomieszczenie z sześcioma sarkofagami i w końcu przedsionek. Sir Roderyk zgasił pochodnię – przez rozkopane wejście wpadał właśnie blask jutrzenki.
Gdy wracali w stronę Casnewydd, otaczał ich świeży zapach budzącej się przyrody, a przeświecające wśród koron drzew promienie słońca tańczyły z poranną mgłą. Bark wciąż bolał, choć nieco mniej. Opuścili już kamienne mury krypty, jednak giermek wciąż miał wrażenie, że ciągnie za sobą posępny zapach zimnego kamienia i pyłu starych kości.
— Jak się czujesz? — spytał sir Roderyk.
Antares zastanawiał się przez chwilę, spojrzał na skrytą pod ciężką rękawicą dłoń.
— Brudny, sir.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz