wtorek, 13 września 2022

Od Victariona cd. Ayrenn

Ayrenn uniosła głowę, jakby wyrwana z zamyślenia, rzuciła mu spojrzenie pełne nadziei i znużenia.
— I co…?
— Mamy nocleg. — Przejął od niej wodze Funta, zawrócił na drogę przecinającą wieś. — Jeśli pomożemy w gospodarstwie i wyleczymy babuszkę.
Usłyszał jej lekkie kroki tuż za sobą.
— Brzmi jak dobra wymiana.
W chuj dobra. Pół nocy brudnej roboty w zamian za cztery godziny kiepskiego snu w stodole jebiącej gównem. Właśnie tak, dobra wymiana. Gdyby nie zanosiło się na kolejną ulewę, mogliby po prostu nocować na dziko…
— Co dolega babuszce? — Nawet nie zauważył, kiedy elfka się z nim zrównała.
— Bo ja wiem. Brzmiało, jakby miała nie dociągnąć do wiosny.
— Ojej. — Zabrzmiała na zmartwioną. — Tym bardziej muszę tam zajrzeć. Sołtys mówił ci, która to chata?
— Na końcu wsi. — Coś go nagle tknęło. A gdzie jeleń? Obrócił się przez ramię. — Skurwiel nie idzie z nami?
— Nie, nie musi. Niech sobie zostanie, nie będę go do niczego zmuszać.
Wzruszył ramionami.
— Jak tam chcesz.
Zza błotnistego zakrętu wyłoniła się wreszcie chata, w której mieli spać. Victarion uśmiechnął się sardonicznie. Przy niej rozsypująca się chałupa sołtysa to był pałac.
Przechylona na jedną stronę, ze spłowiałych bali, z oknami byle jak zatkanymi brudnymi szmatami. Strzecha ewidentnie pamiętała lepsze czasy, przydomowy ogródek był zachwaszczony, zarośnięty, prymitywny płotek przed nim mocno kulawy, wyłamany w jednym miejscu, samo podwórze tonęło w błocie. Z nędznej, byle jak skleconej obórki doleciało ich agonalne beczenie.
— Właściwie wcale się nie dziwię, że jeleń wolał spierdolić. — Victarion przystanął, poklepał pokrzepiająco Funta po łopatce, zanim pociągnął go dalej w stronę chaty. — Musisz być dzielną krówką.
Wałach parsknął tylko, elfka zerknęła na niego kątem oka.
— Powiedział, żebyś żarł gruz.
— Zmyślasz.
— Sam tak sobie wychowałeś konia — odparła niewinnie.
— Aha. Lepiej popatrz na tego swojego wyrośniętego kozła.
— Na edukację nigdy nie jest za późno, Victarionie. — Tym razem ona przystanęła, wzięła głębokich wdech, zaczęła mówić wolno i wyraźnie: — A teraz powtarzaj za mną: je-leń, je-leń. Nie kozioł, choć dla amatora mogą wyglądać podobnie.
— Naprawdę? Jeleń? — mruknął. — A dałbym głowę, że tchórzofretka. Ma taki skurwysyński wyraz mordy.
Pokręciła już tylko głową.
— Niereformowalny przypadek. Nie wiem, jak Gosia z tobą wytrzymuje.
— Nie skarży się jakoś — parsknął. — Zresztą znosiła już cięższe przypadki, ma doświadczenie. — Zmrużył oczy. Drzwi uchyliły się leciutko, prawie niezauważalnie, ktoś musiał właśnie przycupnął przy szparze; Victarion niemal poczuł na sobie nieufne spojrzenie. — Jak myślisz, wylecą na nas z widłami?
— Sołtys nie wyleciał.
— Nie. Ale sołtysowa rzuciła we mnie garnkiem na powitanie.
Cichy śmiech elfki zagłuszyło potężne trzaśnięcie drzwiami.
Plątanina kwiecistej spódnicy, fartucha, chusty i mnóstwa czarnych loków wypadła przed chatę, bojowo potrząsając miotłą, z jeszcze bardziej bojowym okrzykiem:
— Bo oćca zawezwe!...
Victarion zatrzymał się w pół kroku, prychnął śmiechem. Smarkula mogła mieć z piętnaście lat.
— Ja pierdolę.
— Spokojnie, jesteśmy tutaj, żeby pomóc. — Elfka uniosła dłonie w uspokajającym geście; gdy smarkula zobaczyła widmową dłoń, wyraźnie zbladła. — Sołtys nas tu przysłał. Mówił, że…
— Bo jak tatko przydzie…! — zawyła znowu smarkula. Wywinęła młyńca miotłą. — To…!
— To sobie porozmawia z sołtysem — zasugerował Victarion.
— Babuszka jest chora, tak? — wtrąciła elfka, wciąż łagodnie i miło, rzucając mu szybkie, niezadowolone spojrzenie. — Jestem uzdrowicielką, mogę pomóc.
Miotła zastygła w powietrzu. Smarkula wyjrzała zza niej nieufnie, odgarnęła kosmyk włosów z twarzy.
— Uzdrowicielkom?
— Tak.
— A on? — Trzonkiem miotły wycelowała w Victariona.
— Tanią siłą roboczą — mruknął.
— Mój towarzysz — elfka rzuciła mu miażdżące spojrzenie, zaczęła mówić głośniej, z naciskiem — może pomóc twojemu ojcu w obejściu.
— Może?
— Może.
Ton smarkuli zmienił się na pełen nadziei:
— I płot może naprawić?
— Wszystko może — zapewniła ją elfka z kamienną powagą.
— To dobrze. Bo oćca to ni ma — bąknęła smarkula, po czym, obrzuciwszy Victariona ostatnim nieufnym spojrzeniem, posłała Ayrenn niepewny uśmiech. — Brela jestem.

***

Jeleń przyszedł akurat, gdy Victarion okopywał czwarty palik.
— A ty tu czego?
Byk rzucił mu wzgardliwe spojrzenie, przespacerował się wzdłuż podwórza, zajrzał do otwartej obory. Chwilę węszył, zanim zadarł łeb z wyrazem głębokiego zdegustowania rysującym się na pysku i cofnął.
— Co, lokal ci nie odpowiada? — Victarion wbił łopatę w ziemię, popatrzył na kolejne paliki do wkopania z umiarkowanym entuzjazmem.
Jeleń obrócił się do niego zadem.
— Też cię nie lubię.
Robiło się coraz ciemniej, ale Victarionowi niezbyt to przeszkadzało, wciąż widział wyraźnie — a do izby dusznej od choroby i biadolenia babuszki nie śpieszyło mu się wracać. Skończy najpierw ten jebany płot. Bogowie, nie pamiętał, kiedy ostatnio musiał robić coś takiego. Dziesięć lat temu? Piętnaście? Szarpnął za łopatę, przeszedł do następnego kulawego, kiepsko osadzonego palika. Potem będzie musiał jeszcze zbić z powrotem deski. Zabawa na pół nocy, kurwa.
Chociaż musiał przyznać, że wolał naprawiać płot i mieć święty spokój niż machać wiązką suszonej pokrzywy przed nosem babuszki. Wbił łopatę w rozmiękłą ziemię, wcisnął butem głębiej, odrzucił pierwszy kopczyk. Wtedy usłyszał kroki.
Trzech ludzi. Jeden młody, wiejski byczek z wygolonym karkiem, drugi łysy jak jajo z siwymi wąsami, trzeci niedźwiedziowaty, wysoki i barczysty. Nie zauważyli Victariona; z nabożnym skupieniem gapili się na jelenia, ściskając w dłoniach broń — widły, okutą pałkę, linę z pętlą.
— Nu, jeleń — stwierdził w końcu łysy.
— Ano jeleń — przytaknął ten wielki, z pałką, równie zdziwiony.
Byczek wyprostował się natychmiast, uniósł wyżej głowę, uderzył widłami o ziemię.
— A jak żem wam gadał i gadał, że jeleń, toście wiary nie dawali.
— Jeleń we wsi. — Łysy pokiwał głową w zamyśleniu. — Nu, kumowie, to bierem skubańca. Ja go liną ucapię, a ty, Dratwa, pałką przez łeb…
Jeleń kompletnie nie zwracał na nich uwagi; zaczął grzebać racicą w błocie, wyraźnie znudzony. Victarion zrobił krok do przodu.
— Kłusowników tu się wiesza — zauważył uprzejmie. — Dobrodzieje.
Wyraz twarzy wszystkich trzech z miejsca zmienił się ze zdziwionego na wrogi.
— A on tu czego? — burknął Pałka.
Byczek ostentacyjnie podwinął rękawy, przełożył widły z lewej ręki do prawej.
— Zwady szukasz? — Zmrużył oczy. Na jego wargach z wolna pojawił się nieprzyjemny uśmiech. — Tutaj — krok do przodu — to się takich jak ty wiesza.
Łysy westchnął ze zniecierpliwieniem.
— Nu, weź no nie gadaj i zdziel uchatego, zanim jeleń zemknie.
Byczek tylko na to czekał — przyskoczył, widowiskowo zamachnął się trzonkiem wideł. Victarion stłumił westchnienie. No i chuj. A chciał być miły.
Uchylił się, zdzielił go łopatą w kolano — Byczek krzyknął, wypuścił widły — cios prosto w ryj. Chrupnęło. Byczek zasłonił twarz, spomiędzy palców pociekła krew.
Na podwórzu zrobiło się bardzo cicho. Na chwilę.
— Od tyłu zasrańca! — ryknął Pałka. — Bier go od tyłu!
Victarion poprawił uchwyt w rękach. Dwa kroki, kopniakiem posłał Łysego w błoto, umknął przed Pałką, grzmotnął go w wątrobę — Pałka wyłożył się jak długi — wytrącił mu butem broń z ręki, odkopał na kilka kroków, nadepnął dłoń. Jęk. Łysy skoczył na plecy, spróbował poddusić, za słabo, dostał pięścią w nos, zwolnił uścisk. Victarion rąbnął go jeszcze rączką łopaty w głowę, odwrócił z powrotem do Pałki, ale już niepotrzebnie.
Pałka wstał chwiejnie, obrzucił go nieprzytomnym spojrzeniem, cofnął się krok, jeden, drugi, zanim puścił się biegiem w stronę wsi; Byczek odpełzł na bok na czworakach, Łysy już nie wstał. Jeleń — wciąż stojący w tym samym miejscu — zastrzygł uszami z niewymowną drwiną w oczach. Burda się skończyła. Victarion spuścił wzrok, zważył ujebaną krwią łopatę w dłoniach.
Zajebioza. Kto by pomyślał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz