Wygląda modrymi oczyskami zza brudnego, od zbieranego się przez lata piachu, okna, nie odrywając wzroku od wyniosłych sylwetek królewskich żołnierzy, z wolna przemierzających dróżkę biegnącą przez sam środek znajdującej się nad morskim brzegiem, rybackiej wioski. Odwraca wystraszone, dziecięce spojrzenie w stronę szarej kobyły, tej samej pod ciężkim cielskiem jednego z gwardzistów, na co zwierzę, niby odczuwając na sobie nieproszony wzrok, ryknęło niespokojnie, całkowicie zapominając o elegancji, którą przez lata wpajano w młode, zwierzęce mięśnie, zawsze wymagając od królewskich wierzchowców odpowiedniej, pełnej gracji, postawy. Śiwy raz jeszcze, niby to na złość, wyciągnął w przód łeb, tym samym wyrywając z męskich dłoni przykrótkie wodze, by zaraz ponownie wyprostować zmęczoną wielogodzinną podróżą szyję, z góry obserwując gapiów, którzy z wolna zaczęli gromadzić się przed lichymi sylwetami własnych chat.
Dopiero po chwili, młode dziewczę dostrzegło i sylwetkę swej matki, która za przykładem sąsiadów, wysunęła nosa zza drzwi lichej, drewnianej chałupy, a ze zmęczonej, poniszczonej od wilgotnego powietrza twarzy, w moment szło odczytać wyraźne niezadowolenie. Żołnierze sprawnie, z wyuczonym zgraniem, zatrzymali swe wierzchy, zaraz kierując zimne spojrzenia w stronę nadąsanego babska.
Ukrywające się za drewnianymi ścianami chatki dziecięce ciałko zadrżało, a grynszpanowe fale, przyozdabiające wychodzone ramiona, w szarości deszczowych chmur wydały się pozbawione jakiegokolwiek koloru.
— A wy czego tu chcecie? — donośny, kobiecy głos rozszedł się po całej okolicy, docierając nawet do ciekawskich uszu sąsiedztwa z samego pogranicza drobnego, niby to nic nieznaczącego, przysiółka. — Idźcie precz, problemów nam nie trzeba.
— Słyszeliśmy o młodej, utalentowanej uzdrowicielce z tych okolic. Ślepym przywracającej wzrok, głuchym przywracającej słuch, kalekom przywracającej chód. Młode, drobne dziewczę o morskim włosie i imieniu Czesława, o ile się nie mylę. — Jeden z gwardzistów sprawnie zeskoczył ze swej kobyły, ostrożnie rozglądając się po chłopskich, wyraźnie odwiedzinami żołnierzy przejętych, twarzach. Wzruszył ramionami.
— Chciałbym się z Czesławą zobaczyć, jeśli łaska.
— I niby czego od biednego dzieciaka chceta?
Na szlachetną buziuchnę mężczyzny wstąpił szeroki, przebrzydły uśmiech.
— Powiedźmy, że król również słyszał o jej niesamowitych zdolnościach.
Dalej pamięta jedynie ugrzęzły w krtani krzyk.
Słyszę rzekę. Jej słodki, usypiający głosik, wysoki niczym dzwoneczki, gdy zdradza mi wszystkie, płynące w jej rozgałęzionych żyłach sekrety. Gdy opowiada historie o ciekawym świata dziecku, nieprawej miłości kochanków, żalu osamotnionych nieszczęśników i zarżniętych dla pieniędzy kupcach, których pogrzebała pod grubą warstwą swego lodowatego cielska. Wyłapuję pojedyncze słówka. Pytania o świat, którego sama nie jest w stanie dosięgnąć i śmieję się, śmieję szaleńczo w bezbrzeżnej euforii, gdy czuję, jak smukłym palcem obmywa moje ucho. Wtedy odzywam się ja, już nie tak słodko i nie tak usypiająco, zdradzając przeżycia lat spędzonych w defroskiej akademii, na królewskim dworze. Zdradzam imię, to prawdziwe, zakopane gdzieś pod puchem dalszych wspomnień i nazwiskiem nadanym przez samego władcę, zbyt obawiającego się obecności dziwy o mieniu tak wprost wskazującym jej prawdziwe pochodzenie. Zdradzam rzece to wszystko i wiem, że me słowa na zawsze pozostaną tajemnicą. Bo choć rzeka słyszy licznych, to tylko ja słyszę rzekę.
Czuję morze. Piany wzdętych fal, gdy wyciągają w mą stronę chciwe, bielusieńkie szpony, łapiąc za odkryte łydki i ciągnąc ku głębinom, zmuszając do spojrzenia w słodką otchłań nieznanego. Tonę. Tonę w morskim bezmiarze, tonę w obcym świecie, tak czystym i przejrzystym, a zarazem mrocznym, niepoznanym. I czuję wszystko to, co skrywa w sobie nieskończona toń. Czuję jej spokój, czuję jej wzburzenie, czuję potęgę, niepojęcie wielką, skrywaną pod ruchliwą taflą lazuru. Wtedy ja, wciąż uwięziona pod morskim ciężarem, wyczuwam rosnące w klatce piersiowej napięcie, kłucie naciskające na delikatne ścianki serca. Fale zwalniają, woda zamiera, a zagubione w wodzie ciało unosi się ku górze, wprost na powierzchnię, uwalniając umysł od nagłych, szaleńczych niepewności. Uśmiecham się, mimo iż zmęczenie nie pozwala wyprostować nóg, mimo iż piach wybrzeża rozsiadł się wygodnie na powierzchni turkusowego włosa, wiedząc, że nie potrzeba między nami żadnych słów. Bo choć morze czuje wszystkich, tylko ja prawdziwie czuję morze.
Jestem wodą. Jej łagodną powierzchnią, obdarowującym wolnością bezmiarem. Delikatnym dotykiem, zimnym, choć pełnym troski i ukojenia. Dotykiem obmywającym rany, rozluźniającym spięte, zmęczone mięśnie, dotykiem, który tak uwielbiasz i pod którym drżysz przyjemnie, nie czując nic, poza zwykłą, czystą beztroską. I tak zatracasz się we mnie, zatracasz coraz bardziej, nie zważając na opadającą gardę, na zaufanie, które składasz mi w pospiesznej ofierze, błagając o więcej, o spokój i ukojenie. Kiwam głową, przyjmuję podarki, krwawię oceanem, dla ciebie, dla niespokojnego ducha, mówiąc odpuść, uwolnij umysł od niepotrzebnych myśli, a ty podążasz moim śladem, tak samo, jak i ja podążam za księżycem przewodnikiem, wiedząc, iż jestem tym, co ofiaruje nowe życie.
Jednak odchodzisz. Rwiesz się do ucieczki, zapominasz o obietnicach, o mych zimnych objęciach, o mym poświęceniu i wyrzeczeniach, gdy z wolna przechodzę w porywczy taniec, unosząc się i opadając, wzburzając wolny rytm cichego nurtu. Zapomniałeś, iż nie tylko znany jest mi pokój, a i gniew ryczących fal, głód czarnych głębi, łapska białych pian. I tą potęgą, ukrytą gdzieś pod maską dobra i czułości, niszczę zamki oraz forty, pogrążam królewskie armie, grzebię całe cywilizacje i skazuję na lata zapomnienia, pozbywając się każdego, kto mógłby zachować obrazy pokonanego. Zdzieram gardło krzykiem, odbieram nadzieję, tobie i wielu innym, mówiąc odpuść, daj mi się ponieść, a ty uciekasz przed mym dotykiem, tak samo, jak i ja uciekam przed słońcem kłusownikiem, wiedząc, iż jestem kolejnym wysłannikiem śmierci. Jestem wodą.
Rozczesuje grynszpanowy włos – opadającą na szczupłe ramiona zieleń z domieszką morskiego akcentu – żegnając się z jego niebywałym kolorem, nigdy niepozwalającym ukryć się w cieniach licznych tłumów. Wzdycha, raz jeszcze w odbiciu starego, pękniętego lustra przyglądając się zapadającym ze zmęczenia polikom, sińcom przyozdabiającym modre oczyska, spękanym ustkom i szramie na prawej skroni, wciąż przypominającej o nocy, gdy w pośpiechu opuszczała mury Ethijskiej stolicy, uciekając przed fałszywym oszczerstwem. Plotką, która miała wpędzić ją w najciemniejszy zakamarek królewskiego lochu, by tam zgniła wraz z całą resztą podrzynaczy, gwałcicieli i zdrajców. Wpatruje się we własne oblicze, z tęsknotą i rozczarowaniem, słonym łezkom nie pozwalając jednak opaść na bladziuchną twarzyczkę. Nigdy nie sądziła, że skończy jako zbieg. Skromne oblicze królewskiej zdrady.
Sięga po znajdujący się w glinianym naczyniu mus, ten sam, który skrzętnie przygotowała z ziaren jęczmienia, kory świeżych gałązek, lukrecji, kurkumy, popiołu z winorośli oraz soku z trzech, zdobytych jeszcze przed samą ucieczką, cytryn. Sięga po niego i zanurza w nim swe smukłe, gładkie paluszki, nigdy nietknięte zmęczeniem, utwardzającą skórę pracą. Moszcz cytrusów pali drobne, świeże przycięcia przy paznokciach, wywołując nieprzyjemne swędzenie, jednak ona wydaje się nie zwracać na to uwagi, zaraz kierując swój dotyk w stronę zieloniuchnych, gęstych fal.
I spogląda na nie spojrzeniem tęsknym, z cichą goryczą, ale i uchowanym w sercu gniewem – bo o ile problemów kolorek ją ten przyprawił, ile to razy wytykano ją palcami, gdy młodziutkie, dziecięce dłonie chowała w wilgotnym piasku plaży, obserwując, jak fale muskają chudziutkie nadgarstki i chcąc, by morze pochłonęło ją całą. By uratowało przed złośliwym śmiechem reszty prostej dziatwy, przed matulą, tak zdolnościami swego malca zlęknioną, przed chłodem samotnych wieczorów i tym uciskiem w schorowanym serduszku, którego pozbyły się dopiero umiejętności defroskich uczonych.
Choć nagłe wyrwanie z rąk matki złośliwie piekło, choć myśl, iż ta pozbyła się swej córuchny za grubszy mieszek złota, wciąż pozostawiała po sobie złość i rozżalenie, to te obce, szorstkie dłonie, tak zimne i nieprzyjemne, dały młodej piekielnicy wszystko, czym wcześniejszy żywot obdarowywać jej nie mógł. Edukacją i wielkim światem, akademią i bankietami, królewskim dworem i drogimi sukniami – a wszystko to po to, by raz jeszcze przybrać sylwetkę brudnymi szmatami, kiedy według pochłoniętego żałobą ojca, stała się głównym winowajcą.
Grynszpan włosów znika pod warstwą brunatnego przecieru, a pojedyncza łezka, uwolniona wreszcie spod bladej powieki, znalazła swą drogę na wychudzony policzek.
Sophie bardzo szybko znalazła sobie grono znajomych, z którymi zwyczajowo jadła posiłki. Właściwie to nawet niejedno - czasem przysiadała się do Cahira, ale głównie wtedy, kiedy na stołówce pojawiał się w raz z Sho albo w towarzystwie Nicolasa lub Mattii. Chętnie też spędzała czas z należącymi do Gildii kobietami. Wraz z Inanną zachwalała kuchnię Iriny, żartowała z Martą, słuchała opowieści Aurory i Lei o tym, co ostatnio przytrafiło im się na polowaniu. Do tej grupy nieraz przyłączała się i Pelcia, której drobna figura zniknęłaby kompletnie w tłumie na stołówce, gdyby nie często trzymana przez nią Lucynka - kura z piekła rodem swym głośnym gdakaniem sprawiała, że o przybyciu Pelci wiadomo było z dużym wyprzedzeniem.
OdpowiedzUsuńJak zwykle na obiedzie, w sali panował lekki tumult, ludzie (i nie tylko) kręcili się z talerzami w ręku, starając się znaleźć sobie miejsce, i w tym tłumie Sophie mignęły charakterystyczne, rude włosy. Kobieta odłożyła łyżkę, podniosła rękę i wyciągnęła się wręcz w górę.
— Heej! — zawołała, machając. — Chodź do nas, jest miejsce!
Dopiero gdy słowa opuściły jej usta zauważyła, że pomachała do zupełnie nieznanej osoby - zmyliła ją ta ruda grzywa! Cóż, tym lepiej! Wcześniej nie widziała tu dziewczyny, a w ich babskim towarzystwie na pewno przyda się jakaś nowa twarz.
Westchnęła lekko, bystrym okiem rozglądając się po stołówce w poszukiwaniu jakiegokolwiek, wolnego miejsca, które przy okazji okazałoby się dla Talluli, wciąż nie do końca pewnej w otaczającym ją towarzystwie, choć odrobinę komfortowe. Smukłe rączki zacisnęły się mocniej na krawędziach drewnianej michy, kiedy to dziwa zrobiła pierwszy krok w przód, wprost w te dzikie tłumy, które, mimo iż były Barbeau doskonale znane, w nowym miejscu nie miały dla kobiety bodaj grama życzliwości. Sprawnie wyminęła wychodzącą jej naprzeciw blondwłosą piękność – być może zatrzymała na jej sylwetce wzrok nieco dłużej, niż powinna – zaraz wpadając niemal na klatkę piersiową bladego elfa o krwistoczerwonych ślepiach, który mruknął w jej stronę ciche przekleństwo, jak najszybciej odsuwając się od ciałka młodej czarownicy, na co ta, przewróciła zaledwie szafirowym wzrokiem. I wszystko to, by zaraz posłyszała roznoszący się po sali, wysoki głosik, sprawnie przebijający się przez panujący w pomieszczeniu szmer. Odwróciła głowę, potężną burzę rudego włosa szybko wprawiając w ruch. Choć dzisiejszego ranka nie miała najmniejszej ochoty na poznawanie się z resztą gildijczyków przy porannej herbatce, na ten moment Tallulah nie miała żadnego, lepszego wyjścia. W końcu gdzieś trzeba było usiąść.
Usuń— Dziękuję — odparła cichutko, zbliżając się do stołu, by zaraz usadowić się wygodnie naprzeciw młodego dziewczęcia, które to właśnie zdecydowało się zaprosić czarownicę do swojego stołu. Złapała za łyżkę, szybko jednak zdając sobie sprawę, iż najpewniej wpierw wypadałoby się chociażby przedstawić. — Tallulah Barbeau — wyciągnęła dłoń w stronę blondynki, wyczekując powitalnego uścisku — niedawno do was zawitałam.
— Bardzo mi miło! Sophie Egberts — Alchemiczka również się przedstawiła, uśmiech nie znikał z jej twarzy.
UsuńOd razu przypomniały jej się czasy studiów, kiedy ona sama nie znała nikogo, kiedy nawet w tej biednej jadłodajni na kampusie nie była w stanie znaleźć sensownego miejsca, a każda jej konwersacja turlała się bez przekonania wokół tych samych, płytkich tematów związanych ze studiami. Słowa płynęły, ale nie niosły za dużo wartości. Męczyło ją to. Męczyła ją miałkość tych początkowych rozmów, kiedy nikt jeszcze nikogo nie znał i każde rzucone zdanie było kolejnym badaniem gruntu.
Cóż, ominąć się tego nie dało.
— Jestem tutejszą alchemiczką, moja pracownia jest na pierwszym piętrze — Wskazała dłonią przybliżony kierunek. — Łatwo znaleźć, zazwyczaj mam uchylone drzwi...
Głos Sophie na chwilę utonął w salwie śmiechu dobiegającej ze stolika obok.
— Dołączyłam dość niedawno - mój opiekun naukowy polecił mi zmienić nieco miejsce i środowisko. Mówił, że to natchnie mnie do dalszej pracy i projektów. Powiedziałabym, że ma rację — Sophie wzruszyła ramionami, wdzięcznie przechyliła głowę. — A ty? Co cię do nas sprowadza? Jak się odnajdujesz?
— A więc wygląda na to, że będziemy pracować obok siebie. Jestem medykiem — odparła pospiesznie, sprawnie i bez jakiegokolwiek zawahania, zmuszając ustka do szerokiego, koralowego uśmiechu. Od pierwszych lat spędzonych w Defros, kłamstwa stały się dla wiedźmy czymś zupełnie naturalnym. Grać potrafiła jak mało kto, umiejętnie maskując swe prawdziwe odczucia, emocje. Bo choć wyjątkowo ceniła swój czas, jak i słowa, nie mając zazwyczaj chęci do jakichkolwiek rozmówek o niczym, wiedziała, z czym dokładnie wiąże się pojawienie w całkowicie obcym towarzystwie. Smukła rączka wylądowała na samym środku klatki piersiowej rudowłosej. Kiwnęła głową. — Miło mi to słyszeć. Również nie pogardziłabym delikatnym natchnieniem — przyznała, a z kobiecej szyjki wydostał się cichutki chichot.
UsuńBlade ramiona uniosły się lekko ku górze, zaraz jednak opadając ze zrezygnowaniem, tak dobrze widocznym w modrych ślepiach Talluli. Być może odpowiedź na tego typu pytania powinna wymyślić jeszcze zanim postawiła nogę na terenach Tirie. Uciekała, zapewne, jak i większość otaczających ją właśnie osób. I tylko nadzieja trzymała ją w przekonaniu, że gildijskie szeregi pozwolą jej uchować się przed wzrokiem ethijskiego władcy.
— Bardzo dobrze, dziękuję — stwierdziła pewnie, choć w swym pobycie w Gildii wcale tak pewnie się nie czuła. — Cóż, mogę spokojnie stwierdzić, że znudził mnie już hałas miasta, tłumy i panująca wśród nich duchota. Musiałam odetchnąć. Zająć głowę czymś innym. A dlaczego miałabym tego nie robić, pomagając przy okazji innym? Myślę, że moje umiejętności mogą się gildijczykom przydać. Szczególnie te uzdrawiające.
Pelagonija była przepełniona ekscytacją i wręcz skakała po lecznicy, czekając na nową medyczkę, na nową nauczycielkę! Była w takim nastroju od momentu, w którym pan Ravi wspomniał jasnowłosej, że niedługo będą mieli dodatkową parę rąk do pracy. Oczy dziewczynki wręcz się zaświeciły na wspomnienie o nowej osobie, a pan Ravi obserwował ją z rozbawieniem, kiedy ciągle zerkała na drzwi albo nie mogła ustać w miejscu.
OdpowiedzUsuńW dłoni trzymała bukiecik złożony z żonkili i magnolii, czyhając przy drzwiach, oczywiście w odpowiednim miejscu, żeby nie dostać nimi w twarz i żeby kobieta nie dostała zawału na widok bladej twarzyczki Pelagoniji.
Kiedy tylko drzwi się uchyliły, wystawiła rąsie przed siebie z kwiatkami, a na twarz przywołała promienny uśmiech.
— Dzień dobry, jestem Pel, będę pani pomagać! Pan Ravi mówi, że jestem bardzo dobrym asystentem — wyświergotała niemalże na jednym wydechu.
Smukłe, blade paluszki objęły zimny metal klamki, zaraz otwierając przed rudowłosą kobietą wejście do gildijskiej lecznicy – tej samej, która od kilku dni stanowiła jej nowe miejsce pracy. Drzwi uchyliły się lekko z charakterystycznym dla nich chrzęszczeniem, a Tallulah z wolna przekroczyła próg pomieszczenia, nie podnosząc błądzącego spojrzenia, sprawnie zdradzającego zamyślenie młodej wiedźmy. I zapewne, gdyby nie wysoki, radosny, roznoszący się po lecznicy głosik, doszłoby do niewiarygodnego nieszczęścia. Kto to widział, żeby nowy rekrut staranował młodą dziewczynkę zaraz po swym przybyciu. Kobieca dłoń powędrowała do koralowych ustek, kiedy tylko uciekło z nich ciche och.
Usuń— Dzień dobry, Pel. Cóż za piękny bukiecik, dziękuję ci bardzo. — Przykucnęła przed figurą jasnowłosej, kierując w jej stronę szeroki, życzliwy uśmiech. Odebrała prezent, zatrzymując spojrzenie na żółtych oraz różowych główkach bukietu. — Wspaniały wybór. Magnolie kojarzą mi się z domem. Ogród był ich pełen. — Kiwnęła głową na potwierdzenie swoich słów.
— Skoro tak mówi pan Ravi, to tak musi być! Bardzo się więc cieszę, że będę mieć taką zdolną asystentkę. A ten piękny bukiecik trzeba jak najszybciej włożyć do wody. Pokażesz mi może, gdzie dostanę jakiś ładny wazon? Potem możemy posegregować razem zioła na maści, jeśli będziesz miała oczywiście ochotę.