środa, 5 maja 2021

Od Isidoro - Event

Isidoro wpakował do plecaka piżamę i skarpetki frotte, pamiętał też o kurtce przeciwdeszczowej i szaliku. Do bocznej kieszeni włożył jeszcze swój teleskop, a z drugiej strony, dla przeciwwagi - kilka batoników. Całość przykrył pluszową, białą foką od babci Maristeli, następnie ściągnął troczki i starannie zapiął klapę. Zarzucił plecak na plecy, ostatni raz popatrzył po swoim pokoju. Już nigdy tu nie wróci. Nie po tym, co usłyszał tego dnia! Skoro w tym domu nie szanowano jego zdania i nie liczono się z tym, jakie wybory podejmował, to nie było tu dla niego miejsca. Miał osiem lat, był dojrzały i całe życie stało przed nim otworem. Wiedział, że los przeznaczył go już do innych rzeczy, oczyma wyobraźni widział już więc siebie za te paręnaście lat, jak wraca do domu otoczony nimbem uznania. I wtedy wszyscy zrozumieją, że miał rację. Bo zawsze miał rację i kropka.
Isidoro przykucnął, poprawił sznurówki tak, żeby na pewno się nie rozwiązały i żeby nie potknął się o nie tak, jak ostatnio. Kolano bolało go do tej pory po tamtej wywrotce, a przecież nie mógł sobie pozwolić na takie rzeczy. Nie, kiedy czekało go tak ważne zadanie.
Chłopiec ostrożnie zakradł się do drzwi balkonowych, uchylił je i wymknął się na taras. Zszedł po stopniach do ogrodu, wyminął liczne klomby. Ze smutkiem popatrzył na drewniane huśtawki, gdzie bawił się razem z Mattią i ten jeden raz się zawahał. Nie zobaczy brata przez długie lata, może powinien się jeszcze pożegnać?
Nie, zostawił mu przecież list. Poza tym Mattia na pewno powiedziałby rodzicom. Zrobiłby to dla jego dobra, tak jak zawsze. Ale Isidoro nie mógł do tego dopuścić, nikt nie mógł pokrzyżować mu teraz planów, nawet jego własny brat. Z ciężkim sercem odwrócił się od huśtawek i poszedł dalej, kierując się w stronę ogrodzenia. Prawdziwy mężczyzna musiał być twardy, musiał doprowadzać swoje sprawy do końca.
Isidoro odgarnął gałęzie i liście, odsłonił tunel, który przez ostatnie dni kopał łyżką pod parkanem. Przepchnął przez niego plecak, a następnie sam z trudem przecisnął się przez otwór. Wysmarował się ziemią i torfem, prawie podarł spodnie o kawałek wystającego drutu, ale i to nie osłabiło jego determinacji. Będąc już po drugiej stronie wstał, otrzepał ubranie i na powrót założył swój plecak. Czekał go teraz długi marsz.
Młody uciekinier ruszył w otaczający posesję ni to las, ni to park. Bardzo szybko światła domu i miasta zniknęły, Isidoro otoczyły ciemności ledwie rozświetlane przez pojedyncze, niskie latarnie. Chłopiec nie zwalniał jednak, podążał naprzód piaszczystymi ścieżkami spacerowymi wydeptanymi przez właścicieli czworonogów. W końcu niewielki las się skończył, znów zaczęła się cywilizacja i domy. Isidoro uważnie wybierał wąskie dróżki osiedlowe, przekradał się na tyłach posesji. Musiał uniknąć monitoringu - wiedział dobrze, że jego rodzice zaczną go szukać gdy tylko spostrzegną jego zniknięcie rano, a pierwszym, co zacznie przeszukiwać policja, będą oczywiście nagrania z kamer.
Schludne osiedla i ładne trawniki powoli zaczęły ustępować starszej zabudowie. Przestronne place zabaw zmieniły się w klaustrofobiczne dziedzińce, w bramach pojawiały się grupki ludzi. Nie byli to jednak fani prozdrowotnych przebieżek o wskazanych przez ajurwedę porach - Isidoro zapobiegliwie omijał jegomości szerokim łukiem, marszczył nos czując od nich nieprzyjemną woń.
W końcu dotarł do kolejnego lasu, ten jednak nie był uczęszczany przez spacerowiczów - brakowało tam jakichkolwiek ścieżek, śmietników czy ławek. Był tylko zapomniany nieużytek ziemi, którym nadal nie zainteresował się żaden z developerów, Isidoro nie wnikał jednak, dlaczego tak było. Chłopiec zagłębił się między drzewa i zniknął w ciemnościach.
Wydawało mu się, że szedł już bardzo długo. Bolały go nogi i plecy, robił się też śpiący. Isidoro doszedł do wniosku, że czas najwyższy znaleźć miejsce do spania. W tym lesie i tak nikt go nie znajdzie, będzie mógł wyruszyć kiedy tylko zacznie świtać.
Dotarł do niewielkiej polanki i już wiedział, że to będzie doskonałe miejsce na postój. Gwiazdy śmiały się pogodnie w tym niewielkim przesmyku między koronami drzew, z boku zaś leżał kawał starego, zwalonego drzewa, którego masywny pień tworzył prowizoryczną osłonę. Isidoro zaraz skierował swoje kroki w jego stronę, zdecydowany skorzystać z tej nieoczekiwanej gościny. Pochylił się, postawił stopę w leżący pod konarem cień. Trafił na coś miękkiego.
— Ej, co jest!
Isidoro krzyknął wystraszony, odskoczył, potknął się o własne nogi i klapnął ciężko na pupę.
— Nie drzyj się! — prychnął ktoś ze środka.
Isidoro zaraz zamilkł, zbyt przerażony nagłą komplikacją. Spod zwalonego pnia wychynęła jakaś postać.
Chłopak był na oko w jego wieku. Szczupły i wysoki, a przyduże, miejscami przetarte ubrania nieco na nim wisiały. Kasztanowe włosy tworzyły zawadiacki nieład, zielone oczy błyszczały butnie w mroku. Chłopak stanął w pewnym rozkroku, lekceważąco włożył ręce do kieszeni i odchylił się lekko do tyłu, wysunąwszy szczękę.
— No? Czego chcesz?
— Tylko nie mów nikomu, że tu jestem — wypalił Isidoro pierwsze, co mu przyszło do głowy.
Nieznajomy chłopak zmarszczył brwi, ale gdy się odezwał, jego głos brzmiał łagodniej.
— Nie kabluję, dobra? — mruknął, wyjął w końcu ręce z kieszeni i wyciągnął jedną do Isidoro, by pomóc mu wstać. — Co, nawiałeś z chałupy?
— Nie mieszkam w chałupie. — Isidoro chwycił jego dłoń, wstał, otrzepał spodenki.
— No jasne. — Chłopak zmrużył oczy, otaksował go wzrokiem i dodał z przekąsem: — Ty to pewnie mieszkasz w posiadłości, co nie?
Isidoro pokiwał głową, chłopak uniósł brwi widząc, że ten mówi zupełnie poważnie.
— I co, nie podobało się, bo ciastka były za słodkie, czy co?
— Nie, ciastka zawsze były bardzo dobre — wyjaśnił Isidoro, nie będąc do końca pewnym, dlaczego chłopak odwołał się nagle do ilości cukru w ciastkach. — Po prostu muszę się udać w pewne miejsce. To bardzo ważne.
— Hm, problemy bogaczy — westchnął chłopak. — Chodź, siadaj. Nie stój jak sierota.
Isidoro podreptał za nim. Zdjął plecak, obaj usiedli pod zwalonym drzewem.
— Ej, jak się w ogóle nazywasz?
— Isidoro.
— Dobre imię, jak dla jakiegoś hrabiego — parsknął. — Ja jestem Cahir.
— Miło mi.
— Taa... — Cahir popatrzył na plecak Isidoro, wskazał go głową. — Spakowany jak na wojnę.
— Nie idę się bić — wyjaśnił mu. — Ale miejsce, do którego idę, jest bardzo daleko. Musiałem wziąć piżamę, ciepłą kurtkę i zapasy jedzenia.
W tym momencie brzuch Cahira wydał z siebie charakterystyczny, burczący dźwięk. Isidoro doszedł do wniosku, że też jest głodny.
— Chcesz też zjeść? Mam więcej, mogę ci dać.
— Jeszcze się pytasz...
Cahir z wyczekiwaniem patrzył, jak Isidoro otwiera boczną kieszeń, jak wysypuje się z niego bogactwo czekoladowych batoników.
— Wybierz sobie.
— Mogę dwa?
— Pewnie.
Cahir zajął się pałaszowaniem jednego batonika, drugi schował zapobiegliwie do kieszeni. Isidoro chrupał swój wafelek, przez pewien czas panowała cisza.
— To gdzie w ogóle chcesz iść?
— Do NASA.
Cahir prawie udławił się batonikiem, kaszlnął, podniósł ręce. Isidoro strzelił go przez plecy. Chłopak przestał się dusić, otarł załzawione oko.
— Pogięło cię.
— Rodzice też tak uważają. Tylko inaczej o tym mówią. — Isidoro skrzyżował ramiona, nadął się. — I mówią, że powinienem skupić się na szkole, a nie tylko myśleć o gwiazdach.
— Nie, kurde! Tam jest daleko. Bardzo daleko. Musisz lecieć samolotem, a nie iść z buta.
Isidoro popatrzył na Cahira. Był pierwszą osobą, która sensownie podeszła do jego planów - nie wyśmiał ich, tylko skupił się na realnych przeszkodach.
— Tak byłoby najlepiej, ale od razu zatrzymają mnie na lotnisku.
— Hm, no w sumie...
Znów zapadła cisza, Isidoro dokończył wafelek i odezwał się do Cahira.
— A ty? Też uciekłeś z domu?
Drugi chłopak zrobił kwaśną minę, wzruszył ramionami i zmiął papierek po batoniku.
— E, nie. Po prostu... nie chce mi się tam dzisiaj siedzieć. — Krótka pauza, Cahir zaraz zmienił temat. — Co ty właściwie chcesz robić w tym NASA? Chcesz polecieć w kosmos? Na Księżyc?
Isidoro pokręcił głową.
— Nie, to nie dla mnie. Chcę zostać astrofizykiem i pracować w Kontroli Lotów. Będę wysyłał ludzi w kosmos — powiedział z mocą.
Cahir zmierzył go powątpiewającym spojrzeniem.
— Do tego trzeba być nieźle mądrym. I dużo się uczyć w szkole, co nie?
— Ale nie wszystkich przedmiotów! — prychnął Isidoro. — Po co mi one? Wiem już wystarczająco z astronomii, reszta mi niepotrzebna.
Drugi chłopak popatrzył na niego pobłażliwie.
— Jaasne... — Przeciągnął się, odchylił nieco i oparł o konar. — Z całym szacunkiem dla twoich, hmm, astralnych kompetencji, naukowych zdolności i astrologicznych talentów...
— Astronomicznych.
— ...z jakiego powodu NASA miałoby cię przyjąć?
Isidoro popatrzył na niego twardo, a pod wpływem tego spojrzenia Cahir poprawił się na siedzeniu, nieco wyprostował.
— Bo jestem najlepszym kandydatem. Zaraz ci udowodnię!
To mówiąc Isidoro sięgnął ponownie do swojego plecaka, z kieszeni wyjął swój złożony teleskop. Wprawnym ruchem go rozłożył, zdjął przesłonę, podał sprzęt Cahirowi.
— Spójrz w niebo. Opisz co widzisz, a podam ci nazwę gwiazdy, jej typ widmowy, średnicę, masę i temperaturę.
— Dobra, spokojnie, nie spinaj się tak... — mruknął drugi chłopak, ale wstał, wyszedł na polanę i spojrzał przez teleskop. Chwilę błądził nim po niebie, nie potrafił zogniskować go na żadnym punkcie. W końcu znalazł. — Taka jasna gwiazda, trochę niebieska... Koło niej są jeszcze cztery mniejsze, dość blisko. A po lewej i w górę są trzy takie w miarę duże, jedna obok drugiej...
— Rigel, typ widmowy B8, średnica to siedemdziesiąt dziewięć średnic Słońca, masa - dwadzieścia trzy masy Słońca. A te trzy gwiazdy blisko siebie to Pas Oriona.
Cahir oderwał teleskop od oka, zerknął przelotnie na Isidoro i zaraz wrócił do obserwacji.
— Dobra to teraz... Taka czerwona, jasna, blisko horyzontu... I ma dwie maleńkie kropeczki.
— To nie gwiazda, to Mars i jego dwa księżyce, Fobos i Deimos. Mars ma masę jednej dziesiątej masy Ziemi i połowę jej średnicy. Jego atmosfera składa się głównie z dwutlenku węgla, z niewielkimi domieszkami azotu i argonu.
— Żadna zabawa, jak wszystko wiesz — chłopiec rzucił do Isidoro. — Na pewno nie chcesz tam lecieć?
— Nie, nie sprawdziłbym się. A ty byś poleciał?
— Jak by mi zapłacili... — odparł Cahir, nie odrywając się od teleskopu.
— Jak będziesz chciał, to cię tam wyślę.
— Jaasne... Już widzę, jak biorą kogoś takiego, jak ja, do lotów w kosmos...
Słowa Cahira miały w zamierzeniu być lekceważące, ale głos nie chciał współpracować.
— Masz moje słowo. Jak się zgłosisz, to cię wyślę.
Chłopak tylko prychnął, wrócił do oglądania nieba. Isidoro uśmiechnął się w duchu - każdy, kto dostał teleskop tracił poczucie czasu patrząc w niebo. Obserwował, jak Cahir obraca soczewkę w stronę Księżyca, jak coraz wprawniej reguluje ostrość.
— Tam się coś rusza...
— To ISS. Międzynarodowa Stacja Kosmiczna — odpowiedział Isidoro. — Niedawno dołączyli cały nowy moduł ze sprzętem do spektroskopii i krystalografii.
— Na takie rzeczy to zawsze są pieniądze, co nie? — mruknął, westchnął. Znów zapadła cisza.
— Jesteś śpiący, czy coś? — podjął Cahir przerywając obserwację, Isidoro pokręcił głową. — Bo tam trochę dalej jest stacja towarowa. Wiesz, za kanałkiem. W nocy stoją tam pociągi i rano ruszają. Mógłbyś wsiąść do jakiegoś i trochę podjechać, nie?
— Tak bez biletu? — Isidoro przekrzywił głowę w zdziwieniu.
— No pewnie. Jak się schowasz, to nawet nikt nie będzie wiedział, że tam jesteś. A na pociągi towarowe i tak nie ma biletów.
— Ooo, to nawet nie wiedziałem — odpowiedział rozumiejąc z wypowiedzi Cahira tylko tyle, że skoro nie ma biletów na pociągi towarowe, to można nimi jeździć za darmo. — Pokażesz mi, gdzie to jest?
— Zaprowadzę cię. Wyglądasz, jakbyś z GPSem nie trafił. — Cahir oddał mu teleskop, Isidoro schował go z powrotem do plecaka, a plecak zaraz zarzucił sobie na plecy. — Chodź, to niedaleko.
Dwóch nocnych marków podążyło lasem w stronę stacji. Zapuszczone drzewa dość szybko się przerzedziły, a następnie skończyły jak nożem uciął, gdy las oparł się o nieco zarośnięty i zapuszczony kanałek. Strome koryto zostało wybetonowane w ubiegłym stuleciu, a sam beton skruszał, strasząc chaotycznymi pęknięciami spomiędzy których wyzierały wiechcie trawy. Chłopcy ruszyli wąską ścieżką wzdłuż kanałku, po jednej stronie mając las, po drugiej betonowe urwisko. Krok za krokiem kierowali się do majaczącej w oddali kładki.
— Do której klasy chodzisz? — zapytał Isidoro, drepcząc ufnie za Cahirem.
— Do 2h.
— Ja do 2a.
— Hm... A jakoś nigdy cię nie widziałem... — Chłopiec się zafrasował.
— Ja ciebie też nie.
— Łatwo znikam w tłumie. To dlatego.
— Jak szpieg?
— Noo... — Cahir odwrócił się, błysnął zębami w uśmiechu.
Gdy odwrócił się z powrotem, nie było mu już do śmiechu. Zatrzymał się gwałtownie, Isidoro wpadł mu na plecy.
— Co się...
— Cofnij się!
Drogę dalej zagradzał im pies. Czarny kundel z odgryzionym ogonem, brakiem części ucha i skołtunioną sierścią wyglądał jak zwierzę, które wymknęłoby się każdemu hyclowi. Leżał w poprzek drogi, wybierając widać ten piaszczysty kawałek jako swoje miejsce do spania na tę noc, i warczał głucho, nie zamierzając ustąpić dwóm niewyględnym dzieciakom.
— Wiesz co... wycofamy trochę i go ominiemy — powiedział Cahir, robiąc kolejny krok do tyłu, instynktownie wyciągając dłoń by nieco popchnąć Isidoro.
— Czemu na nas warczy? — Isidoro zerknął mu nad ramieniem, na oślep zrobił krok do tyłu. — Przecież my nic...
Stary beton skruszał, stopa Isidoro trafiła w pustkę. Świat zawirował, ciemność nocy zmieniła się w ciemność brudnej wody. Zimno otuliło go duszącym kokonem.
— Kurna... Isidoro!
Cahir zaraz przestał zwracać uwagę na psa, w panice popatrzył w głąb kanałku.
— Isidoro!
Niepokojącym było, jak bardzo nic się tam na dole nie działo. Żadnego szarpania, żadnego krzyku. Nie było nawet kręgów na wodzie.
— No zabił się...
Cahir zrobił jedyne, co wydawało mu się logiczne. Złapał się kępy trawy, zjechał na butach po betonie, zaczepił palcami o poprzeczne pęknięcie, zsunął się jeszcze niżej i w końcu zeskoczył na dół. Woda sięgała mu po pachy, ale czuł dno pod stopami. Ostrożnie przeszedł dwa kroki, kopnął w coś piszczelem. Sięgnął dłońmi, natrafił na jakiś materiał. Zacisnął na nim palce i szarpnął w górę.
Isidoro przebił taflę wody, rozchlapując wokół fale zimnej, ciemnej brei. Kopnął na oślep, prawie podciął Cahira, złapał go za ramiona. Drugi chłopiec poprawił uchwyt na nim, siłą postawił Isidoro do pionu. Ten uspokoił się, gdy wyczuł stopami twardy grunt.
— Dzięku...
— Pogięło cię do reszty?! Po co wpadłeś do kanałku?! Chciałeś się utopić, czy co? — krzyknął.
Głos, wyższy niż zazwyczaj, łamał się w połowie zdania. Usta nieco drżały, oczy wydawały się niepokojąco wilgotne.
— Nie chciałem...
— G-głupi jesteś i tyle — prychnął w końcu. — Chodź, wyjdziemy z drugiej strony.
— Cahir, nie złość się.
— Weź, kurde...
Wyszli z kanałku we względnym milczeniu - tylko Cahir od czasu do czasu mówił Isidoro, gdzie ten ma postawić stopę, albo czego się złapać. Przeprawa nie była prosta - co innego wejść lub wlecieć do kanałku, co innego zaś wspiąć się po popękanej, betonowej ścianie.
Isidoro w końcu dotarł na górę, oklapł ciężko na ziemi. Objął ramiona - mokre ubrania przylgnęły do ciała, plecak zupełnie przemókł i chlupał od wody.
— Zimno mi — jęknął, szczękając zębami.
— Bo jesteś pierdoła — odparł Cahir, ale głos miał już spokojny. — Lepiej sprawdź, jak ten twój teleskop...
— Teleskopowi nic się nie stało, jest wodoodporny. Ale telefon, tablet, laptop, smart watch i power bank to nie...
Cahir popatrzył na niego z powątpiewaniem.
— Co ty, sklep z elektroniką po drodze obrabowałeś? — Chłopak westchnął. — Może przeżyją, jak je wysuszysz...
Cahir popatrzył wokół. Na horyzoncie świtało, niebo barwiło się różem i złotem, powoli gasły uliczne latarnie.
— Wiesz co, pójdziemy do mnie. Mama i tak zaraz idzie do pracy, to posiedzisz i się wysuszysz.
— A to daleko?
— Nie, co ty. Przy samych torach. Jak się szybko wysuszysz, to może nawet jeszcze zdążysz na pociąg. Mam grzejnik elektryczny, może się uda.
Cahir poprowadził Isidoro między starą zabudowę z betonowej płyty. Chłopiec z lekkim niepokojem patrzył na jednolicie szare, kanciaste budynki stanowiące relikt poprzedniego ustroju. Wystarczyły ledwie dwa zakręty by poczuł, że stracił już orientację i nie zdołałby wrócić do kanałku ani pewnie nawet wyjść z labiryntu niechlujnie pomazanych ścian.
Cahir nagle przystanął, na jego twarzy odmalowało się napięcie.
— Psy jadą — mruknął, złapał Isidoro za rękę i pociągnął w jakąś bramę.
— Psy...? Koledzy tamtego czarnego kundelka?
Cahir tylko zerknął na niego przez ramię, ale nie skomentował. Obaj chłopcy przyczaili się za fragmentem obtłuczonego murku. Cahir spojrzał ponad linią pokruszonych cegieł.
— Jak chcesz iść do tego swojego NASA, to nie mogą cię zobaczyć — mruknął cicho Cahir, wodząc wzrokiem za policyjnym samochodem, który właśnie wyjechał zza rogu. — Ale pewnie do jakiegoś mieszkania jadą, albo do żuli na ławce.
Chłopiec się mylił. Samochód gładko skręcił w ich stronę, zatrzymał się tuż obok. Cahir złapał Isidoro za bark, zapobiegliwie przycisnął w dół. Siedzieli w absolutnej ciszy, wtuleni w murek, żaden nie miał odwagi chociaż głębiej odetchnąć.
Usłyszeli, jak drzwi samochodu się otworzyły, ktoś wysiadł. Pokręcił się, dołączyła jakaś druga osoba.
— To gdzieś tutaj... Isidoro! — zawołał męski głos.
— Isidoro! — dołączył do niego kobiecy.
Isidoro spiął się w sobie, Cahir zerknął na niego kątem oka.
— Rodzice? — Tylko poruszył wargami.
Isidoro ledwie dostrzegalnie skinął głową. Zacisnął usta, łzy napłynęły mu do oczu. Było mu zimno, był zmęczony i śpiący, tęsknił do rodziców. Ale postanowił, że pójdzie do NASA, że spełni swoje marzenie. Zamierzał dopiąć swego, choćby nie wiem, jak miało to być bolesne.
— Isidoro!
Isidoro zamknął oczy, zacisnął dłonie w piąstki i aż skulił się w sobie. Nie wyjdzie. Choćby nie wiem, co.
— Panie D'Arienzo, odczyt z nadajnika lokalizuje przedmiot, nie osobę... — Kolejny męski głos, najpewniej policjanta.
— Znam mojego syna. Isidoro nigdy nie rozstałby się ze swoim teleskopem.
Żwir zachrzęścił pod butem policjanta, gdy ten poruszył się nerwowo.
— Może nie po dobroci... To jest zła dzielnica, pana syn...
Policjant z jakiejś przyczyny urwał. Isidoro wiedział, dlaczego - tata na niego po prostu popatrzył. Potrafił tak. Jedno spojrzenie, w którym nie było groźby, nagany, drwiny, niczego negatywnego. Ale druga strona od razu wiedziała, że nie powinna była tego mówić, nie powinna była się tak zachować.
— Znam mojego syna — powtórzył. Spokojniej, łagodniej.
Isidoro czuł, jak łzy płynął mu po policzkach, ale siedział nadal. Postanowił. I nic tego nie zmieni.
Nic.
Absolutnie nic.
— Isidoro!
Prawie nic.
— Mattia!
Isidoro wstał, wgramolił się na murek. Plecak go prawie przeważył, chłopiec utknął z jedną nogą za murkiem, ale w końcu przez niego przelazł. Mattia niemal go staranował. Objął na oślep i ze wszystkich sił, nie zwracając uwagi na to, że nadepnął mu na stopę.
A potem obaj po prostu się poryczeli.
— Mówiłem, że nic mu nie będzie. Głupi ma zawsze szczęście.
Luciano stał oparty nonszalancko o maskę samochodu policyjnego, od niechcenia poprawił okulary. Obserwował swoich zasmarkanych, młodszych braci z pozorną obojętnością. Ale tylko pozorną.
Isidoro tonął w objęciach ojca, matki i brata. Ich ciepło suszyło łzy, odpędzało wszelki lęk. Zapewniało, że jest już w porządku, że cokolwiek złego się wydarzyło, cokolwiek Isidoro nabroił, wszystko to zostało wybaczone. W końcu chłopiec przetarł zagilany nos, uśmiechnął się i drgnął, gdy sobie o czymś przypomniał.
— Cahir!
Isidoro złapał Mattię za rękaw, pociągnął za sobą, tak jak miał w zwyczaju.
— Musisz poznać Cahira, on jest super! Na pewno się polubicie!
— Poczekaj!
Wbrew słowom, Mattia nie stawiał dużego oporu, ale nie miało to znaczenia. Isidor jak zwykle nie zwracał uwagi. Podszedł wychylił się za murek.
— Chodź, Cahir!
Ale za murkiem nikogo nie było.
Isidoro wołał jeszcze Cahira, ale na próżno. Chłopiec się nie pojawił, zaś Isidoro w końcu wsiadł z rodzicami do samochodu, dał się opatulić kocem z apteczki.
— A wiesz coś więcej o tym Cahirze? — zagaił go Mattia, gdy wracali już do domu. Isidoro zaraz się ożywił i poweselał.
— Tak! Wiem, do której klasy chodzi! Do 2h! Zobaczymy się w szkole!
Mattia popatrzył na niego ze zdziwieniem.
— Ale u nas mnie ma aż tylu klas. Na pewno "h"?
Isidoro przechylił głowę zdziwiony. Wtedy odezwał się milczący do tej pory Luciano:
— Pewnie, że "h". W państwowych szkołach to pewnie jest i więcej klas. I w każdej po trzydzieści dzieciaków, nie?
— W państwowych?
— No tak. My chodzimy do prywatnej. Nie do tej mordowni, do której biorą wszystkich. — Luciano popatrzył na swojego brata, w jego spojrzeniu znów błysnęła wyższość człowieka, który zdał egzamin szóstoklasisty. — Co ty wiesz o życiu...
— Luciano!
Wzrok najstarszego z braci spotkał się w lusterku z ganiącym wzrokiem matki. Luciano skrzyżował ramiona na piersi i odwrócił się do okna. Mijane krajobrazy stały się dla niego nagle bardzo zajmujące.
— Nie smuć się, Isidoro. Może się jeszcze spotkacie... — Mattia próbował podnieść brata na duchu.
Isidoro patrzył w czubki swoich przemoczonych butów. Trawił nowe informacje. A gdy przetrawił, podjął decyzję.
— Tak. Spotkamy się w NASA.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz