niedziela, 16 maja 2021

Od Cahira — Event

Nicolas,
zdumiałeś się zapewne, widząc na kopercie moje imię i nazwisko. Nie widzieliśmy się od ośmiu lat, nie słyszeliśmy od sześciu. Pochłonięci własnymi sprawami, trochę o sobie zapomnieliśmy. Nie wiem, jak przyjmiesz ten list. Jeżeli wieści od starych znajomych Cię nie zajmują, nie musisz kłopotać się wysyłaniem mi odpowiedzi. Jestem świadomy, że przypominanie o sobie po tak długim czasie może nie być postrzegane w dobrym tonie, zwłaszcza gdy robi się to w tak pretensjonalno-oficjalny sposób, nadając wiadomość pocztą. Musisz jednak mi to wybaczyć. Nie posiadam Twojego aktualnego numeru telefonu, a na żadnym portalu społecznościowym nie udało mi się odnaleźć Twojego profilu. Mam nadzieję, że nadal mieszkasz pod tym samym adresem i mój list dotrze do Ciebie bez przeszkód. 
Piszę, bo chciałbym pokrótce opowiedzieć Ci o tym, co spotkało mnie po opuszczeniu Toulonu. Bo widzisz, nasz rodzinny Toulon... Ostatnimi czasy wiele o nim myślę, często wracam do niego we wspomnieniach. Niekiedy, widząc go oczami wyobraźni, żałuję wyjazdu do Paryża. Paryż, widzisz, miał być tylko chwilową ucieczką, odskocznią, małą przygodą. Ta przygoda trwa już niemal dekadę. I choć jeszcze nie planuję jej kończyć, to... Tak, być może podjąłem decyzję o opuszczeniu Toulonu zbyt pochopnie. Niekiedy sam jestem zdumiony, z jaką łatwością go porzuciłem.
Wiesz, Nicolas, tu, w Paryżu, jest pewne miejsce, w którym lubię się zatrzymywać. To most Aleksandra III. Czasem, opierając się o balustradę, patrzę w zielony ściek Sekwany, przypominam sobie lazurowe wody Morza Śródziemnego, wiejącą znad fal bryzę. Toulon to piękne miasto, musisz to przyznać. Jego obraz często towarzyszył mi w podróży. 
Do Paryża wyjechałem po rzuceniu studiów. Niezwłocznie. Nie zrozumiesz tego zapewne, ale żałuję czasu, który spędziłem na uniwersytecie. Podjąłem naukę chyba wyłącznie dla aprobaty otoczenia i za Twoją sugestią, bo na pewno nie z pasji i własnej potrzeby. Sam pamiętasz zapewne, że bardziej od poszerzania wiedzy zainteresowany byłem korzystaniem z uroków studenckiego życia. Nie byłem pilnym studentem. Za sprawą sprytu i szczęścia prześlizgując się z semestru na semestr, lekceważyłem swoje obowiązki, wynajdując sobie coraz to nowe rozrywki. Naturalnie, nie trwało to długo. Na drugim roku dorobiłem się dwóch poprawek oraz nagany z ostrzeżeniem za niestosowne zachowanie. Był to dla mnie pretekst, by zakończyć studia, bo, oczywiście, myślałem o tym od dawna. A jeżeli chodzi o tę naganę... Cóż mogę powiedzieć? Stosowanie się do uczelnianego regulaminu uważałem wówczas za coś będącego poniżej mojej godności, a do wdawania się w bójki zawsze miałem naturalny talent. Poza tym: w tym przypadku nie była to moja wina. Belmaro popchnął mnie pierwszy. A dwójkę wybiłem mu przypadkowo, przyrzekam. Celowałem w nos.
Domyślam się, że moje odejście z uniwersytetu sprawiło Ci zawód. Nie rozmawiałem z Tobą o tym, nie dowiedziałeś się ode mnie, że rzucam naukę. Świadomie unikałem wtedy konfrontacji. Obawiałem się Twojej reakcji, nie chciałem Cię rozczarować. Wybacz. Nie rozegrałem tego najlepiej. Miałem wyrzuty sumienia, odchodząc. Mimo to próbowałem tłumaczyć samemu sobie, że postępuję właściwie. Widzisz, inżynieria nigdy tak naprawdę mnie nie zajmowała, z matematyką bywało u mnie różnie, z rysunkiem miewałem problemy. Gdy sięgam pamięcią wstecz, mam wrażenie, że gdyby nie Twoje wsparcie, nie przetrwałbym na studiach tygodnia. Dziękuję za pomoc, jaką od Ciebie otrzymywałem. Byłeś wybitnym studentem, posiadałeś ogromną wiedzę, darzyłem Cię szacunkiem. Zawsze orientowałeś się we wszystkim znacznie lepiej ode mnie. 
Wiesz, Nicolas, jeżeli chodzi o inżynierię... To wciąż nie daje mi spokoju. Ja naprawdę wierzyłem, że ulegnę czarowi uniwersyteckiej atmosfery, że obudzi ona we mnie ambicje, że pewnego dnia stanę się tak zaangażowanym studentem jak Ty. Wtedy nie wiedziałem, czego chciałem. Może gdybym zdecydował się na inny kierunek...
Ale po co teraz o tym myśleć.
Wracając do Paryża: na początku nie wiodło mi się najlepiej. Długo by mówić o tym, co spotkało mnie w pierwszych tygodniach mojego pobytu w stolicy. Trafiłem do niej bez wykształcenia, bez znajomości, prawie bez pieniędzy. Miałem tam co prawda ciotkę i wuja, nie byłem ze wszystkim sam. Ich wsparcie pozwoliło mi stanąć na nogi stosunkowo szybko. Znalazłem pracę. Nie najlepszą co prawda, ale pozwalającą się utrzymać.
Chcąc wyprowadzić się od rodziny, zacząłem rozglądać się za nowym lokum. W gazecie natknąłem się na ogłoszenie, w którym pewna kobieta pisała, że szuka współlokatora do wynajęcia mieszkania na Montmartre. Zadzwoniłem do niej. Wiedziałem, że Montmartre to stara dzielnica, nieco szemrana, słynąca z labiryntów ciasnych uliczek, niesławna z... wielu powodów. I niedroga jak na Paryż, co było dla mnie kwestią kluczową. 
Z kobietą z ogłoszenia dogadałem się od razu, szybko umówiliśmy się na wspólne oglądanie mieszkań. Wybraliśmy, oczywiście, najtańsze. Dwupokojowe, w umiarkowanie dobrym stanie, z widokiem na okno naprzeciwległej kamienicy, w ciekawej lokacji, bo znajdujące się w pobliżu placu Pigalle. Tak, tego placu Pigalle. Miejsca, w którym za dnia licznie gromadziła się paryska bohema. Miejsca, które w nocy przeistaczało się w największą francuską ulicę czerwonych latarni. Nie łap się za głowę, Nicolas. Nie jestem dumny, że rezydowałem kiedyś w takiej okolicy, choć teraz, po latach, wspominam ten okres z cieniem uśmiechu. Sam rozumiesz, byłem wtedy młody. Do sąsiedztwa Pigalle nie przywiązywałem aż tak wielkiej wagi. Może w pewnym stopniu nawet mnie ono intrygowało.
Kobieta z ogłoszenia to tak właściwie Kai Montgomery. Gdy ją poznałem, zajmowała się... właściwie niczym. Próbowała swoich sił trochę jako początkująca wokalistka, trochę jako aktorka-amatorka. Grywała w podrzędnych knajpach, śpiewała za półdarmo, gdzie się dało. Nie ulegało wątpliwości, że nie była rodowitą paryżanką. Posiadała dość egzotyczną urodę, choć przez grzeczność nie pytałem jej, skąd pochodzi i co tak właściwie robi w stolicy.
Tak czy inaczej, ja i Kai stosunkowo szybko odnaleźliśmy wspólny język. Już po miesiącu funkcjonowania pod jednym dachem weszliśmy ze sobą w doskonałą komitywę. Jej nie przeszkadzało, że niekiedy dokładałem się do czynszu mniej, niż powinienem. Mnie nie przeszkadzała ciągła obecność w naszym mieszkaniu któregoś z jej licznych znajomych.
Nie przyznaję tego chętnie, ale wiele Kai zawdzięczam. Jako że przebywała w Paryżu dłużej ode mnie, pokazała mi miasto, wprowadziła w życie lokalnej bohemy artystycznej, z którą była, cóż, w pewien sposób spoufalona. To ona także po raz pierwszy zaprowadziła mnie do Pazyfae.
Pazyfae to... specyficzny lokal. Biedny i tani, ale mający w sobie dekadencki urok, przyciągający do niego ludzi młodych, ambitnych i poniekąd zdolnych. Niezależnie od pory oblegać go zwykli samozwańczy poeci, obdarci malarze, rozpici muzycy, komicy za dychę. Kai w Pazyfae bywała regularnie, była tam rozpoznawalna. Powiedziałbym, że cieszyła się tam pewną popularnością, szczególnie wśród młodych mężczyzn. 
W Pazyfae całkiem mi się spodobało, nie było tam miejsca na nudę. Zawsze znalazł się ktoś, kto rzępolił coś w kącie, recytował coś z namaszczeniem, kreślił coś węglem w zeszycie z językiem między zębami. Atmosfera Pazyfae, cóż, inspirowała mnie. Jako dzieciak chciałem być artystą. Nie posiadałem jednak żadnych talentów, na niczym się nie znałem. Jedyne, czym mogłem się poszczycić, to wrodzony spryt, skłonność do cwaniactwa i zręczne ręce. W karty także umiałem grać, w Paryżu nie było to niczym niezwykłym. Grywałem często, nabyłem nowe umiejętności, nauczyłem się kilku sztuczek. Sam widzisz, Nicolas, mając dryg do kart, nie pozostawało mi nic innego, jak zostać w Pazyfae szulerem-amatorem. 
Pierwszy rok w Paryżu spędziłem nie zajmując się niczym konkretnym. Pracowałem dorywczo, piłem tanie wino, przesiadywałem w Pazyfae, szlajałem się po paryskim bruku, ćwiczyłem się manualnie, wykonując sztuczki zręcznościowe: najpierw z kartami, potem z butelkami i monetami. Te z monetami, nawiasem mówiąc, były moją specjalnością. Lubiłem sprawiać, że znikały. Szczególnie gdy nie należały do mnie.
Kai tymczasem osiągała pierwsze sukcesy, jej kariera powoli nabierała rozpędu. Zaczęła regularnie śpiewać w Les Amis, jednej z lepszych knajp na Montmartre. Tam przyuważyła ją właścicielka Messaline, skromnego, niezbyt popularnego teatrzyku, położonego przecznicę dalej. Kai otrzymała od niej wizytówkę i propozycję pracy. Parę dni później stawiła się na rozmowę wstępną. Została przyjęta. W Messaline występowała głównie w chórze, potem zagrała kilka drugoplanowych ról. Jakiś czas później przeniosła się do Comédie Bastille. Nie zdobyła tam popularności. Dyrektor teatru rzadko wypuszczał ją na scenę, choć miała głos, dykcję i fizyczne warunki. Kręcił nosem na fakt, że nie ukończyła szkoły aktorskiej, sądził ponadto, że brakuje jej kilku centymetrów wzrostu.
Gdy Kai grała w Bastille, ja pracowałem jako kelner w Chez Toinette. W wolnych chwilach testowałem na znajomych z Pazyfae triki karciane własnego autorstwa. Zacząłem interesować się iluzją. Za pożyczone pieniądze nabyłem bilety na magików, mających w najbliższym czasie zjawić się w Paryżu. Miałem okazję obejrzeć na przykład show Ksandra Wspaniałego, iluzjonisty-zawodowca z Petersburga. Bywałem także na Mruczinim, a właściwie Cervanie Teroise, artyście, któremu udało się zdobyć popularność dzięki kilku zabawnym sztuczkom z udziałem tresowanych kotów. Parę razy poszedłem na pannę Vishę alias Madeleine Zabini, specjalizującą się w trikach ze sztyletami. Słyszałem, że godny uwagi jest także Wielki Delaney, pojawiający się regularnie w Cirque d'Hiver. Nie spodobał mi się jednak. Był zbyt przystojny. I zbyt utalentowany jak na kogoś w moim wieku.
W tym samym czasie, w którym straciłem posadę w Toinette, Kai odeszła z Bastille. Nie mogła zaakceptować warunków, jakie starał się narzucić jej dyrektor. Znaleźliśmy się w trudnej sytuacji. Po raz pierwszy zacząłem poważnie rozważać powrót do Toulonu. Kai, widząc, że podupadłem na duchu, zaproponowała półżartem, byśmy wyszli na ulicę. Powiedziała, że ona weźmie gitarę, ja karty, i spróbujemy zarabiać tak, jak każdego dnia robią to setki paryskich artystów. Zgodziłem się. W zasadzie nie miałem wyboru. 
Okazało się, że zabawiając turystów na placu przed Palais-Royal można konkretnie zarobić. Zajmowaliśmy się tym przez kilka tygodni. Bycie ulicznym artystą w Paryżu nie było lekkie. Po pewnym czasie zaczęło nas to nużyć, mieliśmy dość. By przełamać monotonię, zaczęliśmy ze sobą rywalizować. Zakładaliśmy się, kto danego dnia zarobi więcej, ona, uwodząc młodzieńców śpiewem, czy ja, kokietując podlotki zręcznością dłoni. Co mogę powiedzieć? Wygrywała prawie zawsze. Czasem, chcąc ratować swój męski honor, oszukiwałem, że zarobiłem więcej, niż w rzeczywistości. Ciężko mi to przyznać, ale wtedy niełatwo mi było z nią konkurować. Kai miała coś w sobie. Trudno było przejść obojętnie, gdy siedziała na placu z akustyczną gitarą na kolanach, w sukience hiszpance, z włosami związanymi w niedbały węzeł. Wiedziała, jak się uśmiechać, by ujmować, wiedziała, jak patrzeć, by ktoś czuł się wyróżniony jej spojrzeniem. Miała charyzmę, której wtedy mi brakowało. W tamtym czasie nie potrafiłem jeszcze sprzedać tego, co robiłem. Dopiero uczyłem się występować przed publicznością.
Na ulicy nie występowaliśmy długo. Kai jakiś czas później wróciła do śpiewania w Les Amis, a ja, cóż, zostałem kurierem. Miałem szczęście zawrzeć w tym czasie interesującą znajomość z Mattią D'Arienzo, iluzjonistą z Élysée, występującym pod pseudonimem Hrabia. Zaoferował mi on posadę w Odeonie, teatrze, w którym zwykł występować. Miałem zostać jednym z jego asystentów, pomagać mu zza sceny. Współpracowałem z nim przez pewien czas. W zasadzie: parę lat. Hrabia okazał się człowiekiem dobrym i hojnym. Udzielił mi wsparcia finansowego, umożliwiającego rozpoczęcie profesjonalnej kariery na deskach dużych paryskich teatrów. 
A Kai? Kai dostała angaż w Bataclanie. Zagrała tam Norę w spektaklu Dom lalki. Rola ta przyniosła jej pewien rozgłos. Przez parę tygodni można było podziwiać jej sylwetkę na plakatach promujących spektakl. Kai, cóż, miała wtedy co robić. Ja także. Nasze drogi rozeszły się na pewien czas. Wyprowadziliśmy się z Montmartre. Nie musieliśmy dłużej mieszkać razem. Zarabialiśmy tyle, że mogliśmy przestać skręcać papierosy i pić Don Raffiana na placu Pigalle. Nagle okazało się, że możemy raczyć się burgundem i palić błękitne Gauloises w Montparnasse. 
Można powiedzieć, że u boku Hrabiego moja kariera nabrała rozpędu. Siedem lat po opuszczeniu Toulonu posiadałem już własne rekwizyty, zwierzęta, asystentów, szafę wypełnioną frakami, garderobę w Théâtre de la Ville i pewną renomę w Paryżu. Zatrudniłem także na pewien czas asystentkę sceniczną, niejaką Sophie Egberts. Byłem z niej zadowolony, lecz pech chciał, że puściła mnie kantem, gdy tylko Wielki Delaney ogłosił wakat po tym, jak występująca z nim dotychczas Lea Harwell skręciła kostkę podczas wypadku na scenie.
Potrzebowałem szybko znaleźć kogoś na miejsce Sophie. Niewiele kandydatek spełniało moje oczekiwania. Zwróciłem się więc do jedynej osoby, która w tamtym momencie mogła mi pomóc. Kai, naturalnie, nie zgodziła się od razu. Była pochłonięta własną karierą. Na szczęście znałem ją nie najgorzej. Wiedziałem, jak ją przekonać. 

~*~

Siedział z nogą założoną na nogę, rozpierał się na krześle. Gdy opuścił brodę, cień cylindra przesłonił mu oczy. Nie patrząc na publiczność, od niechcenia podrzucił w dłoni laskę zwieńczoną głową ryczącego lwa, w locie złapał ją wpół, obrócił w palcach. Mimowolnie stuknął nią o parkiet, wstając. Szepty i szmery ucichły jak nożem uciął.
— Wszyscy, którzy zebrali się tutaj, by obejrzeć występ magika, wyjdą stąd rozczarowani — oświadczył Cahir. W wielkiej sali Odeonu panowała niczym niezmącona cisza. Przechadzając się po scenie, słyszał dźwięk własnych kroków. — Powód jest prosty. Nie jestem magikiem, nie zajmuję się czarowaniem. Nie mam żadnej cudownej sztuczki do zaprezentowania. Jestem oszustem i wprowadzam w błąd. Tym, co mam do przedstawienia, są fałsz i blaga. Nie będziecie mieli okazji oglądać realnej magii, wasze zmysły nie zostaną zaczarowane. Tylko oszukane — uśmiechnął się połową ust. — Ale kłamstwem tak doskonałym, że przez chwilę uwierzycie, że to prawda.
Stanął za krzesłem, poczekał, aż obleje go blask reflektorów. Chwyciwszy oparcie, przechylił mebel na jedną nogę, potem na drugą, prezentując publiczności, że przedmiot jest zupełnie pospolity.
— Nie jestem czarnoksiężnikiem, nie posiadam ponadludzkich zdolności. Jestem zwykłym człowiekiem, który będzie potrzebował pomocy.
Sięgnął pod klapę fraka, wyciągnął spod niej złożony w kostkę materiał. Ujął go w obie dłonie, rozpostarł jednym strzepnięciem. Nakrywszy nim krzesło, potrząsnął dłońmi szybko, ledwie dostrzegalnie, pozwalając, by materiał falował i marszczył się, nieznacznie wznosił i opadał. Gdy objął krzesło po raz ostatni, Cahir, teatralnie zamaszystym ruchem ramienia, odrzucił go w bok, za scenę.
Publiczność ochnęła. Rozległy się brawa. Uprzejme, choć nieco skąpe. Jeden z siedzących pod sceną mężczyzn zagwizdał zalotnie.
Kai, w gorsetowej sukience, podniosła się z krzesła powoli, z niewymuszonym wdziękiem. Przeszła kilka kroków, kołysząc biodrami, ciągnąc za sobą tren, składający się z koronek, falbanek i farbowanych piór, przypominający złożony ogon pawia. 
Skłoniła się lekko, po dworsku.
— Dobry wieczór, panie O'Harrow.
Cahir skinął jej głową.
— Dobry wieczór, panno Montgomery.
Zwrócił się do publiczności, niezobowiązująco podpierając się na lasce.
— Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że posiadam pewną niebywałą zdolność. Umiem oszukiwać na odległość, nie używając rąk. Jestem w stanie powiedzieć, co mieści się w pudełku, nie otwierając go. Potrafię stwierdzić, co znajduje się w czyjejś kieszeni, nie zaglądając do niej. Nie wierzycie? — zaśmiał się miękko, krótko. — Dobrze. Panno Montgomery, proszę zwerbować mi tu kilku ochotników z widowni.  
Kai, odsłaniając zęby w uśmiechu, kiwnęła głową. Zeszła ze sceny po schodach. Rozglądając się, przeszła wzdłuż pierwszego rzędu. Wyciągnięte dłonie, głównie męskie, machały do niej z różnych stron. Kilku młodzieńców głośno zachęcało ją, by ich wybrała. Przestało być cicho, podniosły się szepty, zrobił się gwar.
Cahir, nieruchomy jak posąg, obserwował obojętnie, jak Kai prowadzi na scenę trzech mężczyzn i dwie kobiety. Grzecznie wskazała im miejsce, w którym mieli stanąć, pomogła się ustawić. Cahir, zachowując widoczny dystans, zatrzymywał się przed każdym po kolei.
Pierwsza była kobieta. Niezbyt urodziwa. Miała nieszczęście stać tuż obok Kai, a na domiar złego także być ubrana na biało. 
— Banknot o nominale dziesięć euro.... — zaczął.
Nieładna sięgnęła do kieszeni. Cahir powstrzymał ją ruchem dłoni.
—...oraz monety o wartości: jeden euro, dwa razy po dwa euro, dwadzieścia centów, trzy razy po jeden cent.
Poprosił Nieładną, by pokazała pieniądze publiczności. Brawa. Nie dbając o nie, ruszył dalej.
— Kluczyki od peugeota. 
— Zapalniczka dupont i paczka Gauloises.
— Rachunek z La Coupole.
— To ciekawe. Doprawdy, nie spodziewałbym się tego po panu — zaśmiał się Cahir, stając przed ostatnim ochotnikiem. — Pluszowy kot!
Starszy mężczyzna uśmiechnął się przepraszająco.
— Niestety — powiedział takim tonem, jakby czuł się winny, że sztuczka się nie udała.
— Niestety? — powtórzył Cahir do krawatowego mikrofonu, by siedząca w dalszych rzędach publiczność mogła zorientować się w sytuacji. — Jest pan pewien?
— Nie mam takiej rzeczy.
— Nie ma pan? Może pan sprawdzić?
Mężczyzna sięgnął do kieszeni. Obróciwszy pluszaka w palcach, popatrzył na Cahira, zamrugał intensywnie. Nie-miałem-tego-gdy-tu-wchodziłem. Cahir uśmiechnął się połową ust. No-pewnie-że-nie.
Subtelnym gestem dłoni polecił Kai, by odprowadziła ochotników na miejsca. Skłonił się nisko.
— Aplauz dla asystentów.
Poczekał, aż każdy usiądzie, aż Kai wróci na scenę, aż hałas ucichnie. 
— Nazywanie mnie magikiem jest nieodpowiednie — powtórzył. — Jestem tylko bardzo dobrym blagierem lub, jeżeliby posługiwać się profesjonalną nomenklaturą: iluzjonistą. Człowiekiem, który potrafi wykonywać czynności zwykłe w sposób niezwykły.
Zaklaskał. Tak, jak przed chwilą robiła to jedna z kobiet na widowni, jak zwykły czynić to paryżanki. Spokojnie, wolno, od niechcenia. Dźwięk uderzających o siebie dłoni przeszedł w trzepot skrzydeł. Grupa kanarków uleciała spomiędzy jego palców, przemknęła przez salę nad głowami widzów. Damski głos z pierwszego rzędu pisnął histerycznie.
— I przemieniać rzeczy cudowne w trywialne.
Ostatni kanarek przysiadł na jego palcu, zamachał rozrzuconymi do lotu skrzydłami. Cahir poruszył dłonią, zaprezentował go publiczności. Nakrywszy kanarka drugą ręką, przyłożył ją do ust, nabrał powietrza w płuca, dmuchnął. Białe ścinki zamigotały w powietrzu, wirując, zaczęły opadać na scenę. Cahir otworzył dłonie. Były puste. 
— Każda osoba, która przyszła tu dzisiaj, by obejrzeć magika, wyjdzie stąd rozczarowana — powiedział, siadając na krześle, czując czyjąś obecność za plecami. Kai stała tuż za nim. — Ale wszyscy ci, którzy zebrali się tutaj, by ujrzeć oszustwo doskonałe, zostaną usatysfakcjonowani. 

~*~

W Toulonie w najbliższym czasie pojawiać się nie zamierzam, ale jeżeli trafisz kiedyś do Paryża i miałbyś ochotę mnie widzieć, Nicolasie, daj mi znać. Porozmawiamy jak starzy przyjaciele, zwiedzając muzeum w Luwrze, powspominamy, przechadzając się po moście Aleksandra III, podziwiając widok na Les Invalides. 
Wraz z listem przesyłam Ci czterysta euro. Pieniądze, które pożyczyłem od Ciebie na studiach, a które teraz zwracam. Nie odsyłaj mi ich, możesz wziąć je bez obaw. Zarobiłem je samodzielnie, w uczciwy sposób. Jeżeli nie chcesz ich mimo to, przekaż je na cel, który wyda Ci się szczytny. Możesz także kupić swojej mamie prezent w moim imieniu. Zawsze dobrze mnie traktowała. Pozdrów ją ode mnie. Mam nadzieję, że miewa się dobrze.
Jeżeli mój list Cię znudził, wybacz. Uznałem za stosowne opowiedzieć Ci, gdzie się podziewałem i co robiłem przez kilka ostatnich lat. Nie wiem, jak przyjmiesz moje wyjaśnienia. Pozwalam sobie żywić nadzieję, że za kilka tygodni listonosz dostarczy mi wiadomość, z której dowiem się, jak Tobie wiedzie się w Toulonie. Wierzę, że także masz wiele do opowiedzenia.
C. O'Harrow, Twój stary przyjaciel

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz