sobota, 8 maja 2021

Od Tassariona CD. Nikolaia

Karmazynowe ślepka wędrowały po łaźni w poszukiwaniu sterty poniszczonych już, nie najlepiej się prezentujących ubrań, a tassarionowe, spiczaste uszy wyłapywały kolejne słowa stojącego nieopodal natręta, wyraźnie uwielbiającego dźwięk własnego głosu i którego wypowiedź, przypominała raczej przydługi wykład, niżeli szybką wymianę zdań. Westchnął cichusieńko, nie chcąc przypadkiem zdradzać swego znudzenia przed płowowłosym mężczyzną. Niewielki ręcznik, przytrzymywany zaledwie jedną ręką, dalej nie zjechał nieszczęśliwie po odkrytych pośladkach, dziękować bogom, resztkami jakichkolwiek swych sił przylegając do wilgotnego, wampirzego ciała — białego i wyjątkowo szczupłego, idealnie prezentującego wystające żebra oraz obojczyki, a mogłoby się również wydawać, że i wymarzniętego, nawet jeżeli ten dopiero co wyszedł z bali po brzegi wypełnioną gorącą, parującą wciąż wodą. Odwrócił głowę, zerknął przelotnie na krawca i tylko kiedy ułożył swe spojrzenie na, należących do niego, koszuli oraz spodniach, dostrzegł malujący się na opalonej twarzy dziarski uśmieszek. Tassarion rzucił się do przodu, a serce, gdyby nie martwe, przyspieszyłoby w jednej sekundzie, pompowane nagłym przypływem adrenaliny. Ciche przekleństwo wyrwało się spomiędzy bladziutkich warg. Nieznajomy okazał się szybszy.
Przewrócił oczami, prychnął z niezadowolenia, a na koniec machnął zaledwie wolną dłonią, szybko zdając sobie sprawę, iż nie wyjdzie stąd tak szybko, jakby tego chciał. Białowłosemu nie pozostało nic innego, jak tylko przeczekać wygłupy gildyjnego krawca i przygotować się na kolejne starcie z rozgniewaną Iriną, bo Tassarion znów nie pojawił się na śniadaniu. Nawet jeśli nie miało to być z jego winy, nie sądził, by kucharkę jakkolwiek to obchodziło. Nie, kiedy ten już dość dawno zdołał trafić na jej własną, czarną listę.
— Oh, oczywiście — odparł z udawanym entuzjazmem, a na wampirzą twarz wstąpił szeroki uśmiech, który mimo wszystko szybko zmienił się w grymas niezadowolenia. Być może po kolejnych czterech butelkach wina, Tassarion faktycznie byłby w humorze, by jakkolwiek zabawiać swojego rozmówcę. Nie jednak kiedy tak bestialsko przerwano mu relaksującą kąpiel, a sam białowłosy wciąż czuł zmęczenie po nieprzyjemnej, pełnej koszmarów nocy. — Ostrouchy student bez jakichkolwiek umiejętności magicznych, dobre sobie. Szybciej niż w mundurku wylądowałbym na stosie. — Nie słyszał nigdy o potężnych, elfich rodach poza granicami Toirie, gdzie ich lud, dzięki swej nadzwyczajnej więzi z siłami nadnaturalnymi oraz wyjątkowej łatwości w posługiwaniu się sztuką magiczną, zdołał zaskarbić sobie przychylność reszty, kształtujących się w stolicy Defros, magów. Od dawien dawna nie była im znana potęga, którą opiewano w opowiadających o czasach sprzed boskiej wojny, pieśniach, a losy sporej ich większości, o ile nie dotyczyły ukrywających się oraz kultywujących elfią kulturę jednostek, kręciły się wokół zapyziałych ulic, ludzkich uprzedzeń, głodu i zwykłej nędzy. Nieraz zastanawiał się, czy wcześniej nie był przypadkiem kolejnym, żebrzącym na skraju ulicy, ukrywającym ostre ucho pod grubym kapturem. Ostre ucho, które naraziło go na nieznajomy atak, doprowadzając niemalże do śmierci. Być może tamtego dnia śmierć okazałaby się łaskawszym towarzyszem, niżeli ten, który skazał go na dwieście lat nieustających tortur.
A jednak uchodził za wykształconego. Potrafił czytać, pisać, używać słów mądrych i trudnych, a przede wszystkim posiadał umiejętność idealnego wpasowania się w towarzystwo z wyższych sfer, czy to podczas hucznych bankietów, czy przy zwykłej rozmowie do kieliszka, zazwyczaj drogiego, wyśmienitego wina. Być może dlatego tak bardzo przypodobał się swemu panu. Dlatego, iż potrafił zapewnić mu prawdziwie sycące posiłki, nie przynosząc, jak cała reszta, wychudzonych, bezdomnych dzieciaków, chorowitych dziwek czy prostych pijaków, którzy to nieraz wałęsali się nocami po ciemnych, niebezpiecznych zakątkach Toirie. Jedyne co Tassarion dostawał w zamian to przegniła, szczurza jucha i te baty, które pozostawiły po sobie wyraźną pamiątkę na odkrytych właśnie plecach wampira.
— Żaden styl, żaden imidż — powtórzył słowa krawca, w przeciwieństwie do płowowłosego, drugi z rzeczowników akcentując wzorowo. Prychnął z niezadowolenia niczym rozwścieczone kocisko, zaraz do swego rozmówcy odwracając się plecami – tymi samymi, przyozdobionymi, towarzyszącym tym w okolicach brzucha i, wciąż nie do końca zagojonej, na szlachetnym poliku, licznymi bruzdami. — Nie każdy ma szafę wypchaną szmatami, przepraszam bardzo. — Zerknął przez ramię, raz jeszcze wbijając spojrzenie w bursztynowe ślepia krawca. Już miał się uśmiechnąć, już miał być miły (wszystko, byleby ta farsa zakończyła się jak najszybciej, jak najprędzej), kiedy do elfich uszu dotarł kolejny komentarz mężczyzny, tak w zupełności zbędny. Przewrócił oczami, układając kciuk oraz palec wskazujący zaraz u nasady prostego nosa. Westchnął cichutko. — Czy mogę z powrotem swoje ubrania, proszę?
Wampirza dłoń powędrowała w stronę blondyna, wyczekując miękkiego dotyku poniszczonych ubrań.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz