wtorek, 11 maja 2021

Od Marty CD Tassariona

Noce z każdym dniem stawały się coraz cieplejsze – tak jak dnie, teraz wypełnione wiosennym słońcem, brzęczeniem trzmieli poszukujących wymarzonej słodyczy (och, jak Marta chętnie skosztowałaby jej wraz z nimi) lepiącej się gdzieś w okolicach barwnych koron kwiatów oraz pyłkami klejącymi się do warg i pozostawiającymi po sobie jedynie gorzki posmak – ten tym bardziej prowokował rudowłosą pannicę do zostania jakąś puchatą pszczółką uganiającą się za cukrem skrywanym w lepkim miodzie. Jednak pozostawała jej jedynie radość płynąca wprost z rosy spływającej po głęboko zielonych już liściach, nawilżonych porankami i wysuszonych wieczorami; intensywnym deszczem w ciągu ostatniego tygodnia pobłogosławione nie zostały. Nie przeszkadzało to jednak roślinom w intensywnym wzroście, wręcz przeciwnie, bo trawa już dawno wyglądała poza kobiece kostki, chłonęła swą naiwnie dziecinną zielonością nieznany jej jeszcze świat, poszukiwała zapachów, rozkoszowała się barwami.
Żyło. Żyło wszystko, żył więc i wiosenny świat, w który istota Marcioszki zdawała się wpisywać wręcz perfekcyjnie – bo ta jej intensywność, ta rumiana barwa, którą zawsze przyprawione były jej poliki i nasycenie modrości w oczach wpisywało się w otaczający ich krajobraz łąk i pól – w te pierwiosnki, w te hiacynty i w te krokusy, w te cudowne tulipany, które w tym roku udało jej się wyhodować i teraz tak pięknie kwitły w gildyjskim ogrodzie. Była z nich bardzo dumna, niczym matka wypuszczająca swe dziatki wprost w niebezpieczny świat, niemogąca już objąć ich swoim ramieniem, niemająca możliwości osłonić delikatną, aczkolwiek przyzwyczajoną do ciężkiej pracy, dłonią przed cudzym, surowym spojrzeniem.
A spojrzenie zazwyczaj należało do ptaków, które zdążyły założyć swe gniazda pomiędzy gałęziami kwitnących na biało jabłoni, śliw czy kasztanowców. Niedługo, dosłownie już za chwilę Martusia miała wyganiać z ogrodu gildyjskie kociska, które czaiły się tylko na podloty podziwiające świat z tak niskiej perspektywy. Z tymi swoimi żółtymi zajadami w dziobach, z tym naiwnym spojrzeniem dziecka, z tą niepłochliwością, którą wyrabiały sobie dopiero z upływającymi dniami.
Dnie więc coraz cieplejsze, a noce wcale im nie ustępowały, choć prym gorąca i zbliżających się upałów oddawały z naturalnością wpisaną w ich byt; nie przeszkadzało to im jednak w zmuszaniu gildyjczyków do otwierania okien nocą, do uchylania szkła i wpuszczania choć odrobiny powietrza do pomieszczeń. Do zrzucania kołder na podłogę, bo wszelakie zgięcia kończyn zaczynały zbierać pomiędzy skórą pot, a ta skóra kleiła się i przywoływała do umysłów jedynie nieprzyjemne skojarzenia, ewentualnie kusiły nocne mary i inne zmory, zachęcały te do zajęcia swego miejsca na piersi nieszczęśnika, zapachem mamiły, by przycisnąć mocniej i poddusić biedaka. A Marcioszka strasznie bała się nocnych mar i innych zmor, które, nie daj matulu Erishio, nie pozwoliłyby wziąć kolejnego oddechu. A Marcioszka tak bardzo chciała obudzić się dnia następnego, by ponownie skosztować tej słodyczy płynącej z kolejnych, wypełnionych wiosną i ptasim trelem dni.
Tej nocy wstała więc po raz kolejny, chcąc jeszcze szerzej otworzyć okno, by wpuścić większą drobinę powietrza do malutkiej, aczkolwiek w zupełności wystarczającej jej izby. Z otwarciem okna i zaproszeniem do sypialni powietrza wiązało się jednak również zaproszenie wszelakich nocnych dźwięków i odgłosów, które, cóż, zbawiennymi na pewno być nie miały.
Jakiś kocur, prawdopodobnie gildyjski, bo niby jaki inny, wydarł się w niebogłosy krzykiem wysokim i przeszywającym, takim, który spowodował gładkie przejście okropnego dreszczu wzdłuż kręgosłupa rudowłosego dziewczęcia, takim, który prawdopodobnie obudził i bogów śpiących gdzieś tam na górze. Kobietka drgnęła, ściągnęła brewki, a gdy ściągnęła brewki, zmarszczyła również swe czółko. Bowiem okropny to był dźwięk, przeszywający na wskroś. Przez rudą głowę przebiegła bardzo szybka, jak zresztą każda marciuszkowa, myśl, że kocur wydający z siebie tak brzydki odgłos miał już prawdopodobnie nigdy nie wstać, a, w najlepszym ze wszystkich możliwych przypadków, po prostu stracił swój ogon. Biedny los takiego kota, ale co poradzić, gdy te istoty same pchały się wprost w objęcia problemów.
Dziewczę westchnęło ciężko, już szykując się do ponownej próby muśnięcia snu, gdy tym razem dźwięk, który dotarł do uszu przysłoniętych rudymi lokami, był zdecydowanie bliższy. Ba, wprost z budynku. Marta podskoczyła, całkiem prędko uświadamiając sobie, że odgłos przypominał ten tłuczonego szkła – zagotowała się więc w sobie niezwykle, bo przecież na każdym, gildyjskim szkle zależało jej równie mocno, co Irinie. Każdy talerzyk, każda filiżanka i każdy wazon doglądane były przez nią codziennie (o ile nie została przytłoczona zielarską robotą, a tej w wiosnę zawsze przybywało) i, niczym o te tulipany, dbała o nie jak własne dziatki.
Wybiegając z pokoju, nie założyła nawet kapci. Nie obchodziło ją, czy jaka to drzazga wejdzie w podbicie. Liczyło się szkło zbite na podłodze – a że kapcie ochroniłyby jej nagą skórę, o tym, oczywiście w marciuszkowym stylu, zupełnie zapomniała.
A gdy już ujrzała, kto winnym był stłuczenia wazy, rozbicia lustra, uświadomiła sobie, że przecież mogła się tego spodziewać. Bo kto inny dniami raczej spał i się obijał, a nocami przemykał się przez gildyjskie korytarze, udając nieuchwytnego, choć uchwytnym był całkowicie, w dodatku w dosyć łatwy sposób. Modre oczęta mrugnęły raz i drugi, starając się dostosować do ciemności panujących w przestrzeni budynku – nieudolnie co prawda, bo nadal postać zwijająca się w dziwne, poszarpane serpentyny wydawała jej się wyjątkowo niewyraźną. Można by stwierdzić, że wyjątkowo zwiewną.
A o ogniu, którym mogłaby odgonić te okropne, nocne ciemności, przecież nie pomyślała, w swym bohaterstwie chcąc rzucić się na pomoc tym potłuczonym i ukruszonym.
I tylko krasne ślepka, teraz i tak wyjątkowo przygaszone, rozświetlały korytarz.
— Stasiu? — mruknęła cichutko, jeszcze zaspanym, niecodziennie chropowatym głosikiem, któremu nie przeszkodziło to jednak w poniesieniu się echem wzdłuż i wszerz. — Jakaś niespokojna dzisiaj noc. To ty coś stłukłeś? Możesz mi powiedzieć. Ja naprawię. Lub zamiotę pod dywan, nie bój się. Ale wiesz, że takie łażenie nocą po korytarzach to jednak trochę podejrzane jest, a jak Irinka zauważy, że czegoś ze szkła brakuje, to pewnie ciebie od razu oskarży. A słyszałeś te koty, co tak się okropnie darły? Biedaki. 
[ my zaraz kuku ucałujemy, a wazon i zwierciadełko schowamy pod dywan ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz