środa, 12 maja 2021

Od Leonardo cd Ophelosa

⸺⸺֎⸺⸺

Jego nie musiał przepraszać.
Dokładnie tak samo, jak nie musiał przepraszać nikogo. Nigdy. W taki sam sposób, jak wszelkie jego działania, wszystkie słowa, bez względu na ich tragizm, okrucieństwo, traktowane były ulgowo. Bo nikt nigdy nie rozliczał go z jego uczynków, a wszystko, co robił, było dobre i pochwalane. Nigdy nie dziękował. Nigdy nie przepraszał. Nigdy nie był do tego zobowiązany i nigdy tego na nim nie wymuszano. Słowa te brzmiały i smakowały obco, niegodziwie, jakby były zbyt brudne i szorstkie dla ostro wykrojonych, leonardowych warg. Ich kształt jeszcze długo tańczył na jego języku, drapał po migdałkach, grzązł głęboko w gardle, wymuszając nagłe, intensywne przełknięcie śliny. Jak gorzki lek, który kazano mu spożywać w młodości, gdy mokrą, zimną jesienią, wypluwał płuca, leżąc w swoim łóżku, otulony zaspami poduszek i koców.
Straszliwie wtedy majaczył. Na wpół we śnie, na wpół już martwy, oderwany od rzeczywistości i jazgotu matki, wrzeszczącej na służbę, na męża, na siebie. Nie pamiętał nawet dobrze momentu, kiedy gorąc bijący od ciepłych okładów zmienił się w przeraźliwy chłód, a biały, sztywny materiał, z którego zrobiona była pościel, zastąpiona została przez zaspy z białego puchu. Wiedział, że o pięknym, zimowym krajobrazie śnił przez trzy dni. Wiedział również, że za pejzażem tym tęsknił najbardziej na świecie, po raz pierwszy czując się jak w długo wyczekiwanym domu, wolny od ludzi mających wobec niego śmiesznie wygórowane oczekiwania, wolny od rodziców, wolny od służby, która do czternastego roku życia śledziła każdy jego krok w obawie o panicza.
Słowa Ophelosa niezamierzenie stały się ostre, przepełnione jadem i odtrąciły młodzieńca, który nagle zgubił całą pasję, z którą do tej pory przykładał się do gładzenia mężczyzny. Opuścił dłonie, sunąc nimi przez chwilę po bokach ophelosowej twarzy. Przełknął ciężko ślinę, odsunął się od ciężkich dłoni, które masowały zmęczoną głowę chłopca. Bo wiedział, że chciał dobrze, że słowa jego przepełnione były sympatią, a jednak ugodziły go głęboko. Pragnął zmiany i wyduszenie z siebie tych dwóch słów kosztowało go więcej, niż mógł się tego spodziewać. Wymsknęły się prosto spod serca chłopca, tylko by spotkać się z tym, co znały tak dobrze i czego tak bardzo nienawidziły.
Zupełnie jakby jego wyznania nigdy nie były nikomu potrzebne, przypominając zbędny balast, ciążący, utrudniający dalszą wyprawę.
Spojrzał na niego z przeszywającym na wskroś bólem, zaklętym w smutnych, szarych oczach; nie rozumiał, dlaczego żal, a nie złość niespodziewanie objęła w swoje posiadanie całe jego ciało i każdą poszczególną myśl.
— Wiem. Ja wiem — powtórzył szybko, uciekając wzrokiem na własne knykcie, które pobielały, gdy wbijał paznokcie w wewnętrzną część dłoni. Nerwowo marszczył brwi, starając się uspokoić wciąż napływające fale chłodu, które nieprzyjemnie scałowywały pot z jego karku. — Ale chcę — wyszeptał i odważył się ponownie spojrzeć na twarz Ophelosa. Twarz zmartwioną, bo temu drugiemu rzadko kiedy udawało się ukryć emocje. Czy może raczej, po prostu pozwalał, by znajdowały ujście, gdy uznawał to za słuszne, nawet jeśli jego oczy zdradzały każdą myśl, która tylko pojawiała się w męskiej głowie. — Potrzebuję.
Nie wiedział, skąd znalazł siłę, by wypluć ostatnie słowo, ale obrosło ono tak zatrważającą ilością jadu, żółci i zła na wszystko, co miał w sobie, by zdołać zabrzmieć jak życzenie śmierci. Po chwili musiał złapać haust powietrza. Wziąć najgłębszy z dotychczasowych wdechów, jakby właśnie wynurzył się z najczerniejszej toni, która trzymała go przy sobie przez długie minuty.
Długie, nieskalane pracą palce odnalazły swoje miejsce na ophelosowych kolanach. Leonardo oblizał spierzchnięte i napuchnięte wargi.
Jak bardzo dziwne było dla niego po prostu zaakceptowanie własnych potrzeb.

⸺⸺֎⸺⸺
[ hihi ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz