niedziela, 16 maja 2021

od Adonisa cd Apolonii

⸻⸻ ❍ ⸻⸻

Choć był dzieckiem ulicy, to ta szeroka, czysta i perfekcyjnie wyłożona kostką brukową, go przerażała. Wysokie, jasne kamienice górując nad spiętym karkiem, przygniatały go całą swoją okazałością, wydzierały dech z piersi, bo och nie były ani trochę podobne do tamahijskich, skromnych budynków, na które łatwo można było się wspiąć i które stłoczone w nieregularnych kształtach, tworzyły całkiem nowe drogi, znane jedynie garstce tych biednych. Złodziei, przestępców, wyszczekanych, parszywych dzieciaków. Zajęcy, jak ich nazywali.
Soria była mu miastem zupełnie obcym. W ciągu całego swojego życia odwiedził ją może dwa razy, spędzając w niej łącznie półtora tygodnia, a zauważyć należało, że cały ten czas i tak spędził w wilgotnej piwnicy domu jednego z przemytników, gdy wyrabiano mu podrobione dokumenty, bez których nie miał prawa wynurzyć nosa spoza budynku. Jego alter ego było niezwykle wyszukanym i do teraz, gdy przechadzał się dość chłodnym porankiem po otwartych przestrzeniach rynku, zdarzało mu się zachwycić kreacją, za którą tęsknił. Niezwykle tęsknił, z jedynie sobie znanych pobudek, o których nigdy nie wspominał. Soria była mu miastem zupełnie obcym, a co za tym szło, niezwykle onieśmielającym. Choć początkowo krok miał pewny i przy każdym prężył się dumnie, tak pod wpływem wzroku wszechobecnej straży, jak i obecności wielkich kamienic, znacząco zmalał w oczach, garbiąc się i kuląc, niczym staruszek pokornie przechadzający się z laską, gdy cały ten ciężar opadał coraz większymi kaskadami na jego plecy. Dziwny zbieg okoliczności, który przygnał go do stolicy, zwykły grymas, bo uśmiechem tego nie mógł nazwać, losu, choć początkowo malował się możliwością dorobienia na boku, w tym momencie wydawał się całkiem niewart swojej ceny. Jednak półtora tygodnia temu, w towarzystwie niewygodnego uśmiechu mistrza i dobrej nalewki, wydawał się utargiem roku, na który z chęcią przystał i w tym momencie zdecydowanie żałował zakrapianych mocnym alkoholem decyzji. Jak zawsze, zresztą, bo podobne utargi nigdy nie wychodziły mu na dobre. Bo droga była długa i wyboista, koń nieposłuszny, a proteza i laska jedynie ograniczały jego motorykę. Bo choć słońce wyglądało zza chmur, to o wiele częściej było zimno, a w drodze łapały go przelotne deszcze, od których końskie kopyta zatapiały się w zapadającym się błocie. Bo robił to wszystko dla listu wartego może pół ważnej informacji i niezręcznego uśmiechu Cervana, bo doskonale wiedział, że wszystkie obietnice miały zostać zapomniane wraz z momentem otrzymania listu, a dziwne uczucie bycia wykorzystanym miało kłębić się w nim jeszcze długo.
Samotność podróży jednak była bardziej atrakcyjną od oceniającego wzroku mistrza, oraz tego trochę bardziej rozeźlonego, które posyłał mu młody szlachcic, pozwalając, by białka oczu pochłaniały nie tylko własne źrenice, ale również resztki poczytalności Nykvista. Wolałby zostać skazanym na lata karania pleców cienkim batem, niż spędzić choć jeden dzień dłużej w towarzystwie młodzika, którego pewność siebie i bezczelność wbijała się ostrymi szpilkami w adonisową podświadomość, a ta już wystarczająco została wymęczona przez lata tłuczenia się z podobnymi mu pyszałkami.
Miał jedynie dotrzeć do Sorii, stawić się pod wskazanym adresem, odmeldować, ładnie uśmiechnąć do szpiega, przejąć list i wrócić do gildii.
Co mogło pójść nie tak?
Wszystko. Wszystko, kurwa.
Topazowe oko było nieprzejęte jego obecnością. Topazowe oko było zmęczone i wyraźnie rozdrażnione obecnością nieproszonego gościa i och, poczuł się tym stanem rzeczy niezwykle dotknięty. Bo spodobała mu się nuta irytacji, z którą wymawiała imię Taavettiego, jak język wyraźnie akcentował podwojone t i ślizgał się po imieniu, z bardzo specyficzną intonacją. Nieznaną Adonisowi, jednak zdecydowanie zamierzoną i wykrojoną w przestrzeni z wyraźną intencją. Zastanowił się pospiesznie, w jak piękny sposób obróciłaby jego imieniem. Jak bardzo nowego znaczenia mu nadała, gdyby tylko jej na to pozwolił. Zamiast pięknych zgłosek musiał jednak pogodzić się z głośnym szczękiem drewna uderzającego o drewno, gdy laska stanęła na drodze drzwiom, które chciały z powrotem przytulić się do framugi. Ciemne spojrzenie zawirowało na orlim nosie kobiety, który zmarszczyła wraz z brwiami, gdy pozwolił sobie na to bezczelne naruszenie.
— Proszę wybaczyć to nagłe najście — mruknął nisko, poprawiając poły czarnego płaszcza. Skórzana rękawiczka wciąż znajdowała się na jego dłoni, skrzypiąc, gdy próbował ujarzmić guzik, bo na klatce schodowej było mu niemiłosiernie gorąco. — Ja z polecenia Cervana Teroise. Szanowny Taavetti, niestety, ale niespodziewanie zaniemógł — znaczy się, siedział na którymś szlacheckim dworze i albo popijał właśnie poranną herbatkę, albo bezczelnie się lenił — wysłano mnie… W zastępstwie — dodał, po chwili szukania dogodnego słowa. Żadne jednak nie wydawało się adekwatnym do sytuacji, w której się znalazł, chcąc mieć więc chociaż tę część z głowy, pozwolił sobie wypluć pierwsze lepsze, na które tylko wpadł, mając nadzieję, że już po południu będzie w drodze powrotnej, z dala od przeklętego miasta.
Widząc jednak przez szparę w drzwiach nietęgą minę kobiety, zderzył się z brutalną świadomością, że w rzeczywistości jego marzenia pozostaną tylko marą senną, a on sam zmuszony zostanie do podjęcia dodatkowych kroków w celu uzyskania celu. Ta wizja niekoniecznie mu się podobała.
Tsk.
Cóż za rozczarowujący obrót spraw.
— Ja-a… — przeciągnął, odwracając wzrok od sylwetki, gdy tylko zdał sobie sprawę, że naszedł kobietę w możliwie zbyt wczesnej porze. — List. Jeśli można — dopowiedział, gryząc wewnętrzną stronę policzka.
Czuł się obserwowanym. Może nawet nie tyle czuł, co był, jednak obawiał się zerknięcia, nawet kątem oka, w lewo, skupiając całą swoją uwagę na wysokich, ciężkich drzwiach i jeszcze wyższym, zdobionym suficie. Przerażały go detale na nim, przerażała go niezwykła skrupulatność, z jaką wykonana została praca, przerażała go wielkość i monumentalność budynku, który był zupełnym zaprzeczeniem dla śliskich, wąskich ulic Tamahii, które przy stolicy przypominały mu bardziej kanały. Wybieg dla szczurów i wyrostków mu podobnych. Nieadekwatnym zdawało się nawet myślenie o tym miejscu w towarzystwie kobiety, której łabędzia szyja wyciągała się z każdą chwilą, w trakcie której przebiegała oceniającym wzrokiem po adonisowej sylwetce.
Och.
Poczuł się brudny.

⸻⸻ ❍ ⸻⸻
[love of my life]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz