Niesforna kołdra odsłoniła równie niesforną łydkę, która wymsknęła się spod
tej bez żadnego pytania, pozwolenia czy jakiekolwiek odpowiednio wczesnego
zawiadomienia. Zrobiła to po prostu, nie zastanawiając się, czy jej
właścicielka, teraz cicho pojękująca i przewracająca się z boku na bok, chcąc
zmusić swoje kończyny do ponownego schowania się pod ciepłą pierzyną,
pozwoliłaby jej na tak kontrowersyjny, wręcz gorszący kulturalne i dobrze
wychowane społeczeństwo ruch.
A następnie wymsknęło się ramię. Przeciągnęło się wraz z barkiem, z łokciem i
przedramieniem, poruszyło łopatką i wyciągnęło ponad rozczochrane włosy
zasłaniające kobiecą buźkę. Dłoń poruszyła się, palce raz zgięły, raz
wyprostowały, zastanawiając się, czy jeszcze nie zdrętwiały i czy jeszcze nie
poodpadały z nich opuszki. Z ust wymsknęło się ciche westchnięcie ściśle
powiązane z ulgą, gdy zorientowała się, że a i owszem, palce swe, jeszcze
kilkanaście minut przygniecione przez powoli poruszające się żebra w leniwym
oddechu leniwego snu, nadal posiadała i nie odpadły z powodu jakichś
okropnych, przebrzydłych odleżyn.
Do drzwi ktoś zapukał. Do tych głównych, prowadzących na klatkę schodową. Na
zewnątrz.
Kobieta zerwała się gwałtownie z materaca i nawet niezbyt przejęła się
pościelą, która zjechała jej teraz na biodra, odsłaniając koronkową, wykwintną
wręcz koszulę nocną, którą szyto specjalnie na jej wymiary i na jej prośbę
przyozdobiono ją kwiecistymi wzorami. Nieuczesane, niespięte, co rzadko kiedy
im się zdarzało, loki opadły na orli nos, topazy osadzone w oczach z paniką,
ale i wyćwiczoną czujnością zlustrowały całą sypialnię. Bo nawet jeżeli ta
wydawała się na pierwszy rzut oka pusta, a zamknięcie drzwi wejściowych
sprawdzała (zresztą, jak zawsze) sześć razy, tak wypadało się upewnić. Kto
wie, czy jakiś nieproszony gość nie wślizgnął się do sypialni przez uchylone
okno, nie schował się za poruszanymi delikatnymi powiewami porannego wiatru
grubymi zasłonami.
Zapukano po raz kolejny, tym razem zdecydowanie głośniej, a Pola obruszyła się
niezmiernie na tak furiacki gest.
— Taavetti, na miłość boską! — żachnęła się, siadając na skraju łóżka, bo do
głowy w końcu dotarło, kto za drzwiami mógł stać i dlaczego z taką
gwałtownością dobijał się do jej mieszkania.
List leżący na zawalonym dokumentami różnej wagi biurku, z taką łatwością
przytulony przez nią do piersi cztery dni temu podczas jednego ze spotkań
towarzyskich. Złamana pieczęć dosyć wysoko postawionego rodu oraz podarta
koperta, bo przecież już miała się nikomu nie przydać. Kobieta westchnęła
cichutko, podnosząc się w końcu z materaca.
Zapukano po raz trzeci, choć pukaniem to nie było – raczej uderzono w drzwi
pięścią i dzięki bogom, że w drewnie nie pozostała dziura; choć Apolonia nigdy
nie podejrzewałaby drobnego chłopca o takie pokłady energii czy siły. Kobieta
wstała więc, sięgnęła po poprzedniego wieczora niedbale przerzucony przez
krzesło robdeszan, który był oczywiście męskim robdeszanem podbitym futrem –
nie wiadomo, czy Apolonia przywdziewając tak męski krój chciała zyskać na sile
i na tym sławnym męskim egu, które podobno tak łatwo było zawsze zranić.
Zerknęła w lustro górujące nad drogą, egzotyczną toaletką, przerzuciła swe
loki w niedbałym ruchu za uszy, by jednak odsłonić zza nich twarz –
podejrzewała, że na spinanie i na wyczesywanie nocnych kołtunów nie miała
czasu. W drzwi uderzono po raz czwarty.
— Od kiedy jesteś takim brutalem? — krzyknęła, łapiąc w tym niezbyt szaleńczym
pędzie za list i leżącą tuż obok niego kopertę. — Kto by pomyślał Belmaro!
Owinęła się materiałem, wyniośle wyprostowała szyjkę i wypchnęła pierś, pewnym
krokiem przechodząc przez łuk oddzielający sypialnię od części dziennej,
salonowej, zmierzając ku drzwiom i chowając list za plecami; tak na wszelki
wypadek, gdyby jednak Belmaro Belmarem się nie okazał. W końcu młody panicz
rzadko kiedy pojawiał się wczesnymi rankami, zwłaszcza w dzień powszedni, gdy
na klatce schodowej kręcili się ludzie – ci zmierzający po świeży chleb, ci
udający się ku swym codziennym obowiązkom. Dwunasta czy trzynasta należały do
zdecydowanie bezpieczniejszych godzin.
No cóż, najwidoczniej tego dnia musiał być w niezwykłym pośpiechu. Może i tak
było lepiej – zawartość listu nie pozwalała na jakiekolwiek zwlekanie czy
ociąganie się w dostarczeniu do odpowiednich rąk i do odpowiednich władz, gdy
jego pierwotny adresat, jak i nadawca na pewno dowiedzieli się już o
zaginięciu korespondencji.
Sięgnęła po klucz spoczywający na półeczce, ukryty w jednym z pantofli,
włożyła do dziurki, przekręciła. Nacisnęła na klamkę i pociągnęła drzwi w
swoim kierunku; ruch jednak gwałtownie przerwał łańcuszek, łańcuszek w
zasuwie, której jeszcze nie przesunęła, tak na wszelki wypadek. A wypadek był
zdecydowanie wszelki i wyjątkowy, bo za drzwiami Taavettiego nie ujrzała.
Rzęsy zatrzepotały, czółko zmarszczyło się odrobinę.
— Och? — ciche westchnięcie wymsknęło się z ust. — Jeżeli chodzi o czynsz, to
opłacony w terminie, tydzień temu. Nic nikomu winna nie jestem. Do widzenia i
miłego dnia życzę. — Skinęła głową i popchnęła drzwi, by te zamknąć, by czym
prędzej wrócić do łóżka. Mogła się spodziewać, że Taavetti powinien pojawić
się dopiero za kilka godzin.
Wejścia jednak zamknąć się nie udało. Zablokowane zostały za pomocą laski,
która wślizgnęła się niespodziewanie pomiędzy drzwi, a próg.
[ och jejku och borze wszechlistny ]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz