niedziela, 16 maja 2021

Od Apolonii do Adonisa


Niesforna kołdra odsłoniła równie niesforną łydkę, która wymsknęła się spod tej bez żadnego pytania, pozwolenia czy jakiekolwiek odpowiednio wczesnego zawiadomienia. Zrobiła to po prostu, nie zastanawiając się, czy jej właścicielka, teraz cicho pojękująca i przewracająca się z boku na bok, chcąc zmusić swoje kończyny do ponownego schowania się pod ciepłą pierzyną, pozwoliłaby jej na tak kontrowersyjny, wręcz gorszący kulturalne i dobrze wychowane społeczeństwo ruch.
A następnie wymsknęło się ramię. Przeciągnęło się wraz z barkiem, z łokciem i przedramieniem, poruszyło łopatką i wyciągnęło ponad rozczochrane włosy zasłaniające kobiecą buźkę. Dłoń poruszyła się, palce raz zgięły, raz wyprostowały, zastanawiając się, czy jeszcze nie zdrętwiały i czy jeszcze nie poodpadały z nich opuszki. Z ust wymsknęło się ciche westchnięcie ściśle powiązane z ulgą, gdy zorientowała się, że a i owszem, palce swe, jeszcze kilkanaście minut przygniecione przez powoli poruszające się żebra w leniwym oddechu leniwego snu, nadal posiadała i nie odpadły z powodu jakichś okropnych, przebrzydłych odleżyn.
Do drzwi ktoś zapukał. Do tych głównych, prowadzących na klatkę schodową. Na zewnątrz.
Kobieta zerwała się gwałtownie z materaca i nawet niezbyt przejęła się pościelą, która zjechała jej teraz na biodra, odsłaniając koronkową, wykwintną wręcz koszulę nocną, którą szyto specjalnie na jej wymiary i na jej prośbę przyozdobiono ją kwiecistymi wzorami. Nieuczesane, niespięte, co rzadko kiedy im się zdarzało, loki opadły na orli nos, topazy osadzone w oczach z paniką, ale i wyćwiczoną czujnością zlustrowały całą sypialnię. Bo nawet jeżeli ta wydawała się na pierwszy rzut oka pusta, a zamknięcie drzwi wejściowych sprawdzała (zresztą, jak zawsze) sześć razy, tak wypadało się upewnić. Kto wie, czy jakiś nieproszony gość nie wślizgnął się do sypialni przez uchylone okno, nie schował się za poruszanymi delikatnymi powiewami porannego wiatru grubymi zasłonami.
Zapukano po raz kolejny, tym razem zdecydowanie głośniej, a Pola obruszyła się niezmiernie na tak furiacki gest.
— Taavetti, na miłość boską! — żachnęła się, siadając na skraju łóżka, bo do głowy w końcu dotarło, kto za drzwiami mógł stać i dlaczego z taką gwałtownością dobijał się do jej mieszkania.
List leżący na zawalonym dokumentami różnej wagi biurku, z taką łatwością przytulony przez nią do piersi cztery dni temu podczas jednego ze spotkań towarzyskich. Złamana pieczęć dosyć wysoko postawionego rodu oraz podarta koperta, bo przecież już miała się nikomu nie przydać. Kobieta westchnęła cichutko, podnosząc się w końcu z materaca.
Zapukano po raz trzeci, choć pukaniem to nie było – raczej uderzono w drzwi pięścią i dzięki bogom, że w drewnie nie pozostała dziura; choć Apolonia nigdy nie podejrzewałaby drobnego chłopca o takie pokłady energii czy siły. Kobieta wstała więc, sięgnęła po poprzedniego wieczora niedbale przerzucony przez krzesło robdeszan, który był oczywiście męskim robdeszanem podbitym futrem – nie wiadomo, czy Apolonia przywdziewając tak męski krój chciała zyskać na sile i na tym sławnym męskim egu, które podobno tak łatwo było zawsze zranić.
Zerknęła w lustro górujące nad drogą, egzotyczną toaletką, przerzuciła swe loki w niedbałym ruchu za uszy, by jednak odsłonić zza nich twarz – podejrzewała, że na spinanie i na wyczesywanie nocnych kołtunów nie miała czasu. W drzwi uderzono po raz czwarty.
— Od kiedy jesteś takim brutalem? — krzyknęła, łapiąc w tym niezbyt szaleńczym pędzie za list i leżącą tuż obok niego kopertę. — Kto by pomyślał Belmaro!
Owinęła się materiałem, wyniośle wyprostowała szyjkę i wypchnęła pierś, pewnym krokiem przechodząc przez łuk oddzielający sypialnię od części dziennej, salonowej, zmierzając ku drzwiom i chowając list za plecami; tak na wszelki wypadek, gdyby jednak Belmaro Belmarem się nie okazał. W końcu młody panicz rzadko kiedy pojawiał się wczesnymi rankami, zwłaszcza w dzień powszedni, gdy na klatce schodowej kręcili się ludzie – ci zmierzający po świeży chleb, ci udający się ku swym codziennym obowiązkom. Dwunasta czy trzynasta należały do zdecydowanie bezpieczniejszych godzin.
No cóż, najwidoczniej tego dnia musiał być w niezwykłym pośpiechu. Może i tak było lepiej – zawartość listu nie pozwalała na jakiekolwiek zwlekanie czy ociąganie się w dostarczeniu do odpowiednich rąk i do odpowiednich władz, gdy jego pierwotny adresat, jak i nadawca na pewno dowiedzieli się już o zaginięciu korespondencji.
Sięgnęła po klucz spoczywający na półeczce, ukryty w jednym z pantofli, włożyła do dziurki, przekręciła. Nacisnęła na klamkę i pociągnęła drzwi w swoim kierunku; ruch jednak gwałtownie przerwał łańcuszek, łańcuszek w zasuwie, której jeszcze nie przesunęła, tak na wszelki wypadek. A wypadek był zdecydowanie wszelki i wyjątkowy, bo za drzwiami Taavettiego nie ujrzała. Rzęsy zatrzepotały, czółko zmarszczyło się odrobinę.
— Och? — ciche westchnięcie wymsknęło się z ust. — Jeżeli chodzi o czynsz, to opłacony w terminie, tydzień temu. Nic nikomu winna nie jestem. Do widzenia i miłego dnia życzę. — Skinęła głową i popchnęła drzwi, by te zamknąć, by czym prędzej wrócić do łóżka. Mogła się spodziewać, że Taavetti powinien pojawić się dopiero za kilka godzin.
Wejścia jednak zamknąć się nie udało. Zablokowane zostały za pomocą laski, która wślizgnęła się niespodziewanie pomiędzy drzwi, a próg.


[ och jejku och borze wszechlistny ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz