czwartek, 6 maja 2021

Od Antaresa - The Willow Maid (V)

Driada nie czekała. Wzniosła dłoń, pnącza wystrzeliły w kierunku chłopaka, by znów go pochwycić, by tym razem doprowadzić sprawę do końca. Naiwniak dawał jej mnóstwo krwi, ale nie zamierzała dłużej utrzymywać go przy życiu. Trudno, znajdzie następnego.
Ten drugi nawet się nie poruszył, tylko rzucił spojrzeniem w kierunku roślin, a te skręciły się w bolesnej agonii, jakby porażone niewidzialną zgnilizną. Driada krzyknęła, czując ból roślin, cofnęła się. Coś było nie tak...
— Matki odwalają niezłe akcje dla swoich dzieci. Ale używanie ludzi jako nawozu dla więdnącej wierzby to już lekkie przegięcie, nie? — powiedział, ten ohydny uśmiech nie schodził z jego ust. — Co ci w ogóle strzeliło do łba? Hm, "Claire"? — dokończył, przeciągając złośliwie ostatnie słowo.
— Nic nie rozumiesz! Nie wiesz, jak to jest patrzeć, jak twoje własne dziecko umiera!
— Nie twierdzę, że to nie jest tragedia — odparł zupełnie poważnie, westchnął. — Ale też nie powód, żeby mordować ludzi. Szczególnie, że gówno ci to dało.
Driada z niepokojem uciekła wzrokiem w bok. Granie na zwłokę wydawało się dobrą opcją, może uda się jej coś wymyślić.
— Nie wiesz tego! Sealh wróciłaby do mnie, ona...
— Chuja tam — przerwał jej ten drugi. — Na ludzkie standardy miałaś świetnego zięcia. A twoja córka naprawdę go kochała. Nie ma magii, która sprawiłaby, że nieśmiertelny zacząłby się starzeć. Oprócz, oczywiście, prawdziwej miłości. — Chłopak wstał, bez przekonania otrzepał spodnie. — No, ale to już nie ma znaczenia.
— Jak to nie?! Kłamiesz, driada nie mogłaby kochać człowieka!
— Taa... bo ty o tym decydujesz, nie?
Kobieta zacisnęła dłonie w pięści.
— Jesteś za młody, by to do ciebie dotarło! Za krótko żyjecie! Wy, ludzie, nie rozumiecie daru nieśmiertelności! Sealh w końcu by się opamiętała, ale on cały czas do niej wracał, cały czas mącił jej w głowie!
— E, pierdolenie. Nie mam na to czasu.
Chłopak przyklęknął, ledwo otrzepane spodnie znów wytytłały się w ściółce, ale on wydawał się nie zwracać na to uwagi. Jedną dłoń wyciągnął w stronę driady, drugą zaś wraził dłoń prosto w cuchnącą breję wokół korzeni, prosto w lepiącą się od krwi masę.
— Pomożecie mi, chłopcy, prawda? — zapytał, a cmentarna ziemia odpowiedziała.
Kobieta poczuła, jak powietrze nagle staje się zimne. Upiornie zimne i przenikliwe. Z wnętrza ziemi wydobył się nierzeczywisty pomruk, wokół wyciągniętej dłoni chłopaka pojawił się krąg czarnego ognia. Płomienie wydawały się szarpać jak na uwięzi, przypominały wściekłe zwierzę trzymane na zbyt krótkiej smyczy. Driada cofnęła się jeszcze dalej, jej spanikowany wzrok na moment tylko przeskoczył do siedzącej wciąż nieruchomo Sealh. Ale to nie miało już znaczenia. Wydarzenia potoczyły się bardzo szybko
Płomień wizgnął, zawył, bluznął z wyciągniętych palców. Pomknął po leśnej ściółce, zorał bezlitośnie ziemię. Driada rzuciła się w rozpaczliwej próbie, jej starania z góry skazane były jednak na porażkę. Płomień sięgnął pojedynczej brzozy, objął ją w okamgnieniu, kora zwinęła się w feerii lśniących serpentyn, gdy wygłodniałe płomienie wgryzły się w drewno.
Wrzask, który wydobył się z piersi driady, zmroziłby krew w żyłach każdego człowieka. Chłopakowi nie drgnęła nawet powieka, gdy kobieta przed nim padła na ziemię, gdy skóra odłaziła z jej twarzy, gdy ona sama wyła w nieludzkiej agonii. Całość trwała jednocześnie wieczność i ledwie ułamek chwili - czarne płomienie rozdarły żywe drewno niczym suchy papier, stęchłe powietrze nad jeziorem wypełniło się dymem i żarem. Zwęglone liście wirowały przez moment nad wodą, żarzące się krawędzie upodabniały je do zagubionych motyli. W końcu jednak i one opadły w zimną taflę wody, a nad jeziorem znów zapadła cisza. Wiatr rozwiał kupkę popiołów pozostałą w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stała driada.
Chłopak znów wstał, podszedł do Sealh i uważnie przyjrzał się staruszce. Rozpaczliwe krzyki jej własnej, konającej matki, nie wywarły na niej najmniejszego wrażenia, nawet się nie poruszyła. Mag nie potrzebował więcej dowodów - choć wciąż oddychała, była jedynie pustą skorupą. Przesunął dłonią po twarzy młodszej driady, zamknął jej i tak niewidzące już oczy.
Przez długi czas wpatrywał się w skrwawioną ziemię, jego skupiony wzrok zdawał się przebijać warstwy gruntu, sięgać najdawniejszych szczątków. Chłopak namyślał się, w końcu wydał z siebie długie, zmęczone westchnienie.
— Zemściliście się, ale dalej się gniewacie. Za rok zaczniecie mi się wiercić, a potem polecicie do wioski na dożynki, nie? — mruknął, podwijając rękawy i podchodząc do drzewa. — No trudno, ktoś to musi ogarnąć.
Oparł dłonie o pień wierzby, zamknął oczy. Przez chwilę się nie ruszał, wydawało się wręcz, że nawet wstrzymał oddech. Brwi ściągnęły się, czoło przecięła zmarszczka, gdy strumień magii wypływał z ciała chłopaka, krążył w martwej tkance wierzby. Przebijał się z mozołem przez wyschnięte drewno, sięgając w dół, rozlewając się wśród gnijących korzeni.
A potem, w jednej chwili, wszystko stanęło w ogniu.
Czarne płomienie ryknęły w sercu wierzby, pień drzewa pękł, spomiędzy odłamków strzeliły żarłoczne iskry. Siedząca Sealh odetchnęła tylko głębiej, jej ramiona uniosły się nieco, a potem driada rozpadła się w świetlisty pył niesiony wiatrem w górę, ku niebu. Chłopak zerknął na to tylko przelotnie, zaraz wrócił do swego zadania. Płomienie pożerały suche drewno, wgryzały się głębiej pod ziemię, sięgając zakopanych w krwawej brei korzeni. Wraz z drewnem trawiły zapomniane kości, resztki odzienia i włosów, ich destruktywna moc niszczyła ostatnie więzi dusz z tym, co materialne.
Morze popiołu, odłamki błyszczącego węgla. Tyle tylko zostało po uschniętej wierzbie. Przez nagłą wyrwę w koronach drzew w końcu wpadły pierwsze promienie ciepłego słońca, zatańczyły na powierzchni jeziora. W oddali - śpiew ptaków.


Sir Roderyk ściągnął lekko wodze, gdy Szarogrzywy z niepokojem szarpnął wędzidło, zadrobił kopytami w miejscu. Rumak bojowy zarżał cicho, stulił uszy i machnął ogonem. Stary rycerz poklepał go uspokajająco po szyi, ale sam podzielał zdanie wierzchowca.
Prawie tydzień minął od momentu, kiedy sir Roderyk rozdzielił się ze swoim giermkiem w lesie, od tamtego momentu chłopak przepadł jak kamień w wodę. Rycerz szukał go wpierw sam, potem udał się po pomoc do wioski. Zapłacił złotem tropicielom, ci rozeszli się po lesie, ale choć dni mijały, po Antaresie nie było śladu. Ścieżka, którą obaj podążali, nosiła ślady dwóch par kopyt - jeden zestaw śladów urywał się nagle przy charakterystycznym, częściowo odłupanym kamieniu z ciemną żyłką i gęstym mchem porastającym go z jednej strony.
— Tydzień, panie, to tak trochę długo — rzucił mu jeden z tropicieli, gdy zakończył się kolejny, bezowocny dzień poszukiwań.
Rycerz mu nie odpowiedział. Jego umysł powinien godzić się z myślą, że jedynym, co mają szansę znaleźć były szczątki Antaresa porzucone w jakimś wykrocie, serce jednak czuło, że chłopak wciąż żyje. Do kroćset, był jego giermkiem! Cokolwiek w tym przeklętym lesie postanowiło z nim zadrzeć, Antares nie poddałby się bez walki...
Szarogrzywy znów zarzucił łbem, pociągnął gwałtownie wędzidło i ruszył przed siebie. Rycerz instynktownie ściągnął wodze, ale rumak nie posłuchał. Poniósł go między drzewa z takim przekonaniem, że sir Roderyk się poddał, zaufał staremu przyjacielowi. I nie zawiódł się.
Wśród drzew zamajaczyła sylwetka kasztanka. Na jej grzbiecie - błękitnawy tobołek, w którym sir Roderyk rozpoznał swojego giermka. Nogi wisiały mu po obu stronach siodła, strzemię dyndało zaplątane wokół kostki. Chłopak leżał na końskiej szyi, półprzytomnym wzrokiem złowił zbliżającą się postać rycerza. Na utytłaną krwią i ziemią twarz wypłynął trochę zbyt szeroki uśmiech.
— Hehe, ogarnięte — wychrypiał i runął z siodła w mech.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz