niedziela, 29 sierpnia 2021

Od Antaresa cd. Lei

Wbrew powszechnej opinii, rynsztunek rycerza wcale nie składał się li tylko i wyłącznie z lśniącej zbroi i złotego miecza. Nie było też purpurowego płaszcza, ani hełmu z pióropuszem. Rumak mógł być, rzecz jasna, biały, na pewno jednak próżno było szukać na nim barwnego kropierza.
Antares wstał dużo wcześniej, niż powinien i niż to było w ogóle potrzebne. Spał tej nocy krótko, acz skutecznie, jakby jego ciało instynktownie zbieralo sily przed czekającym go zadaniem. Ten drugi też zdawał się przygotowywać, ale po swojemu - milczał, wiercił się na granicy świadomości Antaresa. Jego zachowanie niepokoiło rycerza. Mag zawsze ograniczał się do przykrych, nikomu niepotrzebnych komentarzy, teraz zaś zrobił się aktywniejszy i zaczął faktycznie robić coś konstruktywnego. Antares wiedział, czyja to zasługa i na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, że zmiana postępowania tego drugiego była powodem do radości, jednak mężczyzna wolał być ostrożny w swych osądach. Mag utrzymywał, że kieruje się bardzo ścisłym i wyraźnym kodeksem moralnym, jednak kodeks ten był tak zawikłany, że dla Antaresa postępowanie jego drugiej jaźni równie dobrze mogło być uzależnione od rzutu kością.
Rycerz znalazł wyciszenie w prozaicznej czynności, jaką było założenie własnej zbroi. Na podróż wybierał dużo lżejszą kolczugę, skoro jednak tego dnia chcieli zbliżyć się do bestii, Antares nie zamierzał ryzykować i postawił na swoją wierną brygantynę. Grube, metalowe płytki zamknięto w nachodzących na siebie kieszonkach z mocnego, barwionego na niemal czarno płótna, zszyto razem by tworzyły kurtę zasłaniającą cały tors rycerza, a także ręce do łokci i nogi do kolan. Do kompletu z nagolennikami, twardymi butami, karwaszami i okutymi metalem rękawicami, brygantyna stanowiła doskonały kompromis pomiędzy wygodą a ochroną, ustępując pod względem tej drugiej jedynie pełnej zbroi płytowej. Znajomy cięzar na ramionach kojarzył się Antaresowi z mocnym, przyjacielskim klepnięciem, jakie dodawało otuchy przed turniejem. Gdy spojrzał na swoje okryte rękawicami dłonie, wydawały się niemal tak duże, jak dłonie sir Roderyka. Zakryta pancerzem pierś - niemal tak samo szeroka. Cokolwiek miało wydarzyć się w lesie, cokolwiek bestia miała zrobić - da sobie radę. Westchnął, spojrzał w kierunku drzwi.
— Nie pozwolę, by Lei stała się krzywda — powiedział w przestrzeń.
„Nie pozwolimy" poprawił go ten drugi.


Zielonoszare płaszcze kryły dwie postaci skulone wśród paproci. Wstrzymywały oddech, nie chcąc wydać najlżejszego dźwięku. to jednak nie było konieczne.
Bestia szła lasem.
Antares nie odrywał od niej wzroku. Niall nie przesadzał, niedźwiedź był wielkości domu i torował sobie drogę przez knieję, łamiąc grube gałęzie z taką łatwością, jakby to było tylko babie lato. Całą postać bestii pokrywała gruba zbroja splątanego futra, a z grzbietu wyrastały tarcze twardych łusek i włócznie ostrych kolców. Zęby jak sztylety, pazury niczym zakrzywione szable. Potwór przypominał chodzący arsenał broni, a przeciw niemu mieli tylko jeden łuk i jeden miecz. Rycerz bardziej poczuł, niż usłyszał, jak Lea instynktownie sięga do kołczana, jak zanurza palce wśród lotek, jednak nie chwyta żadnej z nich. Ostre groty jej strzał mogły gładko przebić ciało zwierzęcia, nawet dość dużego, jednak oni nie mieli do czynienia ze zwierzęciem. Antares bez problemu wyobraził sobie, jak strzała Lei tonie w brunatnej sierści lub nieszkodliwie odbija się od jednej z łusek. Nawet w przypadku jego własnego miecza mogłoby być podobnie.
„Wygląda to, mówiąc najoględniej, chujowo” podsumował mag. „Masz na podorędziu jakąś balistę?”
„Gdybym dostał się w okolice jego pyska, mógłbym sięgnąć jego oczu i gardła.”
„Tiaa, i byłaby to ostatnia rzecz, jaką byś zrobił w swoim nudnym życiu. Leę trzeba jeszcze odprowadzić do gildii, nie możemy tu tak niefrasobliwie zginąć.”
Stwór zaczął powoli się oddalać. Lea dotknęła ramienia Antaresa, a gdy na nią spojrzał, gestem wskazała mu, by podążyć za bestią. Żadne z nich się nie odezwało, ale ich oczy mówiły to samo.
Będzie ciężko.
Podążali za bestią jeszcze przez jakiś czas. Lea wybierała grupy krzewów i zarośla, wśród których mogli na chwilę przystanąć, osłonięci przed wzrokiem gigantycznego niedźwiedzia. Wiatr im sprzyjał, ciągle wiał w twarz niosąc ciężki, piżmowy zapach bestii. Antares naliczył ponad tuzin kolców i tarcz na jej grzbiecie, zaczął się też zastanawiać, z jaką prędkością odrastają. Rycerza niepokoiło to, że choć wiedział, że z bestią zmagała się wcześniej więcej niż jedna drużyna, to stwór nie wyglądał na rannego. Sierść miał zapuszczoną i zmierzwioną, nie było na niej jednak żadnych śladów wskazujących na walkę. Czy nikomu nie udało się nawet trafić tego czegoś?
Stwór dotarł w końcu tam, gdzie zmierzał.
Płytkie jezioro o ciemnej, gładkiej tafli, tkwiło wciśnięte w niewielki zagajnik. Z każdej strony pochylały się nad nim wyciągnięte korony drzew, otulając je niczym rama lustra. Bestia weszła wprost do jeziora, zanurzając się niemal po sam brzuch. Tafla wzburzyła się, z szuwarów wyleciało kilka kaczek. Istota nie zwróciła na nie uwagi, tylko włożyła łeb w wodę i zaczęła pić.
Antares przekrzywił głowę. Widział wiele razy jak zwierzęta piją wodę, ale żeby jakieś próbowało ją ugryźć, to była całkowita nowość.
„Matka go nie nauczyła, jak się wodę pije, czy co jest?”
Rycerz zerknął w bok, na twarzy Lei również malowało się zaskoczenie. Zerknęła na niego, uniosła brew, ale Antares nie miał jej do zaoferowania nic bardziej konstruktywnego, niż wzruszenie ramion.
Tymczasem stwór parskał, gryzł wodę i chlapał nią na wszystkie strony, gdy połowa tego, co udało mu się nabrać do pyska zwyczajnie wylewała się bokiem. Po niepotrzebnie długim czasie potwór ugasił pragnienie, podniósł łeb i znieruchomiał. Antares i Lea skulili się bardziej za wykrotem. Potwór ich usłyszał?
Tymczasem wzburzona powierzchnia jeziora stopniowo się uspokajała, drobne zmarszczki fal przebiegły po niej ostatni raz i zniknęły. Ciemna tafla znieruchomiała, stała się gładka, a w jej szklanej powierzchni odbijała się cała sylwetka bestii. Stwór stał jeszcze przez chwilę, a potem spojrzał w dół, ku wodzie. Jego wzrok spotkał się z czerwonymi ślepiami lśniącymi w tafli jeziora.
Nic nie zapowiadało tego, co się potem wydarzyło.
Stwór nagle wydał z siebie przeszywający, modulowany dźwięk. Ni to jęk, ni to ryk, ni to wilcze wycie. Wzniósł gwałtownie łapę i huknął nią w taflę jeziora. Odłamki wody poleciały na wszystkie strony, szuwary utonęły w spienionych falach. Potwór z zapamiętaniem deptał wodę, młócił łapami miejsce, gdzie odbijały się jego oczy, wciąż wyjąc nieludzko, aż Antaresowi puchły uszy. W końcu zawył ostatni raz, odwrócił się gwałtownie, wychlapując jeszcze więcej wody i ruszył w stronę lasu, powłóczając ciężko łapami.
„Co. Do. Chuja.”
Antares zerknął na Leę. Pod zasłaniającym jej włosy kapturem widział, jak zagryza wargi, jak marszczy brwi wpatrując się w oddalającą się bestię. W końcu odwróciła się do rycerza.
On płacze — szepnęła niemal bezgłośnie.
Antares przechylił głowę, w jego umyśle przez chwilę panowała absolutna cisza. A potem coś kliknęło od strony maga, coś sobie uświadomił.
„Ona jest genialna.”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz