piątek, 20 sierpnia 2021

Od Lei cd. Hotaru

W zaledwie kilku ruchach łyżką zjadłam gulasz z kaszą, a ciepła strawa przyjemnie rozgrzała moje ciało od środka, dodając sił do podjęcia kolejnych działań. Wychwyciłam zachęcające kiwnięcie głowy pani Harriet, która dała mi znać, że lada chwila można zaczynać zawody. Przysunęłam się bliżej kobiety, posyłając jej nieco nerwowy uśmiech - uparty głosik z tyłu głowy wyliczał po kolei, co może pójść nie tak, choć wszechobecny, radosny zgiełk skutecznie go uciszał.
— Wszystko gotowe? — upewniła się — To oby mieli do czego strzelać i... Jerry, przecie mówiłam, że później zjecie, teraz zawody.
Chłopak przewrócił oczami, ale uniósł ręce w geście kapitulacji.
— Będzie mama płakać, że zagłodziła syna — Tom, który zmaterializował się za bratem, smutno pokiwał głową dla potwierdzenia jego słów, ale kobieta zbyła ich ze śmiechem machnięciem drewnianej chochli.
— Ejże, głodni tacy to chyba jesteście od kłapania jadaczką, poszli mi na zawody, to potem pogadamy!
Pokręciłam głową, nawet nie próbując ukryć rozbawienia. Obserwowanie tej sielskiej, rodzinnej sceny przenosiło mnie zaraz myślami hen do Ethiji, do mojej wsi, mojej rodziny. Marcel, choć znaczenie starszy od chłopaków, na pewno by się z nimi dogadał - łasuch z niego przedni i mama zwykła żartować, że odkąd zamieszkał z żoną, przetwory nagle zaczęły zajmować znaczenie więcej miejsca na półkach. Dużo bym dała, żeby mieć ich tu teraz obok siebie, nie przepuszczali żadnego festynu w okolicy, a Miśka z Paulem potrafili zawojować każdy parkiet czy konkurs.
Hotaru odeszła gdzieś na chwilę, błądziłam więc wzrokiem przez pole, szukając zwiewnej sylwetki towarzyszki. Wśród coraz bardziej pokaźnej ciżby dostrzegałam jednak głownie nieznajome twarze miejscowych, coraz bardziej rumiane od kolejnych wlewanych w siebie kufli z piwem. Złocisty napój przeróżnych odcieni skrzył się wesoło w słońcu.
— No, ludzie to mają tu mocne głowy, ale chyba lepiej będzie zacząć strzelać, zanim zaczną widzieć podwójnie — usłyszałam. Odwróciłam się w stronę źródła głosu, by ujrzeć panią Smith, która z konspiracyjną miną pokazała mi wiklinowy koszyk nakryty chustą. Rozejrzała się jeszcze dookoła o odciągnęła mnie nieco na bok, po czym odsłoniła materiał, a moim oczom ukazał się ów tajemniczy zestaw: butelka z ciemnoczerwonym płynem i słomiana korona.
— Dla zwycięzcy. Nalewka malinowa mojej receptury i coś dla króla strzelców.
Puściła oko i znów zasłoniła wnętrze koszyka, po czym położyła palec na usta. Może i miała niemal sto lat, ale jej dusza pozostała młoda i pełna werwy.
Wokół toru ustawiła się całkiem pokaźna grupka - około dwudziestu osób, z czego większość stanowiły osoby około trzydziestu lat, którzy usiłowali zgadnąć, jaki rodzaj nalewki pani Smith tym razem otrzymają - najwyraźniej rodzaj nagrody był wszystkim, wbrew staraniom żony dawnego wójta, dość dobrze znany.
Nieco dalej stali gapie - zapewne głównie rodziny uczestników. Żona jednego z nich, z dzieckiem na ręku i drugim uczepionym spódnicy, kręciła głową z pobłażaniem:
— Z ciebie taki strzelec, jak ze mnie dziad z wąsem.
Nie mogłam wyłowić z tłumu pani Harriet ani pani Smith, obie najwyraźniej zajęły się czym innym. Zabawie przypatrywał się za to dawny wójt - przyniesione zostało dla niego krzesełko, z którego z dobrotliwym uśmiechem przypatrywał się ludziom. Skinął w moją stronę głową, mrużąc oczy w blasku słońca. Obok niego siedziała płowowłosa dziewczyna z ołówkiem i notesem. Spisywała po kolei nazwiska uczestników i nanosiła je na tabelę, o którą wcześniej ją poprosiłam - w ten sposób łatwiej będzie podliczać punkty z poszczególnych tur.
— Proszę o chwilę uwagi — zaczęłam, choć nie byłam pewna, czy wszyscy mnie słyszą.
— Głośniej, panienko, bo my to głusi! — mężczyzna z tyłu potwierdził moje obawy. Czułam, jak rumieniec wstępuje na moją twarz, wyrównując się kolorystycznie z włosami. Nerwowo splatałam palce, usiłując wyrównać oddech. Spokojnie, Lea, przecież nikt tu nie będzie w ciebie strzelał, masz tylko tak mówić, żeby każdy cię słyszał. W oddali dostrzegłam Hotaru. Po raz kolejny nabrałam powietrza do płuc, a chwilę później wypuściłam go razem ze zdenerwowaniem - a przynajmniej z jego częścią.
— To od razu do rzeczy — zaczęłam, możliwie unosząc głos. Miałam nadzieję, że nie przerodzi się w pisk — będą cztery tury, plus pierwsza próbna, strzelamy z łuku o sile naciągu piętnastu kilogramów. Trafiamy w słomianą tarczę, zależnie od tego, gdzie trafimy, tyle będzie punktów, od jednego do dziesięciu. Im bliżej środka, tym lepiej. Strzelajcie dopiero, jak dam wam sygnał i nie będzie na torze nikogo, kto wyciąga strzały. Czy jest ktoś, kto nigdy nie strzelał z łuku...? — odczekałam chwilę, ale nikt się nie zgłaszał, acz dla pewności wytłumaczyłam jeszcze podstawowe zasady.
— Jakby ktoś chciał później poćwiczyć tak na spokojnie, to tarcze będą rozstawione do końca festynu, będę też ciągle w pobliżu — zakończyłam.
Pomachałam bronią, po czym powoli nałożyłam strzałę na cięciwę, wycelowałam i wystrzeliłam. Drewno cicho zatrzeszczało, nóżki zachybotały się, ale zaraz wróciły do równowagi. Strzała trafiła niemal idealnie w środek - wypuściłam z ulgą powietrze, bo przy tym, jak trzęsły mi się w dłonie, bałam się, czy w ogóle trafię. W ogóle nie zdziwiłabym się, gdyby strzała nagle sobie skręciła z toru lotu i poszybowała gdzieś zupełnie w bok albo w tył, tak po złości.
W pierwszej turze kolejka przesuwała się dość ślamazarnie - łuk trzeba wyczuć, a jedna próba to faktycznie dość mało. Ale przecież całość miała luźny charakter, chodziło głównie o zabawę - no i, rzecz jasna, o nalewkę pani Smith. Niemniej, szło całkiem sprawnie - każdy w większości strzelał chociaż jako dziecko dla zabawy, nie była to dla nich zupełna nowość. Wziął udział też Spike, choć gdy widziałam, jak łuk ginie w jego masywnych dłoniach obawiałam się, czy aby na pewno go nie złamie. Gdy przyszła jego kolej, napiął niemal wszystkie mięśnie, uniósł łuk... i rozległ się cichy trzask, a zaraz później nerwowy syk.
Oby nic sobie nie zrobił w twarz. Doskoczyłam do mężczyzny, prędko oceniając szkody - jak się obawiałam, użył zbyt wiele siły i pękła cięciwa, raniąc opuszki palców. Na trawę spłynęło kilka kropel krwi, źdźbła ugięły się pod naciskiem szkarłatnych kropel.
— Oddychaj, jest dobrze. Nic się nie dzieje, w porządku, to tylko palce, zaraz się opatrzy. To się zdarza ciągle, kiedyś wujek...
— Spokojnie — zaśmiał się chłopak, przerywając mój potok słów — nie pierwszy raz i pewnie nie ostatni. Mam jeszcze drugą.
Byłam chyba bardziej zdenerwowana od samego rannego. Mieszkańcy też nie wydawali się być zbytnio przejęci - co prawda, wyciągali głowy, kilkoro obejrzało też odruchowo własne palce, ale nikt nie zamierzał przerywać turnieju czy mnie ukamieniować. Przynajmniej taką miałam nadzieję.
— Na Spike'a to można kamień zrzucić i nic by mu się nie stało — stwierdził Jerry z kamiennym wyrazem twarzy, a ranny wzruszył ramionami, jakby właściwie to zgadzał się z bratem.
— Ale trzeba coś zrobić. Nie będzie problemu z siłowaniem się na rękę? — rozejrzałam się dookoła i mój wzrok padł na Hotaru. Błagalnie spojrzałam na dziewczynę, a ta zaraz podeszła, przeciskając się przez tłum. — Umiałabyś go może opatrzeć?
Dziewczyna spojrzała na dłoń mężczyzny, najwyraźniej oceniając ranę - a właściwie zadrapania, choć w tej chwili wydawało mi się, że nigdy nie widziałam poważniejszego urazu.

< Hotaru? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz