czwartek, 26 sierpnia 2021

Od Sophie cd. Lei - Misja

Życie uczyniło z Sophie optymistkę.
Nie zawsze tak było. U początków swej kariery, gdy wciąż była jeszcze dzieckiem, a opiekę nad nią sprawował w głównej mierze John Egberts (nie potrafiłą nazwać go ojcem, nie wiedziała nawet, czy nazwisko, które jej nadał było prawdziwe), przesiąkła jego cynicznym podejściem do życia i wszędzie wietrzyła podstęp i fałsz. Podejście to zmieniło rzecz jasna przebywanie z profesorem von Hohenheimem. Co prawda profesor nigdy nie starał się wskazywać jej radosnego, niefrasobliwego optymizmu jako jedynego słusznego sposobu patrzenia na świat. Wręcz przeciwnie - wiele razy powtarzał, by analizować fakty, patrzeć trzeźwo na wypadki i na tej podstawie dokonywać oceny, nie spodziewając się od losu ani uśmiechu, ani podłego grymasu.
Problem był tylko taki, że w swym planowaniu i ocenie profesor był tak staranny i drobiazgowy, że przy nim rzeczy po prostu się udawały. I do tego przywykła Sophie. Że można było liczyć na ten lepszy obrót spraw nawet wtedy, gdy prawdopodobieństwo kręciło nosem, gdy większość przyczyn nie dałaby określonego skutku.
Dlatego wchodząc do lasu wraz z Leą i ekipą poszukiwawczą, ze szczerego serca wierzyła, że uda się znaleźć Jacka White’a żywego. Minęły niecałe cztery dni od jego zaginięcia - człowiek był w stanie przeżyć tyle w lesie, chociaż trzeba było przyznać, że z każdą upływającą godziną bardzo szybko zbliżały się do granicy, gdy robiło się to mało prawdopodobne. Sophie uparcie chciała jednak wierzyć, że się uda i że to właśnie był dzień, kiedy Jack wróci do swojej żony.
Cóż.
Sophie nie byłaby sobą, gdyby nie przepytała i pozostałych biorących udział w poszukiwaniu ludzi.
— Jack to dobry człowiek. Słowny. Jak coś obieca, to zawsze dotrzyma słowa — mówił jeden z mężczyzn, gdy wszyscy dopiero szli w stronę lasu. — On się nigdy nie babrał w żadnych podejrzanych interesach. Są ludzie, że jak mają możliwość, to coś tam na boku kombinują, coś próbują ugrać, ale nie Jack. On ma serce po właściwej stronie.
Alchemiczka nie zadała wprost pytania, które jakkolwiek powiązałoby Jacka z Verdamami, ale tutaj, w Ravenglen, ludzie byli ze sobą zżyci. Informacje podróżowały szybko, wszyscy wiedzieli już, że dwie nieznajome kobiety przybyły do miasta w określonym celu i jeśli zajmowały się nagłym zniknięciem jednego z jego mieszkańców, widać miały jakieś podejrzenia.
— Rutynę? — zdziwił się inny zapytany przez Sophie mężczyzna. — Ja wiem? Dzień miał chyba taki, jak każdy… — Popatrzył po innych, wrócił wzrokiem do alchemiczki. — Znaczy, nie włóczył się po pracy, jak to się czasem ludziom zdarza. Wracał do domu i tyle, nic jakiegoś bardzo specjalnego...
— Jakby ktoś miał mieć na pieńku z White’ami, to raczej z ojcem Jacka. Stary White potrafi być nieprzyjemny, ale powiem panience tak - trzeba mu zaleźć za skórę. Naprawdę. On jest zazwyczaj do rany przyłóż, tak samo jak Jack, także trzeba się dobrze postarać…
Zeznania były wyjątkowo spójne i przedstawiały obraz Jacka White’a w taki sposób, że trudno było się doszukać złej woli drugiego człowieka w jego zaginięciu. W umyśle Sophie nadal najbardziej prawdopodobne było to, że Jack po prostu miał wypadek - poślizgnął się na omszałym konarze, zwichnął kostkę i nie był w stanie nigdzie sam dojść. Może raniło go jakieś zwierzę? Może zapędził się zbyt daleko za jakąś sarną?
A może…
Część umysłu Sophie rozważała taki obrót wypadków jako prawdopodobny, jednak serce nie chciało wierzyć w to, że akurat on się wydarzy.
Grupa rozdzieliła się. Sophie i Lea szły razem, co jakiś czas wołając Jacka i nasłuchując jego głosu w panującej w lesie ciszy. Z oddali dochodziły ich podobne głosy, las rozbrzmiewał „Jack! Jaaack!” niosącym się wśród drzew. Lea przystanęła na moment, zmarszczyła brwi.
— Co się dzieje? — Sophie również się zatrzymała.
— Tu jest naprawdę cicho.
Sophie spędziła całe życie w dużym mieście, dla niej każdy las zdawał się dziwnie cichy i niepokojący.
— Tyle osób chodzi i krzyczy, pewnie spłoszyliśmy zwierzęta.
Dziewczyna potrząsnęła głową.
— Nie chodzi o zwierzęta. Nie ma nawet wiatru, wszystko wydaje się takie… nieruchome.
Prócz wiecznie optymistycznego serca i starannie kalkulującego rozumu, do głosu doszła kobieca intuicja Sophie. Ona zaś rezonowała z obawami Lei, przesuwając wagę prawdopodobieństwa tam, gdzie serce Sophie absolutnie jej nie chciało. Alchemiczce zrobiło się zimno.
— Chodźmy dalej — powiedziała, zaciskając lekko dłonie.
Czas rozlewał się i kurczył jednocześnie. Monotonne zajęcie wydawało się ciągnąć w nieskończoność, jednak towarzyszące mu napięcie sprawiało, że Sophie wydawało się, że wciąż jest wczesny poranek, gdy tak naprawdę dochodziło już południe. Nagle coś w oddali przykuło jej wzrok.
Ktoś siedział pod drzewem.
Wyraźnie widziała kawałek ramienia i płową czuprynę wystającą zza pnia starej sosny.
— To on! — zawołała Lea i ruszyła w kierunku mężczyzny. Sophie podążyła zaraz za nią.
O ile do tej pory powietrze było kompletnie nieruchome, o tyle właśnie ten moment wybrał sobie wiatr, by przebiec po lesie, rozwiać grzywkę Sophie. Przywiał do niej zapach, który dobrze znała z pracy w laboratorium.
Kadaweryna.
To, co dla większości ludzi po prostu śmierdziało i potrafiło wręcz wywołać odruch wymiotny, dla Sophie miało po prostu charakterystyczny zapach. Może brało się to z tego, że każdy taki zapach pochodził z wnętrza czystego, sterylnego wręcz szkła laboratoryjnego, że jego źródło kryło się w materii nieożywionej traktowanej kolejnymi groźnymi odczynnikami. Oderwany od tego, z czym był naturalnie powiązany, jedynie drażnił nos, jednak nie niósł w sobie owej grozy śmierci i rozkładu, której był zwiastunem.
Tym razem było inaczej.
Sophie w ostatniej chwili chwyciła łokieć Lei, dziewczyna zatrzymała się zaskoczona.
— Nie podchodź tam — wydusiła alchemiczka, potrząsnęła głową. — On już...
Cisza mroziła do szpiku kości. Cała krew odpłynęła z twarzy Lei.
— Może… pójdź po innych — poprosiła dziewczynę.
Lea pokiwała głową mechanicznie, zrobiła kilka kroków w stronę reszty grupy. Odwróciła się jeszcze, spojrzała z troską na Sophie. Alchemiczka miała zaciśnięte usta, jej dłonie mimowolnie zwinęły się w pięści, a paznokcie wbijały się w ich wnętrza. „Dam sobie radę” mówiły jej oczy.
Gdy Lea się oddaliła, Sophie przeniosła wzrok na siedzącego mężczyznę.
Martwego mężczyznę.
Przypomniała sobie rozmowy z Tadeuszem w bibliotece - były rektor chętnie rozgadywał się na przeróżne tematy, wystarczyło tylko zadać odpowiednie pytanie. Jakkolwiek makabrycznie by to nie brzmiało, Sophie przez przypadek naprowadziła go na temat zwłok. Tadeusz bez pardonu pogrążył się wtedy w opowieściach o najciekawszych spośród napotkanych przez siebie denatów, każdy przypadek przedstawiając niczym dobrą zagadkę. Robił to na tyle naturalnie, że nawet Sophie przestała czuć się nieswojo omawiając ludzki zgon i na dodatek ze szczerej ciekawości zadawała pytania o plamy opadowe i wpływ środowiska na szybkość rozkładu.
Alchemiczka przymknęła oczy, starając się wrócić nie tylko myślami, ale i sercem do tamtego momentu. Wyciszyć naturalny dla człowieka wstręt i przerażenie, odrzucić cały smutek i rozgoryczenie które wzbierały w jej wnętrzu, bo nie wydarzyło się to, na co liczyła. Miała do wykonania misję. A siedzący pod drzewem trup był źródłem informacji, które miały jej w tej misji pomóc. Faktów, które mogły potencjalnie ocalić czyjeś życie, jeśli dobrze je wykorzysta i zinterpretuje.
Sophie szła krok za krokiem, zbliżając się do feralnego drzewa, z premedytacją wypełniając płuca odstręczającym zapachem. Wyobrażała sobie, jak bierze wszystkie swe buzujące, rozgrzane emocje, jak wkłada je do naczynia ciśnieniowego i zamyka wieko. Następnie uszczelnia naczynie twardymi obejmami żelaznej logiki i zanurza w krystalicznym roztworze chłodnej analizy. Emocje nie będą jej przeszkadzały.
Przystanęła pod drzewem.
Podniosła wzrok na to, co zostało z Jacka White’a.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz