piątek, 6 sierpnia 2021

Od Cahira cd. Mattii

Może. Kiedyś, pewnego dnia. Bo to tak blisko Ovenore.
Szczyt, na którym mieściła się posiadłość Mattii, należał do Białych Turnii. Z tiedalskiej stolicy zapewne można było do niej dotrzeć w kilka dni. Cahir wiedział, że zachodnia ściana górskiego pasma znajdowała się w pobliżu Ovenore, że była z niego widoczna niemal w każdą pogodę. Kiedyś, jako chłopiec, wielokrotnie przyglądał się majaczącym w oddali zboczom, skalistym graniom, szpiczastym wierchom o stromych brzegach. Świetnie pamiętał wielkie kamieniste grzbiety, szczyty, na których nawet późnym latem w niektórych miejscach bielił się śnieg.
Nie westchnął na wspomnienie stolicy, choć miał na to ochotę. Obiecał sobie, że nie będzie więcej wzdychać. Zamiast tego usiadł, sięgnął po butelkę, nalał sobie wina. Napił się, obojętnie spoglądając przed siebie. Okolica nie zmieniła się. Gałęzie drzew wciąż z szumem kołysały się w górze, ptactwo nadal pluskało się w jeziorze. Powietrze cały czas pachniało, niebo było niezmiennie błękitne i czyste.
Czuł, że stopniowo ogarnia go coraz większa senność, coraz głębsze znużenie. Położył się, założył nogę na kolano, przyjmując równie nieformalną pozycję co poprzednio. Pozwolił sobie przymknąć powieki. Tylko na chwilę. Nie chciał tu zasnąć. Gdyby to zrobił, Mattia znalazłby się w niekomfortowym położeniu. Cahir wiedział, że hrabia był zbyt uprzejmy i dobrze wychowany, by obudzić go, gdyby jego drzemka zaczęła się przedłużać. Ba, był wręcz przekonany, że Mattia czekałby cierpliwie, aż sam wstanie. Nieważne, ile miałoby to potrwać.
Przeciągnął się dyskretnie. Powietrze, ciężkie zapachem łąki, z każdą chwilą stawało się coraz bardziej upajające. Ptaki śpiewały cicho, snuły swe melodie gdzieś w tle. Poruszane wiatrem korony drzew bujały się łagodnym, wahadłowym ruchem. Jedna z gałęzi, Cahir słyszał to wyraźnie, poskrzypywała miarowo, cudownie usypiająco. 
Nie. Nie zaśnie tu. To byłoby nietaktowne. W towarzystwie hrabiego powinien trzymać fason. Przynajmniej próbować to robić.
Podniósł się z ociąganiem, spojrzał w górę. Niebo nagle pociemniało. Na horyzoncie zaczęły zbierać się pióropusze starganych chmur. Trzeba wracać do Gildii, skonstatował, widząc, jak wiatr wstrząsa pobliskimi krzewami, kładzie na płasko wysokie źdźbła traw. Zbiera się na burzę.
Czuł cień niepokoju, miał wrażenie, że coś jest nie w porządku, że zaraz coś się wydarzy. Coś niedobrego. Chciał zwrócić się do Mattii, poprosić, by wracali do Gildii. Nie zdążył. Spostrzegł, że spomiędzy traw wzbijają się w niebo kosmyki czarnej mgły, że powietrze ciemnieje, z każdą chwilą staje się coraz gęstsze. Mętny, nieprzejrzysty opar pochłonął światło, przesłonił widok.
Łąka, tchnąca ciepłem i zapachem kwiatów, rozmyła się w oczach, zafalowała mrokiem, rozbłysła mętnie, uformowała na nowo. Korony drzew przeobraziły się w cieniste sklepienie. Ziemia pod butami zgasła, zapaliła się na nowo, przemieniła w śliskie podłoże. 
Cahir stanął w chłodnym korytarzu. Nie rozejrzał się. Nie musiał, znał to miejsce. Te krzywe ściany, pokryte porostami i fosforyzującymi, lśniącymi od wilgoci zaciekami, te stalaktyty i stalagmity, te dziury w przejściu, w których zalegała mętna woda. Czasem, po przebudzeniu, zastanawiał się, czy kiedykolwiek odwiedził tę przestrzeń w świecie rzeczywistym, czy był tu na jawie. Bo to przecież jakaś jaskinia. Lub może fragment kopalni. Może tej, w której mieszkały ririny. Może zupełnie innej. Może to tylko wytwór jego imaginacji. Tak, zapewne. 
Ruszył w głąb. Wiedział, że powinien. Ten sen na tym polegał. Śnił go dostatecznie wiele razy, by wiedzieć, co ma robić.
Pierwszy lew, którego dostrzegł, był duży, miał gęstą grzywę, jasną sierść. Siedział z wysoko zadartym łbem, spoglądał w górę, w przestrzeń, wyglądał, jakby nad czymś dumał. Oczy miał przytomne i bystre, choć nieobecne, zapatrzone w dal. Siedział na podwyższeniu, na chropowatej skale, którą woda wypłukała tak, że dziwnie przypominała tron. Na szyi lwa jadowitą zielenią połyskiwał pęk talizmanów, medalionów, wisiorków. Cahir patrzył na nie w milczeniu. One przed niczym cię nie ochronią. One przed niczym nigdy cię nie ochroniły.
Lew nie spojrzał na niego, nie obejrzał się, nie poruszył. Cahir, rozglądając się, poszedł dalej, próbując przebić wzrokiem mrok. Drugi lew był czarny, jego sierść wtapiała się w zalegające korytarz kłęby cieni, łatwo było go przeoczyć. 
Spotkał go tam, gdzie zwykle. Zwierzę leżało z wyciągniętymi łapami, nieruchome jak posąg. Śledziło go spojrzeniem jasnych oczu, które jako jedyne się poruszały, jako jedyne były wyraźnie widoczne w półmroku. Cahir wiedział, że ten lew z pewnych względów był niezwykły. Bo to hybryda. Mieszaniec. Miał smukłą sylwetkę pantery, gładki ogon, wydłużone uszy. 
Cahir przyglądał mu się ze spokojem, nie odczuwał trwogi. Nie miał już powodów. Sprawy między nimi zostały zakończone. Ten lew wkrótce stąd odejdzie. Zostawi mu cztery słowa: to jest właśnie koniec.
Minął go bez przeszkód, ruszył dalej. Trzeciego lwa nie spotkał. Nie było go tu od dawna. Zostały po nim kły i pazury. Cahir klęknął, wyciągnął rękę, spróbował po nie sięgnąć. Wyniesie je stąd, odnajdzie w Tirie odpowiednio piękne miejsce, pogrzebie je w ziemi. Poszuka kogoś, kto wykuje płytę, zrobi napisy.
Nie zdołał ich zabrać. Pazury i kły w rękach rozsypały się mu w pył, który przemknął przez palce, wpadł w skalne dziury i szczeliny, skąd nie sposób było go wydostać.
Zaczął szukać kolejnego lwa. Właściwie: lwicy. Powinna gdzieś tu być, zawsze tu czekała. Gdzie jesteś?
Usłyszał za sobą miękkie kroki, obrócił się. Ujrzał lwa, którego nie znał, którego nigdy wcześniej tu nie spotkał. Zwierzę wydawało się chore. Miało zapadnięte boki, rzadką grzywę, posiwiałą sierść. Czaiło się, stało na ugiętych łapach, szykowało do skoku, łypiąc ciemnymi, pustymi jak studnie oczami.
Cahir, rozpoznawszy to spojrzenie, sięgnął do pasa, dobył broni. Lew skoczył prosto na ostrze. Cahir spodziewał się, że ciężar zwierzęcia go przywali, że zaraz uderzy plecami o ziemię. Nic takiego się nie wydarzyło. Ciało lwa rozprysło się w powietrzu, rozleciało na milion kawałków czarnego szkła. Nie, pomyślał Cahir, to wcale nie szkło. To ćmy. Owady wirowały wokół niego, tworzyły ciemną chmurę, zdawało się, że z każdą chwilą było ich coraz więcej. W końcu przesłoniły widok. Zapadł absolutny mrok.
A potem rozbłysła jasność łąki, w powietrzu rozlał się ptasi śpiew, zapachniały kwiaty. Cahir otworzył oczy. Poczuł ulgę, błogie wrażenie, którego doświadcza się czasem, budząc z nieszczęśliwego snu. Zobaczył, że Mattia siedzi obok, bawi się kieliszkiem. Nie potrafił wyczytać z jego twarzy, czy mruczał przez sen jakieś imiona. Wiedział jedynie, że się nie szarpał. Był przekonany, że wtedy hrabia by go obudził.
— Przepraszam — powiedział, podnosząc się na wyprostowanych łokciach, starając się, by jego głos brzmiał naturalnie, nie chcąc dać po sobie poznać, że przyśnił mu się Edmund Wright. — Miałem ciężką noc. Zwykle mi się to nie zdarza.

dramat ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz