poniedziałek, 30 sierpnia 2021

Od Cahira — Ad futuram rei memoriam

Rozejrzał się od niechcenia, przemknął spojrzeniem po sali przestronnej, słabo oświetlonej. W karczmie wciąż panował względny spokój, pora była wczesna, wiele stołów pozostawało pustych, klientela dopiero się schodziła. Służba, nie mając wiele do roboty, leniwie kręciła się po izbie, przecierała czyste blaty, poprawiała równo stojące krzesła, stwarzając przed przełożonym pozory, że roboty jest wiele. 
Karczma Pod dębowym stołem, jak ocenił Cahir, była sporawym lokalem. Swą popularność zawdzięczała i dowcipnej nazwie, i temu, że raz na jakiś czas skrzykiwano do niej paru szarpidrutów z sąsiedniej wsi i, tak jak dzisiaj, organizowano zabawę z tańcami. Prawdziwa biesiada rozpocząć się miała późnym wieczorem, ale nawet teraz z ruchów zebranych w pomieszczeniu osób dało się wyczytać pewne podniecenie, dziwne rozgorączkowanie, cień oczekiwania.
Cahir, z braku lepszych rozrywek, przyglądał się wystrojowi izby. Karczma spełniała podstawowe standardy, lecz wydawała się zaniedbana. Podłogi, choć drewniane i solidne, nie zostały starannie wyszorowane. Pamiętał, że wchodząc do głównej sali czuł, jak niektóre deski niemile kleją mu się do podeszew butów. W oknach powiewały zasłony, ale nie były ani nowe, ani gustowne. Blaty może i zostały wypolerowane, bo ładnie odbijały światło, ale cały efekt psuły wyskrobane na nich napisy i rysunki. Głównie zabawne karykatury, imiona przejezdnych, fallusy i miłosne wyznania. Na każdym stole postawiono roślinkę ozdobną i cienki świecznik, ale cóż z tego, skoro powtykane w niego świeczki były niemal doszczętnie stopione, a kwiatki wyglądały na konające.
Towarzystwo, które zebrało się w pomieszczeniu, także nie przerosło oczekiwań Cahira. Składało się głównie z mieszkańców pobliskich wsi, ludzi prostych, niezamożnych, ciężko pracujących. Z twarzy ogorzałych i niechlujnie ubranych mężczyzn biła, łagodnie rzecz ujmując, prostota myśli. Przy ich bokach zasiadały kobiety o raczej pospolitej urodzie, odziane w proste, niekrępujące ruchów sukienki.
Znudziwszy się kontemplowaniem otoczenia, wrócił wzrokiem do barda. Xavier, jak zwykle, wyróżniał się. Siedział za stołem w nonszalanckiej pozie, odziany w swój tradycyjny płomieniście czerwony płaszcz na czarnej podszewce. Milcząc, uśmiechał się pod nosem, spoglądał w dal. Cahir w drodze do lokalu odniósł wrażenie, że humor tego dnia całkiem bardowi dopisywał. Nie oznaczało to jednak, że stał się mniej hardy i skłonny do słownych potyczek niż zazwyczaj.
Cahir uniósł butelkę, obrócił ją w ręce, nalał sobie wina.
— Będziemy tak milczeć do rana?
— Jeżeli masz coś interesującego do powiedzenia, nie krępuj się.
— Muszę cię rozczarować — powiedział, unosząc szklankę do ust. Wino było niedrogie. Smakowało adekwatnie do tego, ile kosztowało. — Liczyłem na twoją inicjatywę. Ostatnio obiło mi się o uszy, że słuchanie dźwięku twojego głosu to niewysłowiona przyjemność. 
Xavier nie spojrzał na niego, uśmiechnął się zdawkowo, samymi wargami.
— Jeżeli liczysz, że tu zaśpiewam, porzuć wszelkie nadzieje.
— Och? Mógłbym wiedzieć: dlaczego? — zapytał Cahir, choć nie zależało mu na usłyszeniu żadnej ballady, był znużony ciszą, chciał podtrzymać rozmowę.
— Nie wolno — odparł Xavier przekornie.
— A gdybym nalegał? 
— Gdybyś nalegał, byłbym zmuszony podać ci do wiadomości (zresztą nie po raz pierwszy), że śpiewanie w towarzystwie osób twojego pokroju zupełnie mi się nie opłaca. 
— Tak?
— Tak. Widzisz, nie otrzymuję od ciebie wynagrodzenia, nie dostaję aplauzu, nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek usłyszał z twoich ust jakikolwiek dowód wdzięczności — wyliczał, udobitniając każdy argument cichym stuknięciem pierścienia o szkło. — Czy wysłuchawszy którejkolwiek z moich ballad, stwierdziłeś: masz dobry głos, jesteś utalentowany, Xavierze? 
— Nie stwierdziłem — zgodził się Cahir obojętnie, bez zastanowienia. Nie miał w zwyczaju prawić nikomu komplementów, nieważne, czy dana osoba na nie zasługiwała, czy nie. — Wiesz, z jakiego powodu?
— Jestem bardzo ciekawy — zapewnił Xavier, choć wyraz jego twarzy sugerował coś zgoła odwrotnego.
Cahir pochylił się łagodnie, zniżył głos o pół tonu.
— Bo nie jesteś utalentowany.
— Ach tak? — parsknął bard. — Zastanawia mnie więc, dlaczego od pewnego czasu regularnie usiłujesz nakłonić mnie do zaśpiewania ballady lub dwóch, ilekroć orientujesz się, że mam możliwie dobry nastrój?
— Powiedzmy, że świadomość twojej niedoskonałości napawa mnie pewnym ukontentowaniem.
— Bezczelny — oświadczył, uśmiechając się połową ust, unosząc głowę we właściwym dla siebie ruchu: trochę dumnym, trochę hardym. — Poza tym uprzejmie przypominam, że przez wzgląd na okoliczności nie ja powinienem dzisiaj śpiewać. Gdzież moje Sto lat
Cahir zaśmiał się.
— Nie chciałbyś tego usłyszeć, ręczę.
— Wręcz przeciwnie, czekam niecierpliwie.
— Spróbuj za jakiś czas — poradził mu, spoglądając na stojącą przed nimi butelkę, wciąż niemal pełną. — W tej chwili, niestety, nie jestem jeszcze pijany.

*
Muzycy zebrali się w rogu sali, nastroili instrumenty. Zagrzmiał bęben, zadźwięczały gęśle, zapiszczały skrzypce. Zapanowało ogólne poruszenie, w jednej chwili zrobiło się duszno, ciasno, gwarnie. Pierwsze pary pobiegły na środek izby, ludzie przy stołach zaczęli rozmawiać głośniej, z większym ożywieniem. Jakaś kobieta w kącie sali śmiała się na całe gardło, ktoś klął, ktoś gwizdał do muzyki, ktoś prawił o czymś z przejęciem i swadą. Szurały odsuwane krzesła, stukały odkładane naczynia, obcasy uderzały o parkiet, wprawiały go w drżenie. Właściciel karczmy, gwałtownie gestykulując, podniesionym głosem wydawał opieszałej służbie polecenia.
Xavier zachowywał posągowy bezruch. Cahir przypuszczał, że bard spogląda na kominek, na trzaskający w nim ogień, na wzbijające się w górę rude iskry, na spowite chwiejnym blaskiem przedmioty i sylwetki. Oraz na ściany przybytku, na których tańczyły cienie.
— Zamierzamy spędzić cały wieczór przy stole? — upewnił się Cahir, bez wyrazu spoglądając na bawiące się pary. Mówił naturalnym tonem, liczył, że bard znajdował się na tyle blisko, by mimo zgiełku słyszeć go wyraźnie.
— Ależ skąd. — Xavier, podzwaniając bransoletami, błyskając kamieniami wprawionymi w pierścienie, chwycił butelkę, dolał sobie wina. — Połowę zamierzamy spędzić pod.

*
Cahir szybko przeliczył drobne w palcach, uznał, że może sobie pozwolić, by zasponsorować im kolację. Będąc naocznym świadkiem, jak zabiegana służba myli zamówienia, albo, potrącana przez tańczących, gubi po drodze część ich zawartości, zdecydował, że poczeka przy kontuarze, aż dania zostaną wydane, a następnie sam zaniesie je do stołu. Nie miał zresztą nic lepszego do roboty, nie wątpił także, że Xavier poradzi sobie bez niego przez kilka chwil.
Wróciwszy na miejsce, uważnie porozkładał talerze, sięgnął po butelkę, chcąc podolewać im wina. Nie patrząc, usiadł na krześle. Prawie się przewrócił, nie czując pod sobą niczego, orientując się, że pod nim znajduje się jedynie pustka. Starając się ustać na nogach, zachwiał się, prawie potrącił przechodzącego obok jegomościa. Równowagę odzyskał tylko dzięki wrodzonej zręczności.
Xavier podstawił sobie jego krzesło ruchem pełnym teatralnego majestatu, usiadł na nim po wielkopańsku, założył nogę na nogę. 
— Chciałeś tu usiąść? — uśmiechnął się połową ust. — Przykro mi, od tej chwili to miejsce należy do mnie.
Cahir nieładnie zmrużył powieki. Bez zastanowienia machnął dłonią, pozwolił, by wino chlusnęło z butelki, zrosiło fragment stołu i podłogi, wykwitło na rękawie barda kilkoma intensywnie purpurowymi plamami.
— Och, wybacz. Niezdara ze mnie.
Bard spojrzał na koszulę. Musiał ocenić jej stan krytycznie, gdyż zgarnął szklankę z sąsiedniego stołu, z rozmachem potraktował Cahira jej zawartością. 
— To oznacza wojnę.
Cahir zasłonił się przedramieniem w ostatniej chwili. Materiał nasiąkł wilgocią momentalnie, pociemniał, przykleił się do skóry. Czując, że to, czym został oblany, nie tylko nie jest wodą, ale i posiada silny zapach, porwał kawałek chleba z talerza (nieswojego, oczywiście), podrzucił go w dłoni, złapał, przymknął oko, celując:
— To oznacza, że masz przejebane, Delaney. 

*
Nie znał imienia dziewczyny, z którą tańczył. Wiedział tylko, że była niewysoka i wściekle ruda. Patrząc na nią, nie potrafił zdecydować, czy można uznać ją za atrakcyjną, czy nie. Rysy twarzy miała ostre i nienachalnie ładne, choć łagodził je miły sposób, w jaki się uśmiechała. Jej sylwetkę, szczupłą, może nawet trochę za bardzo, opinała zwykła płócienna sukienka. Długa, szorstka w dotyku, sztywno unosząca się przy kostkach podczas obrotów. 
Dziewczyna, czerwona na policzkach, śmiała się, oddychała głośno, bo skrzypce cięły szybko, pary na parkiecie obracały się w żwawych obrotach, a zbyt długie pozostawanie w jednym miejscu groziło potrąceniem. W pewnym momencie sugestywnie chwyciła się za żebra, posłała mu przepraszające spojrzenie. Cahir, rozumiejąc bez słów, skłonił się, podziękował grzecznie. Dziewczyna strzepnęła rzęsami, dygnęła, zabawnie unosząc dłoń, skierowała się w stronę stołów.
Zamierzał wrócić na miejsce, ale w oczy rzuciła mu się znajoma sylwetka. Xavier stał przy kontuarze, jedną rękę trzymał na blacie, drugą zaczepnie podpierał się pod bok. Czarnowłosa piękność w różnobarwnym gorsecie, w której towarzystwie Cahir widział go jeszcze parę chwil wcześniej, gdzieś się ulotniła.
Widząc go, bard stwierdził:
— A jednak.
— Ta panna sama mnie poprosiła — skłamał Cahir, stając obok, tyłem do baru. Nie okazał cienia zakłopotania, ton miał tak samo chłodny i obojętny jak zazwyczaj. — Nie wypadało mi odmówić.
— Nie przeszkadzało ci jednak, by zbyć poprzednią — zauważył Xavier, z uśmiechem przyglądając się tańczącym, sprawiedliwie obdarzając wyniosłym spojrzeniem każdego, kto znalazł się w zasięgu jego wzroku. — Czyżbyś znudził się samotnym siedzeniem w kącie?
— W żadnym razie — zapewnił Cahir. Dodał, kładąc nieznaczny akcent na ostatnie dwa słowa: — Nadal przedkładam to nad towarzystwo pewnych osób. 
Bard zaśmiał się. Trochę miękko, trochę wymuszenie.
— Doprawdy? Czemu więc zawdzięczam ten wątpliwy zaszczyt?
— Nie chciałbym zabrzmieć patetycznie — zaczął Cahir, doskonale wiedząc, że zabrzmi właśnie tak, nie znajdując jednak pomysłu, jak bardziej trafnie i mniej pretensjonalnie sformułować to, co miał na myśli. — Ale mam wrażenie, że mamy do wyrównania pewne rachunki.
— Arlette — domyślił się Xavier, gdy Cahir potraktował go obrotem w prawo, szybkim, bo dostosowanym do tempa muzyki, ale nie na tyle gwałtownym, by bard mógł się potknąć lub na kogoś wpaść. — Jesteś bardzo pamiętliwy.
Cahir obejrzał się przez ramię, tyłem prowadząc w miejsce, gdzie ścisk był mniejszy, a tańczący nie potrącali się ramionami, nie zahaczali łokciami.
— Szczerze się zdziwię, jeżeli sądziłeś, że przepuszczę okazję, by powetować sobie moralne straty doznane na salonach hrabiny.
— Zdziwisz się zatem — powiedział Xavier. — Nie przeszło mi to przez myśl. Na tym samym przyjęciu miałem okazję usłyszeć, że nie tańczysz, bo nie umiesz i nie lubisz.
— Nie tańczę, nie umiem, nie lubię — potwierdził Cahir po tym, gdy bard, zmieniwszy rękę za plecami, zawinął nim w ósemce. — Jesteś pijany, Xavier. Obawiam się, że to, co widzisz, to tylko delirium. 

*
Xavier, milczący od pewnego czasu, wyciągnął przed siebie rękę w geście trochę niedbałym, trochę ostentacyjnym.
— Ładny pierścień?
Cahir, odurzony winem, zmęczony głośną muzyką i tańcem, czuł senność i odrętwienie. Jego myśli stały się mętne, ruchy: mniej skoordynowane, pozbawione dawnej precyzji. Choć w lokalu nie zrobiło się ciemniej, widział poruszające się w nim sylwetki mniej wyraźnie niż wcześniej.
— Nie wiem, czy uwierzysz, ale mam dokł... Co? — Oparł się obiema rękami o blat, zawisł nad stołem. Przyjrzał się pierścieniowi, obejrzał go w detalach, by wykluczyć pomyłkę. — To jest... to jest niemożliwe. Absolutnie. — Sprawdził dłoń, najpierw jedną, potem, dla pewności, drugą. Jednego pierścienia brakowało. — Kiedy?
Xavier, nie patrząc na niego, uniósł kącik ust. Uśmiechał się tak, jak zawsze, w ten sam sposób, którego Cahir nie znosił. Spędził w towarzystwie barda dość czasu, by wiedzieć, że jego zadowolone uśmiechy w zależności od sytuacji wyrażały albo satysfakcję, albo triumf, albo dumę, albo drwiącą uciechę. Raczej nie sympatię czy radość.
— Tajemnica — powiedział Xavier.
— Niedawno. — Cahir nie zapytał, stwierdził oskarżycielskim tonem.
— Może.
— Na środku sali? Albo przy barze?
— Bardzo być może. — Xavier zdjął pierścień, obrócił go w palcach. W jego ręce migotał biały opal, zapewne najefektowniejszy i najcenniejszy z kamieni, których Cahir kiedykolwiek był posiadaczem. Była to druga i ostatnia błyskotka, którą otrzymał od Ksandra, jedyna po tanzanicie od hic sunt leones, do której był jakkolwiek przywiązany, a także jedna z niewielu, która nie znalazła się w jego posiadaniu w sposób niezgodny z prawem. Została mu podarowana z okazji awansu na srokę, co według stosowanej w Familii nomenklatury oznaczało złodzieja klejnotów. Całkiem lubił ten pierścień. Często przyglądał się wyrytej w srebrze inskrypcji. Po lewej od kamienia: ad futuram, po prawej: rei memoriam. — To tylko cień rewanżu za...
Cahir rzucił mu spojrzenie pełne wyrzutu. Niechętnie przyznał przed sobą, że podpity, rozproszony tańcem i muzyką mógł stać się łatwiejszym celem, niż zazwyczaj.
— Pamiętam, za co.
Xavier nie odpowiedział, przybrał poważny wyraz twarzy. Zbliżył rękę do oczu, popatrzył na kamień oceniająco. Wydął wargi, ponownie wyciągając dłoń. Cahir dopiero po chwili uświadomił sobie, że bard parodiuje jego ruchy, że tak właśnie poruszał rękami, oglądając pierścionek, który zwędził mu podczas pewnej przejażdżki po Tirie. Xavier odtwarzał jego gesty tak zręcznie i przekonująco, że kącik ust Cahira mimowolnie drgnął w uśmiechu. 
Szybko stłumił jednak wszelkie rozbawienie.
— Bezczelny — oświadczył, lekceważąco odwracając wzrok, zdecydowany skupić go na bardziej godnych uwagi zjawiskach.

*
Było późno. Większość gości opuściła karczmę, gwar zelżał, rozmowy stały się rzadkie i ciche, muzyka nie grała od dawna. Właściciel lokalu ostentacyjnie szerokimi ziewnięciami dawał znać zebranym, że pora się zbierać. 
Xavier opierał łokieć na blacie, policzek na pięści. Cahir siedział prosto, choć walczył od pewnego czasu, by nie położyć przedramion na stole i nie oprzeć na nich czoła.
— Ten pierścień... — mruknął.
Bard otworzył oczy, lecz tylko do połowy.
— Hm?
— Co o nim sądzisz?
— Zwyczajny. — Ponownie przymknął powieki. — Posiadam parę ładniejszych. Zwrócę ci go, jeżeli do tego zmierzasz.
— Podoba ci się?
— Co?
— Pierścień.
— Czy ja wiem — westchnął Xavier, prostując się, przeciągając nieznacznie. — Powiedziałbym: umiarkowanie. Kamień jest całkiem okazały, a szlif niepozbawiony uroku. Wygląda znośnie, gdy zrobię tak: — Zbliżył rękę do świecznika, pozwolił, by opal odbił światło, zapłonął biało-błękitnym błyskiem. — Albo może tak: — Włożył pierścień na drugą rękę, umieszczając go w sąsiedztwie innego, podobnego, posiadającego kamień o dość zbliżonej barwie.
— Weź go. Jest twój, możesz z nim zrobić, co zechcesz.
— Słucham?
— Już grubo po północy. — Cahir ujął szklankę, skinął nadgarstkiem w geście pozdrowienia, stuknął szkłem o stojącą na stole szklankę barda. — Wszystkiego najlepszego, Xavier.

STO LAT, XAV, KOCHAMY CIĘ MOCNO 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz