sobota, 30 maja 2020

Od Banshee cd. Aurory

Od samego świtu po zszarzałym niebie ciągnęły groźne chmury, więc każdy wiedział, że w końcu na całe kocie skaranie oberwie się deszcz. Wpierw drobny, prawie rosa strącona z liści, lecz wystarczający, aby przegonić demona z otwartych przestrzeni. Naprędce czmychnął pod tarninowe czyżnie, pod których baldachem mógł przysiąść na suchym skrawku ziemi i w poczuciu choćby złudnego bezpieczeństwa, kontynuować doglądania poczynań kobiety.
Aurora krzątała się po polanie, sprawdzała teren, przeczesywała wyklinę, podczas gdy deszcz z każdą chwilą ciął z coraz większą siłą. Cały las szumiał, dudnił, a wszelkie ślady, zapachy, tropy z wolna zanikały w przeokropnych urokach pogody. Dla kocura wszelkie starania łowcy wydawały się w obecnym warunkach bezsensowne — przynajmniej on sam zatracił możliwości rozeznania się w terenie dobrą chwilę temu i obecnie oprócz wilgoci i wzruszonych traw nie wyczuwał nic. Chociaż powiedzenie, że starał się tam wówczas cokolwiek wywęszyć, byłoby stwierdzeniem mocno nad wyraz, bo wraz z pierwszą kroplą, która zmoczyła mu nos, wszelkie jego zapały gdzieś przepadły. Całe te wzniosłe wewnętrzne demonisko, które tak rwało się w busz, położyło po sobie uszy, skuliło ogon i nagle zniknęło, pozostawiając kobietę wyłącznie z pospolitym kotem. I to kotem, którego markotność wzrastała współmiernie do tego, ile wilgoci powchodziło mu w sierść.
— Możesz sprawdzić czy tam, nieco bardziej wgłąb lasu nie ma może liści czy gałęzi z tych krzewów? Ja w tym czasie bym zastawiła tutaj kilka wnyków. — uśmiechnęła się i trąciła rosnące nieopodal komysze.
Banshee pochwycił jej pogodny wzrok, nieco się skrzywił. Odwrócił łeb, powiódł za wzruszoną gęstwiną, która zdawała się z każdą chwilą coraz bardziej szumieć, dudnić i przede wszystkim zniechęcać do choćby wyściubienia nosa spod bezpiecznego baldachu. W rozumieniu demona nie było nawet mowy o dobrowolnym opuszczeniu suchego skrawka ziemi i zapuszczenia się w mokradło, a bynajmniej godności nie dopuszczały do niego tak paskudnie zwilgłej koncepcji.
— Liście? Gałęzie? — ogon drgnął, okręcił się wokół napuszonego cielska. — Za żgajkami mam się uganiać jakbym to był jakimś wiejskim dzieckiem?
Wznios łeb zadarł podbródek i obdarzył kobietę charakterystycznie dufnym kocim wzrokiem, nagle wychodząc ze swym zachowaniem wbrew wszelkim galanteriom.
— Kuropatwami chcesz skarmić tyle niewyżytych żołądków? Na pustych kościach nasza droga Irina ma gotować rosoły? — westchnął głośno, wznosząc głos ponad huk zielonych koron z każdą chwilą coraz mocniej ciosanych przez burzący deszcz.
— I wnyki? Naprawdę wnyki? Och, Auroro, po tym, co zdążyłem zasłyszeć, to nie uwierzę. Po prostu nie uwierzę, że burza ot tak siedzi w krzakach i czeka, aż jakieś durne ciele wpadnie na sznur, czy w inne żelastwo.


 Auroro?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz