sobota, 2 maja 2020

Od Cahira cd. Deryn

Na prośbę autora opowiadania Deryn zostały usunięte i są dostępne tylko dla współautora po kontakcie z administracją.

~*~

Ishil, podśpiewując pod nosem, łagodnie kołysał się w siodle. Poruszał ustami leniwie, wymawiał słowa niedbale. Wiatr miękko rozsnuwał w powietrzu jego szept, sprawiał, że Cahir wsłuchiwał się w niego mimowolnie. Melodia miała w sobie coś kojącego, jakąś usypiającą, przywołującą odległe wspomnienia melancholię. Cahir westchnął cicho. Tembr głosu Ishila niekiedy dotykał miejsc w jego duszy, o których wolałby nie wiedzieć.
Siadł mocniej w siodło, zatrzymał Hugina.
— Możesz śpiewać na głos, jeżeli masz ochotę.
— Co ty mówisz? — Ishil przeciągnął się, nieznacznie rozchylił powieki. —  Nie rzucisz czymś we mnie, jak ostatnim razem?
— Nie jestem śmiertelnie zmęczony i nie próbuję teraz zasnąć.
— Na Erishię, nie masz żadnego pojęcia o muzyce, Cahir. Właśnie wtedy powinieneś był słuchać jej najchętniej. — Ishil uśmiechnął się kpiąco. — Nie lubisz, gdy śpiewa ci się na dobranoc?
— Och, uwielbiam. Ale nie balladę o jurnej hrabinie Terdle.
Ishil wzruszył ramionami.
— Piosenka jak każda inna.
— Znasz lepsze.
— Ale ta jest zabawna.
— Bogowie, w którym momencie? Mnie nie bawi.
— Czy ciebie cokolwiek bawi, nudziarzu?
— Wiele rzeczy. Ale nie sprośne, karczemne przyśpiewki.
— Nie grywa się jej w karczmach. — Ishil zerwał gałązkę świerku, obrócił ją w palcach, przytknął do nosa. — I wcale nie jest sprośna.
— Mam przytoczyć jakieś cytaty?
— A przejdą przez twoje świętobliwe gardło?
Cahir wywrócił oczami, bezsilnie pokręcił głową. Ishil zaśmiał się miękko, dźwięcznie. Umiał się śmiać.
— Więc mogę śpiewać, mówisz?
— Tak.
— Nie rzucisz we mnie butem?
— Szybko nie puścisz tego w niepamięć, prawda?
Ishil krytycznie spojrzał na paznokcie.
— Chyba nie.
— Śpiewasz? Zaraz się rozmyślę.
— Co chcesz usłyszeć?
— Nie wiem, cokolwiek, po prostu śpiewaj.
Oczy Ishila zabłysły przekornie spod półprzymkniętych powiek.

Mine, atta, nelde
każdy słyszał zapewne
O hrabinie Terdle,
co szaty miała zwiewne

 — Nienawidzę cię, wiesz.

Canta, lempe, enque...

— Zamknij się, Ishil. Śpiewaj o wszystkim, ale nie o hrabinie.

...błagano ją o rękę

— Ishil.
Ishil zamknął usta, spojrzał na niego z wyrzutem.
— Przerwałeś mi w połowie najlepszej zwrotki, zdajesz sobie sprawę?
— Zamknij się — powtórzył Cahir z naciskiem. — Ktoś idzie.
Do jego uszu doleciało echo rozmowy, pojedyncze, niesione wiatrem słowa. Niedługo później na trakcie przez nimi wyrosły dwie kobiety. Nieuzbrojone. Bez obstawy. Pieszo. Z bagażami. Na usta Ishila wpełznął złowróżbny uśmiech, mężczyzna spiął swoją klacz, nim Cahir zdołał zareagować.
— Witajcie, drogie panie. — Ishil skłonił się z rewerencją, zdjął kapelusz z głowy, zatoczył nim w powietrzu finezyjny okrąg. Farbowane strusie pióro musnęło bok tarantki. Klacz parsknęła, zarzuciła siwym ogonem. — Piękny mamy wieczór, nieprawdaż?
Jedna z kobiet, niemłoda, o ostrych rysach twarzy, zmarszczyła brwi, łypnęła na niego groźnie.
— Z drogi.
— Panie do stolicy? Pierwszy raz?
— Nie. Nie pierwszy. Spieszy nam się, z d r o g i.
Kobieta spróbowała go wyminąć; klacz przestąpiła o krok, zagrodziła jej przejście z wdziękiem tancerki. Należała kiedyś do miecznika Gavina Del Gaire'a, była wtedy znana jako Vendë, co po elficku znaczyło: czysta, panna. Ishil, po tym, gdy bezczelnie mu ją buchnął, przechrzcił ją na Nadilę — nierządnicę.
— Co jest, na miłość boską?
Ishil uśmiechnął się szelmowsko, powachlował kapeluszem. Włosy zsunęły mu się na skronie, odsłoniły szpiczaste uszy. Kobieta wlepiła w niego szeroko otwarte oczy. Nic zresztą dziwnego. Mężczyzna stanowił połączenie najbardziej reprezentacyjnych cech elfiej rasy. Jego rysy twarzy przykuwały wzrok nienaturalną regularnością, jasne włosy połyskiwały jak płynne złoto, każdy ruch emanował niewymuszonym, leniwym wdziękiem. Tylko oczy miał inne. Złe, beznamiętne, zwierzęce. Gdy się w nie spoglądało, miało się wrażenie, że patrzy się w otchłań, pustą dziurę, studnię bez dna.
 — Może moglibyśmy w czymś pomóc, oprowadzić? — mruczał śpiewnie, zupełnie niezrażony, z jakąś osobliwą nutą pozornej sympatii w głosie. — Świetnie znamy każdą dziurę w stolicy, prawda, droździe?
Drozd. Stanowisko Cahira w Familii. Drozd to informator. Ishil był sroką, złodziejem klejnotów. Ksander, sowa, głowa Familii, zabronił im posługiwać się prawdziwymi imionami przy osobach postronnych. Poza Dziuplą zwykle zwracali się do siebie za pomocą pseudonimów.
— Zostaw je, sroka. Zmierzcha.
— Nie chcemy pomocy — starsza kobieta uniosła się. — Przepuść nas. W tej chwili.
Ishil zeskoczył z siodła, uśmiechnął się łagodnie, wyrozumiale. Zbliżył się do kobiety w dwóch zwinnych, kocich krokach, złapał za naszyjnik połyskujący na jej szyi.
— Cóż za piękny kamień. — Przechylił zalotnie głowę, napiął łańcuszek. — Mogę zobaczyć?
— Precz z łapami!  — Kobieta cofnęła się gwałtownie, łańcuszek pękł, ogniwa eksplodowały, posypały się na ziemię. Część z nich została Ishilowi w ręce. Elf pokręcił głową z dezaprobatą.
— I było się szarpać?
— Sroka, zabieramy się stąd. Sowa nas oczekuje.
— Sowa poczeka — szepnął teatralnie, starannie wymawiając słowa. Uśmiechnął się do Cahira lekko, szybko przerzucił Nadili wodze przez szyję. Gdy otaksował wzrokiem starszą kobietę, w jednej chwili jego głos zmienił się nie do poznania: — Dawaj sakiewkę. I zdejmuj obrączki. Raz-raz. Mówię niewyraźnie? Kolczyki też. I ta broszka. Tak, drogie panie, to jest napad. Współpracujcie, to może nic wam się nie stanie. Drozd, co to za kwaśna mina? Przecież się z tobą podzielę. Nie wywracaj oczami, tylko słuchaj, czy nikt nie nadjeżdża. A ty, mała dziewko, otwieraj walizę. Zobaczymy, czy tachacie tam coś ciekawego.

Deryn?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz