środa, 20 maja 2020

Od Ophelosa CD Leonarda

Delikatny powiew wiatru uderzył w poliki mężczyzny, trawa, która, dzięki ostatnio stosunkowo ulewnych deszczach pojawiających się dzień w dzień przez ostatni tydzień, wystrzeliła do góry, ugięła się pod cienkimi podeszwami skórzanych, lekkich butów, trzeszcząc cicho. Owce otoczyły go chmarą, by chwilę później rozbiec się, jak osoba niedoświadczona mogłaby stwierdzić, na wszystkie strony, choć kierując się w jedno, konkretne miejsce, to, co zawsze. Te, które odeszły zbyt daleko, przywołał głośnym, gardłowym okrzykiem. Usłuchały i choć niechętnie, ponownie zbliżyły się do jego nóg.
Strzeliste drzewo nie zmieniło się wcale, a wcale, nadal stojąc w środku pola niby wieża orientacyjna. Nie zmienił się również mężczyzna, obserwujący go jasnymi oczętami z daleka, siedzący po tej stronie pnia, co zawsze. Odrobinę na lewo, nie mogąc spojrzeć na niego wprost, a przez ramię – nonszalancko, od niechcenia, kompletnie niezobowiązująco.
Dłoń Chryzanta zacisnęła się odrobinę mocniej na drewnianym kiju, by chwilę później, gdy palce tylko odpuściły, podrzucić patyk ku górze, niby w geście pozdrowienia starego towarzysza, którego przecież tak dawno tutaj nie widział. Prawdopodobnie odkąd ten zaczął widywać się z jednym z gildyjskich medyków, może i wzbudzając w blondynie odrobinę zdziwienia. Kto wie, prawdopodobnie podsyconego i kapką zazdrości, która nie potrafiła zrozumieć, skąd wzięło się nagłe zainteresowanie strzelca (pastuch nigdy nie widział mężczyzny z bronią w dłoni) pokładane w Nykviście.
Kij oparł o pień drzewa, by chwilę później spocząć pod jego koroną, lekko zgarbiony, z uwagą obserwując stado owiec. Z jedną dłonią sztywno zaciśniętą na kolanie, wyciągnąwszy nogi do przodu, pochwycił za drewnianą fajkę. Podrzucił ją kilka razy pomiędzy palcami, nabił, włożył w usta. W końcu dym buchnął spomiędzy warg, a on, mogąc w końcu się odchylić, oparł się plecami o pień, starając się jakkolwiek rozluźnić, choć tego dnia niezbyt dobrze miało mu to iść. Zbyt wiele przygód miewał ostatnimi czasami, a do tego jeszcze więcej ciążyło na sercu, niemiłosiernie ciągnąc go w wykopany wcześniej dół.
— Nadałeś im w końcu te głupie imiona?
Pytanie go uderzyło niby otwarta dłoń w policzek i choć zdawał sobie sprawę z tego, że przecież nie było w jakikolwiek sposób nasycone złośliwym kontekstem, tak w okolicach ostatnich wydarzeń wydawało się okropne, obślizgłe i niezwykle parszywe, jakby specjalnie ułożone tak, by wbiło cienką szpilkę prosto w jedną z przegród serca. Westchnął ciężko, kątem siwego oka zerknął na nieobserwującego go Leonarda. I pod tym względem nic się nie zmieniło. W końcu nigdy na niego nie spoglądał, nawet na chwilkę, spojrzenie tych gęsto orzęsionych ocząt wbijając przed siebie, wprost w horyzont.
— Nadałem.
Chryzant zerknął na tę najmniejszą, prawie że ledwo poruszającą się owcę stojącą w samym środku stada. Najsłabszą, a jak niezwykle fortunną. Rana nad lewą, przednią nogą całkiem nieźle się zrosła, zostawiając po sobie jedynie charakterystyczny brak wełny oraz ograniczoną ruchliwość kończyny, która taką już miała prawdopodobnie pozostać na zawsze. Wyjął fajkę z ust, dłonią wskazał właśnie na nią, odchrząknął.
— Elżbietka — palec wskazujący powędrował odrobinę bardziej w lewo — Baśka, Joanna i Ginewra.
Westchnął ciężko, opuszczając w końcu dłoń i ponownie włożywszy fajkę w usta, wypuścił kilka dymnych kółek. Ręce splótł na piersi, lewą nogę zarzucił przez prawo, niby nonszalancko, choć mięśnie cały czas były pospinane, kości sztywne. Wmawiał sobie, że wynikało to po prostu z nie najlepszego snu oraz niemożności ułożenia się pod pierzyną.
— Reszta jest nowa.
Kolejne dymne kółko uniosło się ku bezchmurnemu niebu, a siwe spojrzenie zawieszone było na horyzoncie, jak gdyby kogoś oczekiwał. 
[ depressed chryź vibes ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz