sobota, 30 maja 2020

Od Victariona cd. Cahira - Misja

Korytarz oddychał chłodem i ciemnością.
Victarion szedł ostrożnie, krok za krokiem, wodząc dłonią po kamiennej ścianie; chropowata powierzchnia, każda ostra krawędź, nierówność, szczelina przesuwały się pod opuszkami, ziębiły skórę. Palce zesztywniały z zimna, echo odbijało dźwięk kroków, skapywanie wody, cichy oddech. Powietrze pachniało wilgocią.
Raz czy dwa but osunął się na skalnej stromiźnie, było ślisko.
Zatrzymywał się przy każdym szmerze, dłoń sama opadała na rękojeść broni — ale nic się nie działo.
Mrok. Zimno. Krople wody.
Szedł dalej.
Zawieszone na szyi kryształy dawały niewiele światła, mdłego i niebieskawego; Victarion ledwie rozróżniał zarys ścian, drogę przed sobą bez pośpiechu wyczuwał nogą, zanim postawił krok. Korytarz powoli się zwężał, rozgałęział, otwierał nowymi przejściami w ścianie — jedno, zbyt wąskie dla człowieka, drugie, szerokie, ale niskie, trzecie w sam raz. Nie skręcił w żadne; zaglądał tylko w ciemność rozproszoną bladą poświatą, zanim ruszał dalej.
Wilgoć narastała, korytarz zaczął prowadzić w dół. Zrobiło się ciasno, prawe ramię Victariona coraz częściej ocierało się o drugą ścianę.
Nagle — nowy zapach.
Victarion zatrzymał się, wciągnął głęboko powietrze, przymknął oczy. Ledwie wyczuwalna nuta, jeszcze odległa, drażniąca, mdląca. Znał ten zapach. Rozkładające się mięso.
Tutaj, w jaskiniach, mógł oznaczać tylko jedno.
Dłoń oparła się o rękojeść miecza, nerwy napięły jak postronki. Ruszył dalej, jeszcze wolniej, jeszcze ostrożniej, miękkim, cichym krokiem, czujnie świdrując wzrokiem ciemność. Gęste opary mroku, zimny kamień pod palcami, kapanie wody, chłód. Zapach, coraz silniejszy, mdły, słodkawy. I — cisza.
Przepaść pod stopami otwarła się bez ostrzeżenia. Noga trafiła w nicość — nie stracił równowagi, cofnął się, nie odrywając dłoni od ściany. W bladej poświacie kryształów zarysował się biały stalagmit; Victarion sięgnął do niego, złapał mocno, nachylił się nad krawędzią. Zapach był już trudny do zniesienia, zakręciło mu się w głowie.
Opanował mdłości, zmrużył oczy, wysilił wzrok. Z mroku powoli wyłaniał się niewyraźny zarys zbocza, idącego niemal pionowo w dół; pozostałą przestrzeń spowijała ciemność.
Victarion nachylił się jeszcze bardziej — już na granicy rozsądku, zawisł na wyciągniętym ramieniu — ale nie udało mu się dostrzec nic więcej. Zapach wwiercał się w nozdrza, podsuwał żołądek do gardła. Tak, tam musiały być zwłoki. Górnika, kogo innego — podciągnął się z powrotem — górnika albo Kopalnianego Gówna, chociaż górnik wydawał mu się bardziej prawdopodobny.
Biegł, uciekał pewnie… Victarion zawahał się, zanim wyciągnął prawą dłoń, musnął znajomą ścianę; gdyby teraz go coś zaatakowało, byłby w dupie, ale przecież nie mógł ryzykować… Zapamiętał tylko tę stronę... Dreszcz przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa, niepokój osiadł lekko na ramionach, ruchy zesztywniały. Miał nieprzyjemne wrażenie, że coś go obserwuje, że mrok wokół niego jest żywym stworzeniem, że coś w nim narasta, ogromnieje, staje się intensywne, groźne, duszące.
Odetchnął cicho, przetarł twarz lewą dłonią — dotyk chłodnej skóry nieco go otrzeźwił. Krok, krok, krok, chłodny kamień, nieregularna, szorstka powierzchnia, przejście znów się rozszerzyło. Więc tak, górnik biegł na oślep, może nie znał tego korytarza. Nie wiedział albo zapomniał o przepaści, spadł… niezbyt nisko, bo nie byłoby czuć aż tak wyraźnie zapachu. Czy kopalniane paskudztwo go nadżarło? Kurwa, gdyby miał pochodnię, może miałby szansę zobaczyć. Niepotrzebnie dał ją sobie wytrącić, może mu się tylko zdawało, tak jak z tym cholernym Nedem. Powinien trzymać nerwy na wodzy, przecież jeszcze nic się nie stało...
Kroki. Zimno. Woda. Oddech. Gasnąca woń zgnilizny.
Ból głowy nie słabł.
Szmer.
Victarion zastygł, sięgnął po broń, ciemność kotłowała się, tętniła, wrzała wokół niego. Poczuł kolejny ucisk w skroni, tępe pulsowanie — i nic poza tym. Szmer zniknął, wokół panowała cisza, duszna, gęsta.
Spojrzał pod nogi.
Kałuża, lekko błyszcząca w niebieskawym świetle, zmętniała, zaczęła gwałtownie ciemnieć, barwić się szkarłatem.
Cofnął się, odruchowo, pośpiesznie, nerwowo; oparł plecami o zimną, kamienną ścianę, nie mogąc oderwać wzroku od kałuży rozlewającej się u jego stóp, coraz większej, tak czerwonej, czerwonej, czerwonej…
— Dobrzy bogowie, znalazł się wrażliwiec.
Uniósł gwałtownie głowę, głos zamarł mu w gardle.
— Rozczarowujesz mnie, kotku. — Lotka skrzyżowała ramiona, wydęła karminowe wargi. Błękitna poświata załamywała się na ciemnych, jeszcze długich włosach, niedbale przerzuconych przez ramię, odznaczała rysy twarzy, mieniła się na policzkach; jeszcze gładkich, jeszcze bez śladu blizn. — Powinieneś przywyknąć, po takim czasie.
Uderzyła go fala mdłości, zgiął się wpół, dłoń mimowolnie rozluźniła się; broń z brzękiem upadła na ziemię, prosto w kałużę, w rozlany szkarłat. Szczęknięcie stali rozniosło się echem po korytarzu.
— Bogowie — powtórzyła Lotka z niesmakiem, obdarzając go pełnym politowania spojrzeniem. — Och, kotku, popatrz na siebie. — Jej ton niespodziewanie złagodniał, stał się niemal pieszczotliwy. — Co się z tobą stało? Musimy to naprawić, musimy koniecznie, nie martw się, wszystkim się zajmę, zaopiekuję się tobą.
Wyciągnęła dłoń; światło oblało jej śniadą skórę, ramię wychylające się z szerokiego rękawa purpurowej koszuli. Na opuszkach palców zaczerwieniła się odrobina krwi.
Victarion odsunął się spazmatycznie w bok, uciekł przed jej ręką, wciągnął powietrze łapczywie, z trudem, serce waliło mu głucho w piersi. Wokół skroni zacisnęła się żelazna obręcz, świat się rozmywał, tracił ostrość.
— Odejdź — wychrypiał, zaciskając palce, mocno, do granicy bólu.
Lotka roześmiała się miękko, starannie wymierzonym, nieśpiesznym ruchem poprawiła spódnicę, wygładziła materiał przy rozcięciu. Na odsłoniętym udzie został czerwony ślad palców.
— Ach, tak? — Gładko wysunęła nóż ukryty w cholewie wysokich butów; stal zamigotała niebieskawo. — Tyle masz mi do powiedzenia? Po tym, co mi zrobiłeś?
— Odejdź — powtórzył słabiej, chrapliwie, nieprzytomnie.
— Nie, kotku. — Postąpiła krok do przodu, obcas stuknął o kamień. — Nie odejdę. Wyciągnęłam cię z rynsztoka, oddałam ci wszystko i teraz mam odejść? — Kolejny krok. Victarion znów się pochylił, zakrył usta dłonią, zacisnął zęby, mdłości przybrały na sile. — Myślisz, że dam ci o sobie zapomnieć? Kim byłbyś beze mnie?
Kim… Kim by był...
Nie wydusił z siebie ani słowa, nie mógł skupić spojrzenia, nie mógł się poruszyć. Świat zaczął skakać, wirować, myśli rozpierzchły się nieskładnie, Lotka znów się roześmiała — blisko, zbyt blisko. Każdy dźwięk wbijał się jak szpilka w głowę, boleśnie wwiercał w skroń.
— Och, nie bądź śmieszny. — Głos Lotki obniżył się do szeptu, tuż obok ucha. — Tłumaczyłam ci tyle razy, kotku. Zabij albo zgiń, to prosty wybór.
Kolana się pod nim ugięły; osunął się powoli na ziemię. Lotka stała nad nim, odsłaniając zęby w drapieżnym uśmiechu, jej oczy błyszczały; złe, ciemne oczy, oczy, w które nie chciał patrzeć, oczy, których nie chciał pamiętać, oczy, z których jedno na zawsze zgasło.
— Ale ty wciąż jesteś tylko wystraszonym chłopcem, który dostał po nosie w Ovenore, prawda? — Pogarda, czułość, kpina, litość. Ton Lotki mienił się tysiącem odcieni. — Wciąż jesteś tylko moim biednym, małym, zagubionym zwierzątkiem?
— O… Odejdź… — wyszeptał.
— Już wybrałeś, kotku. Już się nie da wycofać.
— Nie…
— Przelana krew to przelana krew. Nic nas nie różni, kochanie. Dlaczego mnie zostawiłeś? Dlaczego mi to zrobiłeś?
Nie mógł odpowiedzieć, nie mógł oddychać, nie mógł odejść.
Lotka była tuż obok, ważąc nóż w dłoniach — czerwona posoka rozlała się ciemną plamą na skórze, objęła całe ręce, nadgarstki, przedramiona, połyskując lepko — zaraz nad nim, nie mógł uciec, nie mógł się bronić, nie mógł przestać patrzeć. Słyszał szum własnej krwi, głuche dudnienie serca, żołądek związany w supeł, gardło ściśnięte, powietrze gęste, kleiste, gorzkie.
Nie poruszył się, gdy wycelowała sztyletem w jego szyję.
Nie powiedział ani słowa.
— Nic nas nie różni — powiedziała znów, cicho, melodyjnie, niemal tęsknie, niemal z żalem. Ostrze zatrzymało się centymetry od jego gardła. — Wróć, wszystko będzie jak dawniej. Zdziczałe kocięta kąsają dłoń swojego dobroczyńcy, ach, ja o tym wiem, wszystko ci wybaczę. Wróć. — Z jej oczu nagle popłynęły łzy, znacząc wilgotny ślad na policzkach. — Jesteśmy tacy sami, nic nas nie różni, wróć, musisz wrócić. Mnie się nie zostawia. Słyszysz? Słyszysz mnie?
Łzy Lotki nagle ściemniały, przybrały barwę karmazynu, rozgorzały, zaczęły parzyć; poczuł swąd spalonej skóry. Głos narastał, coraz donośniejszy, coraz bardziej dotkliwy, z każdego miejsca, z głębi korytarza, od sufitu, z boku, z dołu, z wnętrza głowy.
— Pożałujesz tego! Pożałujesz!
Jej twarz, włosy, ubranie zajęły się żywym ogniem, głos wzniósł się, zawibrował, przeszedł w krzyk, wrzask, skowyt — płonęła, znów płonęła — w to nieludzkie, koszmarne wycie, jak wtedy, jak wcześniej, jak... jak… Trzydzieści jeden… Zamach, świst, kolejny krzyk… Trzydzieści dwa… Cicho, synu…
Zamach, świst, uderzenie.
Victarion zamknął oczy, szarpnęła nim fala mdłości, przewrócił się, uderzył o zimny kamień.
Zamach, świst...
— Calder? — Znajomy głos rozbrzmiał gdzieś z boku, zwielokrotniony przez echo, przedarł się przez świst, trzask, krzyki. — Calder, cholera, gdzie jesteś?
Wszystko nagle umilkło.
Ciemność. Cisza. Chłód.
Victarion z trudem rozwarł powieki, uniósł się na łokciu, niepewny, czy mu się nie zdawało; trząsł się, spazmatycznie, konwulsyjnie, nie mógł się opanować. Mrok otaczał go jak całun, dusił, przygniatał.
— Calder? — Nieco głośniej, nieco bliżej. Victarion oparł rozedrganą dłoń o kamień, spróbował się podnieść do pozycji siedzącej, nie udało mu się.
— Jestem. — Jego głos brzmiał okropnie; słaby, zachrypnięty, jakby pokryty rdzą.
— Chwała Erishii. — To musiał być Alvin.
Po chwili blade światło rozproszyło mrok korytarza z drugiej strony, odznaczyło zbliżające się sylwetki Cahira i Alvina.
Victarionowi przelotnie przemknęło przez głowę, że to znów majaki, ale zaraz odepchnął od siebie tę myśl. Drżącą dłonią sięgnął do szyi, rozsupłał rzemień kamienia, wyciągnął w stronę Cahira; jego ręka nadal dygotała — niekontrolowanie, wyraźnie, boleśnie widocznie.
— Dziękuję. — Starał się brzmieć normalnie, nonszalancko, jakby nic się nie stało, ale głos go zawiódł; wciąż był równie chrapliwy, zduszony, nieprzyjemny w brzmieniu. Odchrząknął, znów spróbował się podnieść; Cahir w milczeniu odebrał swój kamień, pociągnął Victariona za ramię, pomógł z powrotem usiąść. — Dziękuję. Zaraz wstanę, dajcie mi minutę.
— Co tu się stało? — Cahir wydawał się bledszy i poważniejszy niż wcześniej; ręka raz za razem osuwała się na rękojeść korda, głowa obracała nerwowo za każdym szmerem.
— Sł-słyszeliśmy hałas — dodał Alvin cicho, trwożliwie.
— Tak? — Victarion spróbował się uśmiechnąć, ale wargi wygięły się tylko w nerwowym, paskudnym grymasie. — Może to echo.
— Calder, tu się dzieje coś złego. — Cahir przestąpił krok w bok, zerknął w głąb korytarza. Mówił szybko i niespokojnie jak na siebie. — Widziałem coś w grocie. Coś, czego nie powinienem, jakby...
— Zjawy?
Cahir przygryzł wargę, skinął głową.
— Tak. Coś takiego.
— Może… Albo nie, chodźmy stąd najpierw. — Victarion wstał powoli, ostrożnie, na wciąż miękkich nogach; ból głowy powoli ustępował, ostrość widzenia wróciła, głos brzmiał niemal normalnie. Podniósł broń z ziemi, kątem oka rejestrując, że kałuża znów była tylko kałużą, małym, przejrzystym bajorkiem. — Tam dalej nic nie ma, ciemno jak w dupie, zaraz wam opowiem. Kawalerze, pozwolisz, że tym razem ja pójdę przodem?
Alvin nie miał nic przeciwko.
Wrócili do groty w zupełnym milczeniu; Victarion szedł spięty, wciąż zdenerwowany, za wszelką cenę nie chcąc tego po sobie pokazać. Wspomnienie płonącej Lotki powracało natrętnie, kotłowało się, ożywało przed oczami, rozdzierało uszy echem wrzasku, zaraz potem — świstem bata.
Słyszeliśmy hałas.
Słyszeli? Co słyszeli?
Zaklął pod nosem. Powinien o tym powiedzieć, tak. Powinien się przyznać, że coś widział. Powinien, powinien, powinien. A jeśli tylko mu się wydawało? Jeśli to tylko brak światła i powietrza? Zwykła halucynacja, nadwyrężone nerwy?
Przecież to było takie realne. Przecież...
O’Harrow też coś widział. Tak? Nie?
Światło fioletowawo połyskujących żyłek kryształów w grocie teraz wydawało się Victarionowi niemal ostre. Rzucił torbę na ziemię, oparł się o ścianę, skrzyżował ramiona. Cahir stanął naprzeciwko niego, Alvin przycupnął przy grupce stalagmitów.
— Korytarz ma trzy rozgałęzienia — zaczął Victarion, spokojnie, rzeczowo, próbując się skupić. — Dwa zbyt małe dla człowieka, w trzecie dałoby się wejść, ale nie próbowałem. Na końcu jest przepaść. Musi się tam otwierać grota, dość spora, jak sądzę. Nie widziałem żadnych śladów żywych stworzeń, poza…
Urwał, zawahał się.
— Poza? — ponaglił go Cahir.
— Wydaje mi się, że jechało tam zgniłym mięsem.
— Wydaje ci się?
— Tak, tylko wydaje. — Victarion westchnął nagle z frustracją. — Bez światła gówno było widać w tej przepaści. Nawet jeśli spadło tam jakieś ciało, nie miałem jak tego sprawdzić. — Znów się zawahał. — Jest… jeszcze coś. Cahir, mówiłeś, że widziałeś coś w grocie?
— Tak. — Cahir zacisnął wargi. — Widziałem.
— Więc… Kurwa mać. — Victarion przetarł twarz dłonią, spróbował przegnać Lotkę z myśli. Nie mógł o tym powiedzieć. Musiał o tym powiedzieć.
Ale Cahir już sam się domyślił.
— Ty też.
— Ja też. Jakby ktoś mi się wjebał do głowy. — Victarion oderwał się od ściany, przeszedł kilka nerwowych kroków. — I wyjął… O, kurwa. Cahir? Pamiętasz Dragana?
Cahir znów skinął głową, złociste oczy błysnęły niepokojem, przez usta przemknął gorzki uśmiech.
— Więc już wiemy, dlaczego postradał rozum.
— Zajebiście, po prostu zajebiście. — Victarion zatrzymał się, uniósł spojrzenie na Alvina. Poczuł się zmęczony. — O tym, kawalerze, nie wspominałeś.

Królisiu? ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz